Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
Morrel wyjął zegarek.
— Jest dziewiąta, pozostały mi więc jeszcze trzy godziny życia.
— Niech i tak będzie — odpowiedział Monte Christo. — Chodź.
Morrel machinalnie poszedł za hrabią. Byli już w grocie, a on ciągle nie dostrzegał niczego wokół. Pod jego stopami rozłożone były dywany. Drzwi się otworzyły i otoczyły go cudowne zapachy, a ostre światło poraziło jego oczy. Morrel zatrzymał się niepewnie. Upajające rozkosze, którymi tchnęła ta grota, wzbudziły jego nieufność. Monte Christo pociągnął go lekko za sobą.
— Nie sądzisz, że owe trzy ostatnie godziny należy spędzić tak, jak robili to starożytni Rzymianie, którzy skazani na śmierć przez Nerona zasiadali przy stole, z wieńcami na głowach i wdychali śmierć wraz z zapachem róż i heliotropów?
Morrel uśmiechnął się.
— Jak pan chce, hrabio — rzekł. — Śmierć jest zawsze śmiercią, czyli zapomnieniem, odpoczynkiem, końcem życia i końcem bólu.
Usiadł. Monte Christo zajął miejsce naprzeciw niego.
Znajdowali się w owej cudownej sali jadalnej, którą już znamy z opisów. Te same marmurowe posągi unosiły na głowach kosze pełne kwiatów i owoców.
Morrel prześliznął się nieuważnym wzrokiem po tych cudach — może nawet niczego nie dostrzegając.
— Porozmawiajmy jak mężczyźni — rzekł w końcu, utkwiwszy uporczywe spojrzenie w hrabi.
— A więc mów.
— Hrabio, zawiera pan w sobie kwintesencję całej ludzkiej wiedzy. Gdy na pana patrzę, wydaje mi się, że przybyłeś do nas z innego, mądrzejszego świata.
— Jest w tym coś z prawdy, Maksymilianie — rzekł hrabia z owym melancholijnym uśmiechem, który nadawał taki czar jego twarzy. — Przybyłem z planety zwanej cierpieniem.
— Wierzę we wszystko, co pan mówisz i nie staram się nawet zgłębić sensu pańskich słów. Najlepszym dowodem jest to, że nakazał mi pan żyć, i żyję; nakazał mi pan nie tracić nadziei, i prawie ją zachowałem. Ośmielę się więc zapytać pana, jakbyś już raz doświadczył śmierci: czy to bardzo boli?
Monte Christo patrzył na Morrela z niewymowną serdecznością.
— Tak — rzekł. — To bardzo boli, gdy ktoś rozbija brutalnie ową cielesną powłokę, która tak rozpaczliwie chce żyć. Jeśli zatopisz sztylet w ciało czy palniesz sobie w głowę, twoim ciałem wstrząśnie ból. Wtedy i ty będziesz cierpiał, opuszczając w tak tchórzliwy sposób życie. I wijąc się w rozpaczliwej agonii uznasz, że życie jest czymś lepszym od spoczynku, który tak drogo opłacasz.
— Tak, rozumiem. Śmierć, jak i życie, ma swoje bolesne i rozkoszne sekrety: idzie o to, aby je poznać.
— Właśnie tak, Maksymilianie. Wyrzekłeś wielką myśl. Śmierć jest w zależności od naszego nastawienia albo przyjaciółką i piastunką, albo wrogiem, co gwałtownie wyrwie nam duszę z ciała. Pewnego dnia, za tysiąc lat, kiedy zdobędziemy władzę nad wszystkimi niszczącymi siłami przyrody, aby służyły dobru ludzkości, kiedy człowiek pozna tajemnice śmierci, jak mówiłeś przed chwilą, śmierć stanie się równie przyjemna i rozkoszna, jak sen w ramionach ukochanej.
— A gdyby pan, hrabio, chciał umrzeć, umiałbyś umrzeć w ten sposób, prawda?
— Tak.
Morrel wyciągnął doń rękę.
— Teraz rozumiem, dlaczego naznaczyłeś mi pan spotkanie na tej ponurej wyspie, na pełnym morzu, w tym podziemnym pałacu-grobowcu, którego pozazdrościłby ci niejeden faraon: bo lubisz mnie, hrabio, prawda? Bo lubisz mnie tak, że chcesz mi zadać taką śmierć o jakiej właśnie mówiłeś, śmierć bez agonii, śmierć, która pozwoli mi zgasnąć z imieniem Valentine na ustach, czując twoją rękę w dłoni?
