Wspomnienia z martwego domu - Fiodor Dostojewski (biblioteka na zamówienie TXT) 📖
Powieść napisana przez Dostojewskiego na podstawie jego wspomnień z czteroletniego zesłania na katorgę. Życie w kajdanach, obcowanie ze stłoczonymi na niewielkiej przestrzeni byłymi chłopami, wojskowymi i szlachcicami, pospolitymi przestępcami i więźniami politycznymi, ciężka, często pozbawiona sensu praca dokonały przełomu w duszy pisarza. Obóz pracy katorżniczej, nazwany przez autora martwym domem, to miejsce, które zmusza do znoszenia tego, czego, zdawało by się, znieść się nie da, dzięki czemu ujawnia się prawdziwa natura ludzi.
Narrator opisuje warunki panujące na katordze spokojnym, pozbawionym emocji stylem. Opowiada nie tyle o strasznym miejscu uwięzienia, ile o samych ludziach, których los zmusił do życia razem.
- Autor: Fiodor Dostojewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wspomnienia z martwego domu - Fiodor Dostojewski (biblioteka na zamówienie TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Fiodor Dostojewski
Brakowało tylko bałałajki.
To niezwykle wesołe usposobienie Skuratowa zaraz naturalnie wywołało oburzenie u niektórych z naszej partii, przyjęte było prawie za obrazę.
— Zawył! — ze zgorszeniem powiedział jakiś aresztant, do którego zresztą pieśń się wcale nie stosowała.
— Jedną pieśń umiał wilk śpiewać i tę przejął od niego tulak! — zrobił uwagę jeden z ponurych aresztantów, z chachłacką97 wymową.
— Dajmy na to, żem z Tuły98 — odpowiedział niezwłocznie Skuratow — a wy w waszej Połtawie99 kluskąście się udławili.
— Lżyj! A sameś co jadał? Łapciem kapuśniak chlipał!
— A teraz jaki wypasiony — dodał trzeci.
— Ja, bracia, naprawdę człowiek rozpieszczony — odpowiedział z lekkim westchnieniem Skuratow, jak gdyby żałując swego rozpieszczenia i zwracając się do wszystkich w ogóle, ale do nikogo w szczególności — z maleństwa samego na suszonych śliwkach i na pampuszkach100 wyhojdany (tj. wyhodowany), rodzice zaś, bracia moi, i teraz jeszcze w Moskwie sklep swój mają, w przechodnim rzędzie wiatrem handlują, kupcy majątek robiący.
— A tyś czym handlował?
— A w różnych gatunkach i ja próbowałem. Otóż wtedy to, bracia dostałem pierwsze dwieście...
— Czyżby dwieście rubli! — podchwycił jakiś ciekawski, aż drgnąwszy na wzmiankę o tak wielkiej sumie.
— Nie, mój kochanku, nie rubli, ale pałek. Łukasz, hej, Łukasz!
— Dla kogo Łukasz, a dla ciebie Łukasz Kuźmicz — z niechęcią odezwał się mały i cieniutki aresztant z ostrym noskiem.
— No, Łukasz Kuźmicz; czart cię bierz, niech i tak będzie.
— Dla kogo Łukasz Kuźmicz, a dla ciebie diadiuszka.
— No czart cię weź wraz z diadiuszką, nie warto i mówić. A coś dobrego chciałem powiedzieć. Otóż, bracia, jak to się zdarzyło, że niedługo pobyłem w Moskwie; dano piętnaście knucików i wyprawiono precz. Wtedy ja...
— Ale za cóż wyprawili?... — przerwał ktoś uważnie śledzący opowiadanie.
— A nie chodź do kwarantanny101, nie pij ze szpuntów102, nie graj na balandrasie103; tak, że nie zdołałem, bracia, należycie wzbogacić się w Moskwie. A bardzo, bardzo chciało mi się zostać bogatym. Tak mi się tego chciało, że nie umiem nawet powiedzieć.
Wielu się roześmiało, Skuratow był widocznie jednym z dobrowolnych żartownisiów albo raczej błaznów, którzy mieli sobie jakby za obowiązek rozweselać swoich ponurych towarzyszy i naturalnie nic innego prócz połajanki nie otrzymywali za to. Należał on do odrębnego i godnego uwagi typu, o którym wypadnie mi może jeszcze coś powiedzieć.
— A ciebie i teraz zamiast sobola zabić można — rzucił uwagę Łukasz Kuźmicz. — Patrz go, samego ubrania na sto rubli będzie.
Skuratow miał na sobie niezmiernie starą i wynoszoną kożuszynę, na której ze wszystkich stron sterczały łaty. Na uwagę Łukasza dość obojętnie, ale uważnie obejrzał ją z góry do dołu.
