Darmowe ebooki » Powieść » Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)



1 ... 167 168 169 170 171 172 173 174 175 ... 179
Idź do strony:
i znowu ją opuścił.

— Maksymilianie — rzekł hrabia, zdając się nie zauważać, jak różne reakcje wywołało jego przybycie. — Właśnie po ciebie przyjechałem.

— A dokąd chcecie jechać? — zapytała Julia.

— Najpierw do Marsylii.

— Do Marsylii! — powtórzyli zgodnie Julia i Emanuel.

— Tak i zabieram ze sobą Maksymiliana.

— Och, panie hrabio — rzekła Julia — niech go nam pan zwróci zdrowym!

Morrel odwrócił głowę, by ukryć nagły rumieniec.

— Zauważyłaś pani, że mocno cierpi?

— Tak — odpowiedziała młoda kobieta — boję się też, że z nami tylko się nudzi.

— Dopilnuję, by się rozerwał.

— Jestem gotów, panie hrabio — rzekł Maksymilian. — Bądźcie zdrowi, moi kochani! Bądź zdrów, Emanuelu! Żegnam cię, Julio.

— Jak to? Już się żegnasz? — zawołała Julia. — Ruszacie natychmiast, bez przygotowań, bez paszportów?

— Zwłoka podwoiłaby tylko smutek rozstania — rzekł Monte Christo. — A co do przygotowań, to myślę, że Maksymilian pomyślał już o wszystkim, tak jak mu zalecałem.

— Paszport mam przy sobie, a walizki już spakowane — rzekł Morrel z tym samym obojętnym spokojem.

— Bardzo dobrze — uśmiechnął się Monte Christo. — Znać w tej słowności dobrego żołnierza.

— Więc opuszczacie nas już teraz? — zaprotestowała Julia. — Nie darujecie nam choćby dnia, choć godziny?

— Mój powóz czeka już przed bramą. Za pięć dni muszę być w Rzymie.

— Ale Maksymilian przecież nie jedzie do Rzymu? — powiedział Emanuel.

— Jadę, gdzie tylko hrabia zechce mnie ze sobą zabrać — smutno uśmiechnął się Morrel. — Przez najbliższy miesiąc należę do niego.

— Na Boga, panie hrabio, jak on to mówi!

— Maksymilian będzie mi towarzyszył — odpowiedział hrabia tonem uprzejmej, łagodnej perswazji. — Proszę się więc o niego nie martwić.

— Żegnam, siostro! — powtórzył Morrel. — Bądź zdrów, Emanuelu.

— Serce mi się kraje na tę jego obojętną uprzejmość — rzekła Julia. — Maksymilianie, ty coś przed nami ukrywasz.

— Proszę się uspokoić — rzekł Monte Christo. — Zobaczy pani, wróci wesoły, uśmiechnięty i szczęśliwy.

Maksymilian rzucił w jego kierunku spojrzenie niemal pogardliwe, prawie gniewne.

— Chodźmy — rzekł hrabia.

— Zanim jeszcze odjedziecie — rzekła Julia — proszę pozwolić, panie hrabio, że powiem wszystko, co wówczas...

— Łaskawa pani — odpowiedział hrabia, biorąc jej ręce. — Cokolwiek mogłabyś mi powiedzieć, nie będzie nigdy tak wymowne jak to, co czytam w pani oczach, co czuje pani serce, a co moje. Powinienem zapewne postąpić tak jak dobroczyńcy w powieściach: odjechać bez pożegnania. Ale taka wielkoduszność byłaby ponad moje siły — jestem człowiekiem słabym i próżnym. Wzruszenie i radość w oczach moich bliskich sprawiają, że mnie również jest dobrze. A teraz wyjeżdżam i taki ze mnie egoista, że powiem wam: nie zapominajcie o mnie, przyjaciele, bo najprawdopodobniej nigdy się już nie zobaczymy.

— Jak to, nigdy? — zawołał Emanuel; po policzkach Julii potoczyły się dwie wielkie łzy. — Mamy już nigdy się nie spotkać? Czyli nie jesteś pan człowiekiem, lecz Bogiem, który zagościł na ziemi tylko na krótką chwilę, by czynić dobro, a teraz wraca do nieba!

— Nie mówcie tak o mnie — rzekł żywo Monte Christo. — Proszę, nigdy tak nie mówcie. Bogowie nigdy nie wyrządzają zła, zatrzymują się tam, gdzie chcą się zatrzymać. Przypadek nie jest silniejszy od ich woli, to oni nim rozporządzają.