— Tak, zgadłeś — rzekł z prostotą hrabia. — Tak właśnie myślałem.
— Dziękuję. Na myśl, że jutro już nie będę cierpiał, spływa na mnie ukojenie.
— I nie żal niczego na tym świecie?
— Nie.
— Nawet mnie? — spytał Monte Christo, a w jego głosie brzmiało głębokie wzruszenie.
Morrel zamilkł. Jasne jego oczy zamgliły się na chwilę i nagle zajaśniały niezwykłym blaskiem. Wielka łza stoczyła mu się z rzęs, zostawiając srebrzysty ślad na policzku.
— Jak to? — odezwał się hrabia. — Żałujesz więc jeszcze czegoś na tej ziemi, a jednak chcesz umrzeć?
— O, błagam, hrabio — rzekł cicho Morrel. — Ani słowa więcej; nie przedłużaj mojej męczarni!
Hrabiemu wydało się, że Morrel zaczyna słabnąć. Myśl ta obudziła w nim znów straszliwe wątpliwości, które już raz, w zamku If, przezwyciężył.
„Pragnę zwrócić temu człowiekowi szczęście — pomyślał — patrzę na ten czyn jak na ciężar, który rzucam na szalę moich uczynków po stronie dobra, który ma okupić wyrządzone przeze mnie zło. A jeśli się mylę... Jeśli ten człowiek nie jest na tyle nieszczęśliwy, by zasłużyć na szczęście... Cóż stanie się ze mną, skoro jestem zdolny zapomnieć o złu, tylko jeśli zmażę je dobrem?”
— Posłuchaj, Maksymilianie — rzekł. — Twój ból jest ogromny, widzę to. Ale przecież wierzysz w Boga, nie chcesz chyba zgubić swojej duszy?
Morrel uśmiechnął się smutno.
— Hrabio — rzekł — nigdy nie tworzę poezji na zimno; przysięgam ci, że moja dusza nie należy już do mnie.
— Słuchaj, Maksymilianie — odezwał się znowu Monte Christo — nie mam na świecie żadnych krewnych, wiesz o tym. Przywykłem uważać cię za syna... a żeby uratować syna, poświęciłbym życie, a tym bardziej majątek.
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, Maksymilianie, że pragniesz rozstać się z życiem, bo nie znasz wszystkich jego radości, jakie umożliwia wielka fortuna. Maksymilianie, mam prawie sto milionów. Daję ci je. Z takim majątkiem dokonasz wszystkiego, co sobie zamierzysz. Czyż nie jesteś ambitny? Otworzy się przed tobą każda kariera. Możesz poruszyć z posad świat, zmienić jego oblicze, oddawać się szaleństwom, zbrodni, jeśli będziesz musiał, ale żyj.
— Hrabio, dałeś mi słowo — odparł zimno Morrel. — I — tu wyjął zegarek — jest już wpół do dwunastej.
— I ty chcesz to zrobić na moich oczach, w moim domu?
— A więc niech mi pan pozwoli odejść — odparł Maksymilian, nagle spochmurniały — albo uwierzę, że pańska przyjaźń do mnie jest samolubna.
— A więc dobrze — rzekł Monte Christo, a twarz rozjaśniła mu się po tych słowach. — Chcesz tego, jesteś nieugięty; tak, jesteś prawdziwie nieszczęśliwy i tylko cud, jak powiedziałeś, mógłby cię uleczyć. Siadaj i zaczekaj.
Morrel usłuchał. Monte Christo wstał i podszedł do zamkniętej szafy, otwarł ją kluczem, który nosił na złotym łańcuszku, i wyjął z niej srebrną szkatułkę, cudnie rzeźbioną i cyzelowaną. Na jej rogach widniały cztery smukłe figurki kobiece, podobne do rozpaczających kariatyd, istne anioły tęskniące do nieba.
Postawił szkatułkę na stole. Otwarł ją i wyjął złote puzdereczko z przykrywką podnoszącą się za naciśnięciem sprężyny. Puzdereczko zawierało gęstą substancję, o kolorze trudnym do opisania, bowiem odbijał się na niej blask polerowanego złota, szafirów, rubinów i szmaragdów, którymi inkrustowana była pokrywka. Aż się skrzyło od lazuru, purpury i złota.
Hrabia wziął na pozłacaną łyżeczkę odrobinę owej substancji i podał ją Morrelowi, patrząc na niego uważnie.
Teraz można było dostrzec, że substancja była zielona.