— Głowa za to, bracia, wiele warta, głowa! — odpowiedział. — Kiedym się z Moskwą żegnał, tym się tylko pocieszałem, że i głowa razem ze mną pójdzie. Żegnaj, Moskwo, Bóg zapłać za łaźnię, za wolny duch, sławnie oćwiczyli! A na kożuch nie masz co patrzeć, kochanku...
— Niby to mam patrzeć na twoją głowę?
— A i głowę to on ma nie swoją, a podarowaną — znowu wmieszał się tu Łukasz. — Dali mu ją w Tiumieniu jako jałmużnę, kiedy z partią przechodził.
— Cóż ty, Skuratow, miałeś pewno jakie rzemiosło?
— Jakie rzemiosło? Powodyrem104 był, ślepców wodził — powiedział jeden z zachmurzonych — oto i całe jego rzemiosło.
— Ja rzeczywiście próbowałem szyć buty — odpowiedział Skuratow, zupełnie nie zwracając uwagi na ostatnie słowa. — Ale wszystkiego jedną parę uszyłem.
— Cóż, kupowali?
— A znalazł się taki, co widać Boga się nie bał, ojca, matki nie szanował; skarał go też Pan Bóg — kupił.
Wszyscy dokoła Skuratowa zatoczyli się od śmiechu.
— A potem jeszcze raz robiłem, już tutaj — ciągnął najobojętniejszym tonem Skuratow. — Stefanowi Fiedorowiczowi Pomorcewowi, porucznikowi, przodki wstawiałem.
— Cóż, kontent105 był?
— Nie, bracia, nie kontent. Do stu tysięcy diabłów mnie odprawił i jeszcze kolanem z tyłu popychał. Bardzo już się rozgniewał. Ech, skłamało mi życie, skłamało katorżnie!
Niespodziewanie wybuchnął śpiewem i zaczął skakać, przytupując w takt nogami.
— Uch, poczwara prawdziwa! — mruknął idący obok mnie Małorusin106, z gniewną pogardą spojrzawszy nań z ukosa.
— Nieużyteczny człowiek! — zauważył drugi poważnym i stanowczym tonem.
Nie mogłem ani trochę zrozumieć, dlaczego gniewają się na Skuratowa i dlaczego w ogóle wszyscy weseli, jak już zdołałem zauważyć przez pierwsze dni pobytu w ostrogu, ściągając na siebie pogardę. Gniew Małorusa i innych tłumaczyłem osobistymi powodami. Ale myliłem się, ten gniew nie wypływał z osobistych pobudek; gniewano się na Skuratowa o to, że nie umiał się trzymać, jak należało według ich mniemania, że nie zachowywał nadętych pozorów poczucia godności własnej, które w całej katordze rozwinięte było do pedanterii, że jednym słowem był, jak się wyrażano, „nieużytecznym człowiekiem”. Jednakże nie na wszystkich wesołych tak się dąsano i nie wszystkich tak traktowano jak Skuratowa i innych, do niego podobnych. Zależało to od tego, jak kto pozwalał obchodzić się ze sobą: człowiek dobroduszny i bez pretensji natychmiast popadał w pogardę. To mnie aż uderzyło. Ale byli i tacy weseli, którzy umieli i lubili odgryźć się i nikomu nie pozwalali dmuchać sobie w kaszę: takich musiano szanować. W gromadce, o której teraz mówię, był jeden z takich zębatych, w gruncie rzeczy niezmiernie wesoły i miły człowiek, którego dopiero później z tej strony poznałem, chłop rosły i pokaźny, z wielką brodawką na szczęce i najznakomitszym wyrazem twarzy, dość zresztą przystojnej i pojętnej. Nazywano go pionierem dlatego, że kiedyś służył w pionierach107; teraz był w osobnym oddziale. O nim jeszcze wypadnie mi mówić.
Zresztą i nie wszyscy „poważni” byli tak wywnętrzający się, jak zgorszony wesołością Małorus. W katordze było kilku ludzi z pretensjami do pierwszeństwa, do znajomości każdej roboty, do pomysłowości, do charakteru i rozumu. Było między nimi rzeczywiście wielu rozumnych, z charakterem, i rzeczywiście osiągali to, do czego zmierzali, to jest pierwszeństwo i znaczny moralny wpływ na swoich towarzyszy. Względem siebie zwykle ci mądrale wrogo byli usposobieni i każdy z nich miał wielu zawistnych. Na innych aresztantów spoglądali z godnością, a nawet z pobłażaniem, niepotrzebnych kłótni nie wszczynali, u władz byli dobrze notowani, na robotach odgrywali rolę kierowników i żaden z nich nie czepiałby się o bagatelę, np. o pieśni; byłoby to poniżej ich godności. Ze mną wszyscy tacy byli bardzo grzeczni przez cały czas katorgi, choć niezbyt skłonni do rozmowy, także jak gdyby z poczucia godności. O nich wypadnie mi również pomówić obszerniej.