Przyciskając do ust rękę Julii, która padła mu w objęcia, drugą rękę podał Emanuelowi. Następnie, wyrywając się siłą niemal z tego domu, istnej oazy szczęścia, wyszedł, dając znak Maksymilianowi, który usłuchał biernie i obojętnie — jak przyjmował wszystko od śmierci Valentine.

— Przywróć szczęście i radość mojemu bratu! — szepnęła Julia na ucho hrabiemu.

Monte Christo uścisnął jej dłoń tak, jak zrobił to jedenaście lat wcześniej na schodach prowadzących do gabinetu Morrela.

— Czy ufasz pani ciągle Sindbadowi Żeglarzowi? — zapytał z uśmiechem.

— Tak!

— Dobrze więc, śpij spokojnie i miej ufność w Panu!

Jak już powiedzieliśmy, powóz już czekał przed bramą. Cztery tęgie konie wstrząsały grzywami i niecierpliwie stukały kopytami w bruk.

Przed schodami czekał Ali. Na jego twarzy perlił się gęsty pot, jakby właśnie przybiegł z daleka.

— I jak? — zapytał go hrabia po arabsku. — Zastałeś starca?

Ali potwierdził skinieniem głowy.

— Pokazałeś mu list, tak jak ci przykazałem?

— Tak — i niewolnik skinął z szacunkiem głową.

— A on, co na to?

Ali stanął w świetle, tak by hrabia mógł go dobrze widzieć i zamknął oczy, jak zwykł to robić Noirtier, gdy chciał powiedzieć: tak.

— Więc zgadza się — rzekł Monte Christo. — Dobrze, możemy jechać.

Ledwie padły te słowa, a powóz już się toczył; konie ruszyły galopem, krzesząc na bruku skry. Maksymilian usiadł w kącie, ani jedno słowo nie padło z jego ust.

Upłynęło pół godziny. Powóz nagle się zatrzymał. Hrabia pociągnął za jedwabny, sznurek, który przywiązany był do palca Alego.

Nubijczyk zsiadł z kozła i otwarł drzwiczki powozu.

Noc lśniła gwiazdami. Znajdowali się na wzgórzu Villejuif. Z rozległego wzniesienia widać było cały Paryż, przypominający ponure morze, z milionem drżących świateł układających się w fosforyzujące fale; fale hałaśliwsze, bardziej oszalałe, namiętne i zachłanne niż grzywy rozzłoszczonego oceanu; fale, które nie znają spokoju, nieustannie spienione w ciągłej walce, nieustannie żądne nowej ofiary.

Hrabia został sam; na jego znak powóz podjechał nieco do przodu.

Skrzyżowawszy ramiona, Monte Christo przyglądał się dłuższą chwilę tej kuźni, gdzie stapiają się, mieszają i kształtują wszelkie idee, by — wydostawszy się stąd — wstrząsać światem. Następnie, gdy już nasycił swój wzrok widokiem owego Babilonu, gdzie natchnienie znajdzie zarówno religijny poeta jak i materialistyczny prześmiewca, szepnął do siebie skłoniwszy głowę, a ręce złożywszy jak do modlitwy:

— Wielkie miasto, minęło prawie sześć miesięcy, odkąd wjechałem w twoje mury. Myślę, że przywiódł mnie tu Duch Boży i to dzięki niemu wyjeżdżam teraz triumfujący. Tajemnicę mojego pobytu tutaj zawierzyłem tylko Bogu i tylko On może czytać w moim sercu. Tylko On wie, że odchodzę bez nienawiści i bez pychy, ale i bez wyrzutów sumienia. Mocy, którą mi powierzył, nie wykorzystałem ani we własnym interesie, ani do żadnych próżnych celów. O wielkie miasto, w twoim niespokojnym łonie znalazłem to, czego szukałem. Niczym cierpliwy górnik przekopałem twe wnętrzności, by wypłoszyć z nich zło. Moja misja już dobiegła końca, dzieło skończone. Nie możesz mi już dać radości, ani zadać bólu. Żegnaj! Żegnaj!

Monte Christo raz jeszcze ogarnął spojrzeniem, niczym geniusz nocy, rozległą równinę. Przeciągnął dłonią po czole i wsiadł do powozu; gdy tylko drzwi zamknęły się za hrabią, ekwipaż szybko zjechał zboczem, pozostawiając za sobą jedynie tuman kurzu i echo turkotu kół. Przejechali dziesięć mil; w tym czasie żadne słowo nie zakłóciło ciszy.