— Proszę — rzekł — masz, o co mnie prosiłeś i co ci obiecałem.
— Dziękuję ci z całego serca — rzekł młody człowiek, biorąc łyżeczkę.
Hrabia wziął drugą łyżeczkę i zaczerpnął ponownie w puzdereczku.
— Co czynisz, przyjacielu? — spytał Morrel, wstrzymując mu rękę.
— Do licha, niech mi Bóg przebaczy — uśmiechnął się hrabia — ale jestem tak samo znużony życiem, jak ty. A jeśli już nadarza się okazja...
— Nie rób tego! — zawołał młodzieniec. — Ty kochasz, jesteś kochany, masz wiarę i nadzieję. Nie rób tego, co ja — u ciebie byłoby to zbrodnią. Żegnaj, mój szlachetny, wielkoduszny przyjacielu, opowiem Valentine o wszystkim, coś dla mnie uczynił.
I ściskając hrabiemu dłoń, połknął tajemniczą substancję — bez chwili wahania, a nawet delektując się nią.
Zamilkli obaj. Ali, cichy i uważny, przyniósł tytoń, nargile, kawę i wyszedł.
Z wolna zaczynały przygasać lampy w rękach marmurowych posągów, a woń kadzideł wydała się Maksymilianowi mniej przenikliwa.
Monte Christo patrzył na niego, siedząc naprzeciw w cieniu; Morrel dostrzegał tylko blask jego oczu.
Nagle owładnął nim okropny ból; nargile wysunęło mu się z ręki; przedmioty traciły niepostrzeżenie kształty i barwę; zamglonym oczom wydało się, że w ścianie otwierają się drzwi i rozsuwają kotary.
— Przyjacielu — rzekł — umieram. Dziękuję ci.
I w ostatnim wysiłku spróbował podać hrabiemu rękę, ale opadła mu bezsilnie.
I wydało mu się, że Monte Christo uśmiecha się, nie owym dziwnym, przerażającym uśmiechem, który pozwolił mu przeczuć nieraz tajemnice tej skrytej duszy — ale uśmiechem pełnym życzliwości i współczucia, niczym ojciec śmiejący się z dziecka, które plecie głupstwa. Jednocześnie hrabia zaczął rosnąć w jego oczach; na tle czerwonych obić zarysowała się jego sylwetka niemal dwukrotnie wyższa; z czarnymi włosami odrzuconymi w tył stał dumny niczym anioł, jeden z tych, które w dzień sądu ostatecznego będą karać złych.
Morrel, przytłoczony, opadły z sił, osunął się bezwładnie na fotel. Jego ciało objęło aksamitne odrętwienie. W myślach zapanował mu chaos — jakby ktoś zmienił obrazek w kalejdoskopie. Dyszał ciężko; czuł, że żyją w nim już tylko te przywidzenia: zdawało mu się, że na pełnych żaglach wpływa w delirium, poprzedzające to nieznane, które zowiemy śmiercią.
Raz jeszcze spróbował wyciągnąć rękę do hrabiego — ale ręka nawet nie drgnęła. Chciał wyrzec coś na pożegnanie, ale język zatkał mu gardło, jak kamień zatykający wejście do grobowca. Znużone oczy zamknęły mu się same. A jednak przez powieki widział kształt, który rozpoznał mimo ciemności, jakie go spowijały.
To hrabia otwierał drzwi.
Z sąsiedniego pokoju, a raczej z cudownej pałacowej komnaty buchnęła jasność, zalewając salę, w której konał spokojnie Morrel.
Ujrzał, jak w progu staje kobieta przepysznej urody. Blada, z łagodnym uśmiechem na ustach, zdawała się aniołem miłosierdzia, co zaklina anioła zemsty.
„Czyżby to niebo otwierało się już przede mną? — pomyślał umierający. — Jakże podobny ten anioł do tego, któregom utracił”.
Monte Christo wskazał sofę, na której spoczywał Morrel.
Szła ku niemu z uśmiechem na ustach, złożywszy ręce.
— Valentine! Valentine! — krzyknął Morrel w głębi swej duszy.
Ale z jego ust nie wydostał się żaden dźwięk; i jakby wyczerpał w tym uniesieniu wszystkie swoje siły, westchnął i zamknął oczy.
Valentine rzuciła się ku niemu.
Usta Morrela drgnęły raz jeszcze.
— Woła panią — rzekł hrabia. — Woła panią, mimo że uśpiony jest głęboko. Tak, to ten, któremu powierzyłaś swój los i z którym śmierć chciała cię rozdzielić. Na szczęście byłem jednak na miejscu i mogłem pokonać śmierć. Valentine, nie powinniście już nigdy się rozstawać, ponieważ, by cię odnaleźć, gotowy był zstąpić do grobu. Gdyby nie ja, umarlibyście oboje. Zwracam jedno drugiemu. Oby Bóg zechciał mieć na uwadze te dwa istnienia, które ocaliłem.
Valentine chwyciła dłoń Monte Christo i w uniesieniu radości podniosła ją do ust.
— Proszę cię, pani, podziękuj mi dobrze i powtórz mi jeszcze raz, jeszcze wiele razy, że uczyniłem cię szczęśliwą. Nawet nie wiesz, jak bardzo potrzebuję tej pewności.
— Dziękuję panu z całej duszy — rzekła Valentine. — A jeśli wątpisz, hrabio, w szczerość moich podziękowań, zapytaj Hayde, moją najukochańszą siostrę. To ona dzięki temu, co mówiła o tobie, zdołała sprawić, że od wyjazdu z Francji czekałam cierpliwie i wytrwale na dzisiejszy dzień.
— To kochasz pani Hayde? — zapytał Monte Christo ze wzruszeniem, które na próżno starał się ukryć.
— Całym sercem.
— Więc posłuchaj, Valentine — rzekł hrabia. — Chciałbym cię prosić o łaskę.
— Mnie? Czym zasłużyłam sobie na ten zaszczyt...
— Nazwałaś Hayde swoją siostrą, niechże więc rzeczywiście nią się stanie. To wszystko, co wydaje ci się, że jesteś mi dłużna, oddaj jej. Zaopiekujcie się nią, ty, pani i Morrel, ponieważ od dziś... — tu głos uwiązł Monte Christowi w gardle — ponieważ od dziś będzie sama na świecie.
— Sama na świecie! — powtórzył głos dochodzący z głębi. — Dlaczego?
Monte Christo odwrócił się. Hayde stała blada, patrząc na hrabiego w osłupieniu.
— Ponieważ jutro, moja córko, będziesz wolna — odpowiedział hrabia. — Od jutra zajmiesz należną ci pozycję w świecie, gdyż nie chcę, żeby mój los położył się cieniem na twoim. Księżniczko, zwracam ci bogactwa i imię twego ojca.
Hayde zbladła, rozłożyła przezroczyste ręce niczym dziewczyna polecająca się Bogu i głosem nabrzmiałym od łez powiedziała:
— Więc opuszczasz mnie, panie?
— Hayde! Jesteś młoda i piękna. Zapomnij nawet o moim imieniu i bądź szczęśliwa.
— Dobrze — rzekła Hayde. — Twoje rozkazy, mój panie, będę spełnione. Zapomnę o twoim imieniu i będę szczęśliwa.
Cofnęła się o krok, chcąc się oddalić.
— Boże! — zawołała Valentine, podtrzymując bezwładną głowę Morrela. — Nie widzisz pan, jaka jest blada? Nie rozumiesz, że cierpi?
Hayde odrzekła na to z rozpaczą w głosie:
— Dlaczego chcesz, aby mnie zrozumiał? Jest panem, a ja niewolnicą. Ma prawo niczego nie dostrzegać.
Hrabia zadrżał. Głos dziewczyny poruszył najtajniejsze struny jego serca. Spojrzał jej w oczy i nie zniósł ich blasku.
— Boże! — zawołał. — Więc to, co podejrzewałem, miałoby być prawdą? Hayde, byłabyś szczęśliwa zostając ze mną?
— Jestem młoda — odpowiedziała łagodnie. — Lubię życie, które dzięki tobie stało się tak cudowne. Byłoby mi żal, gdybym miała umrzeć.
— Więc gdybym cię opuścił...?
— Umarłabym, mój panie.
— To kochasz mnie, Hayde?
— Valentine, on pyta, czy ja go kocham. Powiedz mu, czy ty kochasz Maksymiliana!
Serce hrabiego wezbrało szczęściem. Otworzył ramiona, a dziewczyna rzuciła się w nie.
— Tak, kocham cię — rzekła. — Kocham cię, tak jak się kocha ojca, brata i męża. Kocham cię, tak jak kocha się życie i Boga, bo jesteś dla mnie najpiękniejszym, największym i najwspanialszym spośród ludzi.
— Niech więc będzie, jak chcesz, aniele. Bóg, który przywrócił mi życie, bym walczył przeciwko
Uwagi (0)