Przyszliśmy na brzeg rzeki. W dole, na rzece stała w zamarzniętej wodzie stara barka, którą trzeba było rozrywać. Po drugiej stronie rzeki siniał step; widok był posępny i pustynny. Sądziłem, że wnet rzucą się wszyscy do roboty, ale o tym ani myślano. Niektórzy rozsiedli się na rzuconych na brzegu kłodach; prawie wszyscy wyciągnęli z cholew woreczki z miejscowym tytoniem, który sprzedawano w liściach na bazarze po trzy kopiejki za funt, i krótkie wierzbowe cybuszki z małymi drewnianymi fajeczkami domowej roboty. Zapalono fajki. Konwojowi żołnierze rozciągnęli się dokoła nas łańcuchem i zaczęli nas pilnować z minami niezmiernie znudzonymi.
— I komu przyszło na myśl rozrywać tę barkę! — przemówił któryś jakby do siebie, nie zwracając się do nikogo. — Trzasek się zachciało, czy co?
— A kto się nas nie boi, temu i przyszło na myśl — zrobił uwagę drugi.
— Gdzie to chłopstwo się sunie? — po pewnym milczeniu zapytał pierwszy, nie zwracając uwagi na otrzymaną na poprzednie pytanie odpowiedź i wskazując w dali gromadę chłopów, brnących kędyś gęsiego po nietkniętym śniegu. Wszyscy ludzie zwrócili się w tę stronę i nie mając nic lepszego do roboty, zaczęli ich przedrwiwać. Jeden z chłopków, ostatni, szedł jakoś dziwnie śmiesznie, rozstawiwszy ręce i zwiesiwszy na bok głowę, na której była długa czapka chłopska, jak hreczuszek108. Cała postać jego jasno i wyraziście odznaczała się na białym śniegu.
— Widzisz go, bratan Piotrowicz, jak się przystroił! — rzucił uwagę jeden z aresztantów, przedrzeźniając wymowę chłopską. Rzecz godna uwagi, że aresztanci w ogóle nieco z wysoka spoglądali na chłopów, pomimo iż przynajmniej połowa ich pochodziła z ludu wiejskiego.
— Ten z tyłu, dziatki, chodzi, jakby rzepę sadził.
— To ciężkogłów, ma dużo pieniędzy — zauważył trzeci.
Zaśmiali się wszyscy, ale trochę leniwie, jakby od niechcenia. Tymczasem podeszła „kałasznica”, dzielna i rezolutna kobiecinka.
Wzięto u niej kołaczy za otrzymanych pięć kopiejek jałmużny i podzielono na równe części.
Młody parobek, który kupczył w ostrogu kołaczami, zabrał dwie dziesiątki i zaczął się mocno spierać, chcąc wytargować trzy zamiast dwóch kołaczy, jak to bywało w zwykłym porządku. Ale kałasznica nie zgadzała się.
— No, a tamtego nie dasz?
— A czego ci jeszcze?
— Tego, czego myszy nie jedzą.
— A bodaj cię choroba powaliła! — krzyknęła kobieta i zaśmiała się.
Na koniec zjawił się i dozorca robót, podoficer, z pałeczką.
— Ej, co się rozsiedli! Zaczynać!
— A cóż, Iwanie Matwieiczu, zadajcie robotę — odezwał się jeden z „dowodzących”, powoli podnosząc się z miejsca.
— Czemużeście przed chwilą przy rozesłaniu nie pytali? Barkę rozerwij, oto i zadana robota.
Jakoś się wreszcie podnieśli i zeszli ku rzece, ledwie posuwając nogami. W tłumie znaleźli się zaraz i „zarządzający”, przynajmniej językiem. Okazało się, że barki nie należało rąbać na chybił trafił, ale o ile można zachować w całości belki, szczególnie poprzeczne, przybite do spodu barki w całej swej długości drewnianymi gwoździami — robota długa i żmudna.
— Ot, trzeba by nasamprzód oderwać tę beleczkę. Do roboty dzieci — odezwał się jeden z aresztantów, wcale nie przywódca i nie burmistrzujący, ale prosty robotnik, niemrawy i cichy, który dotychczas milczał. Zgiąwszy się, objął rękami grubą belkę, oczekując na pomocników. Ale nikt mu nie pomógł.
— Aha, podejmiesz, jak raz! I ty nie podejmiesz, i twój dziad niedźwiedź, niech tu przyjdzie, i ten nie podejmie — zamruczał ktoś przez zęby.