Morrel milczał zamyślony, hrabia przyglądał się jego zadumie.

— Maksymilianie — rzekł hrabia — żałujesz, że pojechałeś ze mną?

— Nie, panie hrabio, ale opuścić Paryż...

— Gdybym wiedział, że to w Paryżu czeka na ciebie szczęście, nie proponowałbym ci wyjazdu.

— Tutaj spoczywa Valentine, wyjechać stąd, to jak stracić ją po raz drugi.

— Maksymilianie — rzekł hrabia — przyjaciele, których utraciliśmy, nie spoczywają w ziemi. Ich miejsce jest w naszym sercu. Bóg urządził to w ten sposób, by nigdy już nas nie opuścili. Ja na przykład mam dwóch przyjaciół, którzy nieustannie są przy mnie: jeden dał mi życie, drugi nauczył myśleć. Duch obu żyje we mnie.

— Przyjacielu, serce powiada mi smutnym głosem, że nie czeka mnie już nic prócz nieszczęścia.

— Gdy osłabł w kimś duch, ów ktoś widzi wszystko w żałobnych kolorach. Każda dusza wykreśla sobie własne horyzonty, a że twoja jest posępna, widzi nad sobą tylko czarne, burzliwe niebo.

— Być może to prawda — rzekł Maksymilian.

I zamyślił się ponownie.

Podróż odbywała się z nadzwyczajną szybkością — to prędkość między innymi stanowiła o potędze hrabiego. Rano dotarli do Châlons, gdzie czekał już parowy statek hrabiego. Nie tracąc ani chwili, przetransportowano powóz na pokład. Podróżni znajdowali się już na statku.

Statek niczym indiańska piroga był stworzony do rozwijania dużych prędkości. Jego dwa koła przypominały skrzydła, którymi ciął wodę lekko jak wędrowny ptak przestworza. Szybkość upoiła nawet Morrela.

Hrabia natomiast, im byli dalej od Paryża, nabierał coraz większej pogody ducha. Patrząc na niego, można by powiedzieć, że to wygnaniec, co powraca do ojczyzny.

A oto i stanęła przed ich oczami Marsylia, biała, łagodna, pełna życia. Marsylia, młodsza siostra Tyru i Kartaginy i ich następczyni w panowaniu nad Morzem Śródziemnym; Marsylia, z upływem czasu coraz młodsza. Widok ten wywołał mnóstwo wspomnień w obu podróżnikach: okrągła wieża, fort Świętego Mikołaja, ratusz projektu Pugeta i sam port o ceglanym nadbrzeżu, gdzie bawili się w dzieciństwie.

Za obopólną zgodą zatrzymali się na ulicy Cannebière.

Jakiś statek wypływał właśnie do Algieru. Paczki, podróżni tłoczący się na pokładzie, rodzice, przyjaciele, którzy ich żegnają, niektórzy krzyczą, inni płaczą, całe to widowisko, poruszające nawet dla tych, którzy oglądają go codziennie, nie było w stanie odwrócić myśli Maksymiliana od jednego wspomnienia. Uderzyło go to, gdy tylko postawił stopę na płytach nabrzeża.

— Panie hrabio — rzekł, ujmując Monte Christa pod ramię — w tym miejscu stał mój ojciec, gdy „Faraon” wpływał do portu. To tutaj ów dzielny człowiek, którego ocaliłeś od śmierci i hańby, przywitał mnie, biorąc w swoje ramiona. Jeszcze dziś pamiętam, jak jego łzy spływały mi na twarz. Nie płakał zresztą sam, wiele osób miało łzy w oczach na nasz widok.

Monte Christo uśmiechnął się.

— Ja zaś stałem tam — rzekł, wskazując Morrelowi zakręt uliczki.

Gdy to mówił, z kierunku, który wskazywał, dobiegł ich bolesny jęk. Stała tam kobieta, machając do jednego z pasażerów. Twarz kobiety zasłaniała woalka.

Monte Christo spojrzał na nią wyraźnie poruszony; gdyby Morrel nie obserwował właśnie statku, z pewnością zauważyłby to jego wzruszenie.

— Na Boga! — zawołał Morrel. — Nie, nie mylę się. Mężczyzna na statku, ten, co właśnie pozdrawia kogoś kapeluszem, ten w mundurze, to przecież Albert de Morcerf!

— Zgadza się — rzekł Monte Christo. — Rozpoznałem go.

— Jak to? Przecież patrzyłeś w przeciwną stronę.