— A więc jakżeż to, bracia, zacząć? Sam już nie wiem... — powiedział zakłopotany ochotnik, odjąwszy ręce od belki i podnosząc się.
— Całej roboty nie przerobisz... po co leziesz naprzód?
— Do trzech nie umie liczyć, a tu pierwszy się sunie... W gorącej wodzie kąpany!
— Ja, bracia, nic, bynajmniej — wymawiał się zakłopotany. — Ja tak tylko.
— Cóż, czy mam na was pokrowce ponakładać, czy co? A może się każecie posolić na zimę? — krzyknął znów dozorca, z zakłopotaniem spoglądając na dwudziestogłową gromadę, nieumiejącą wziąć się do roboty. — Zaczynać! Prędzej!
— Prędkiego prędzej się nie zrobi, Iwanie Matwieiczu!
— A ty i tak nic nie robisz. Hej, Sawieliew! Razgawor Pietrowicz! Do ciebie mówię: dlaczego stoisz, oczy sprzedajesz!... Zaczynać!
— A cóż ja sam poradzę?...
— Zadajcież nam dzienną robotę, Iwanie Matwieiczu.
— Powiedziano, nie będzie żadnej roboty. Rozerwij barkę i idź do domu. Zaczynać!
Zabrali się na koniec, ale niechętnie, leniwie, niezręcznie. Aż przykro było patrzeć na tę sporą gromadę tęgich robotników, którzy, zdawało się, nie mieli nawet wyobrażenia, jak się wziąć do rzeczy. Zaledwie zaczęli wyjmować pierwsze, najmniejsze bierwiono, kiedy okazało się, że ono się łamie, „samo się łamie”, jak oświadczono, usprawiedliwiając się dozorcy; a zatem w taki sposób nie można rozrywać barki, trzeba było robić jakoś inaczej. Wszczęły się długie rozprawy wśród aresztantów, jak robić inaczej. Naturalnie, powoli doszło do obelg i groziło coś jeszcze gorszego... Dozorca znów zakrzyknął i zamachał pałeczką, ale belka znów się złamała. Okazało się w końcu, że jest za mało toporów i że potrzeba jeszcze przynieść jakieś narzędzie. Natychmiast wysłano pod konwojem dwu parobków do fortecy po narzędzie, wszyscy zaś inni w oczekiwaniu powrotu tamtych usiedli najspokojniej na barce i znów wyjęli swoje lulki i zakurzyli.
Dozorca na koniec plunął.
— No, od was robota nie zapłacze! Ech, naród, naród! — zawarczał gniewnie, machnął ręką i poszedł do fortecy, pomachując laseczką.
W godzinę potem przyszedł konduktor. Spokojnie wysłuchawszy aresztantów, powiedział, że na dzisiejszy dzień zadaje wyjęcie czterech jeszcze bierwion, ale tak, żeby się nie złamały, prócz tego wyznaczył do rozebrania znaczną część barki, po czym wszyscy mogli wracać do domu. Robota zadana była wielka, ale mój Boże, jak się do niej wzięto! Gdzie się podziało lenistwo, gdzie nieporadność! Zastukały topory, zaczęto wyciągać drewniane gwoździe. Inni podkładali grube drągi i prąc na nie dwudziestu ramionami, dzielnie i zręcznie odrywali bierwiona, które ku memu wielkiemu zdziwieniu odrywały się teraz całe i niepopsute. Robota kipiała. Zdawało się, że wszyscy naraz zmądrzeli. Ani słów zbytecznych, ani łajania, każdy wiedział, co powiedzieć, co zrobić, gdzie stanąć, co poradzić. Równo pół godziny przed uderzeniem w bęben zadana robota była skończona i aresztanci poszli do domu zmęczeni, ale zupełnie zadowoleni, choć wygrali tylko pół godziny czasu. Ale w ich stosunku do mnie zauważyłem jeden rys szczególny: gdziekolwiek się przytknąłem, aby pomagać im w robocie, wszędzie byłem nie na miejscu, wszędzie zawadzałem, zewsząd mnie, omal nie z łajaniem, odpędzano.
Nawet ostatni oberwaniec, który sam był najlichszym robotnikiem i wobec innych katorżników, dzielniejszych i rozumniejszych od siebie, nie śmiał jednego słowa bąknąć, i taki, gdy stawałem koło niego, czuł się w prawie krzyknąć na mnie pod pozorem, że mu przeszkadzam. Na koniec jeden z dzielnych robotników wprost po grubiańsku powiedział do mnie: „Gdzie leziecie? Idźcie precz! Po co włazić
Uwagi (0)