Hrabia uśmiechnął się, jak zwykł czynić, gdy nie miał zamiaru odpowiadać. I spojrzał z powrotem tam, gdzie stała kobieta. Ta jednak znikła już za rogiem ulicy.

Odwrócił się więc do Morrela i rzekł:

— Przyjacielu, nie masz tutaj nic do załatwienia?

— Chciałbym pójść na grób ojca — odpowiedział stłumionym głosem Morrel.

— Dobrze, idź i poczekaj tam na mnie. Niedługo przyjdę.

— Opuszczasz mnie pan?

— Tak, ja również muszę złożyć pewną... sentymentalną wizytę.

Monte Christo poczekał, aż Maksymilian się oddali i dopiero gdy zniknął mu z oczu, ruszył w kierunku Alei Meilhańskich do małego domku, znanego naszym czytelnikom z początków tej historii. Dom stał w cieniu wielkiej alei lipowej, która służy za miejsce przechadzek dla mieszkańców Marsylii. Dwa kamienne stopnie, wygładzone krokami mieszkańców, prowadziły do drzwi wejściowych zbitych z trzech niemalowanych desek. W domu tym, tak uroczym i wesołym, choć ubogim, mieszkał niegdyś ojciec Dantèsa. Staruszek zajmował jedynie mansardę — hrabia cały dom oddał do dyspozycji Mercedes.

I to tutaj weszła kobieta, którą wypatrzył Monte Christo. Gdy zza rogu wyłonił się hrabia, zamykała właśnie drzwi.

Znał doskonale wytarte stopnie. Nikt też lepiej od niego nie radził sobie z drzwiami zamykanymi na żelazny skobel. Wszedł więc, nie pukając, nie uprzedzając, jak dobry przyjaciel lub gospodarz domu.

W końcu brukowanej alei znajdował się ogródek, pełen ciepła, słońca i światła. To tutaj Mercedes znalazła sumę, którą hrabia ofiarował jej w swej delikatności po dwudziestu czterech latach. Drzewa rosnące w ogródku widać było już przy bramie od strony ulicy.

Przestąpiwszy próg, Monte Christo usłyszał westchnienie, które przypominało cichy szloch. Mercedes siedziała w altance oplecionej jaśminem wirgińskim, o gęstym listowiu i długich, purpurowych kwiatach. Lekko pochylona, płakała. Zdjęła woal, twarz skryła w dłoniach i folgowała teraz łzom, tak długo powstrzymywanym w obecności syna. Monte Christo postąpił parę kroków. Piasek zazgrzytał pod jego stopami.

Mercedes uniosła głowę, a widząc nieznajomego mężczyznę, krzyknęła.

— Pani — rzekł hrabia — nie mogę już dać ci szczęścia, ale mogę ofiarować pociechę. Czy zechcesz ją przyjąć? Pochodzi od przyjaciela.

— Jestem bardzo nieszczęśliwa — odpowiedziała Mercedes. — Sama na świecie... Pozostał mi jedynie syn i ten właśnie mnie opuścił.

— Dobrze zrobił — odrzekł hrabia. — Ma szlachetne serce. Zrozumiał, że każdy mężczyzna winien spłacić dług wobec swej ojczyzny, jedni talenty, inni znów siłę, ci czuwają w nocy, tamci oddają krew. Gdyby z tobą został, pani, strawiłby tylko swą młodość, a na twoją boleść nie mógłby patrzeć spokojnie. Z czasem własna niemoc stałaby się dla niego nieznośna, a tak stanie się silny i wielki, walcząc z przeciwnościami, które sam zmieni w powodzenie. Proszę mu pozwolić na nowo zbudować przyszłość dla niego samego i dla ciebie, pani. Śmiem twierdzić, że jest ona teraz w dobrych rękach.

— Z całej duszy błagam Boga o taką przyszłość dla Alberta — odparła biedna kobieta, smutno potrząsając głową — ale nie będzie ona moim udziałem. Tak wiele rzeczy runęło we mnie i wokół mnie, że mam wrażenie, iż zaczynam zbliżać się do grobu. Jestem panu wdzięczna, że dałeś mi możliwość powrotu do miejsca, gdzie kiedyś byłam tak szczęśliwa. Powinno się umierać tam, gdzie zaznało się szczęścia.

— Każde pani słowo pali mi serce i napełnia je goryczą,

1 ... 167 168 169 170 171 172 173 174 175 ... 179
Idź do strony:

Darmowe książki «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz