Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
Otwarł okno.
Daleko na niebie długa pomarańczowa smuga przecinała smukłe topole, których czarne kontury odcinały się na tle horyzontu.
Nad polem lucerny, za bramą i za kasztanami, wzbijał się w niebo skowronek wznosząc swój czysty poranny trel. Wilgotne powietrze poranka owiało twarz Villeforta i otrzeźwiło go.
— To dziś — rzekł z wysiłkiem — człowiek, który wzniesie miecz sprawiedliwości, musi uderzyć w winowajców, we wszystkich winowajców.
I mimowolnie spojrzał w okno, w którym widział go wczoraj. Zasłony były zaciągnięte. A przecież obraz ojca stał mu tak żywo przed oczyma, że zwrócił się w stronę tego zamkniętego okna, jakby widział w nim groźnego starca i szepnął:
— Tak, bądź spokojny!
Spuścił głowę, przeszedł się tam i z powrotem po gabinecie, po czym rzucił się w ubraniu na kanapę, nie tyle, aby się przespać, ile raczej po to, by odprężyć ciało zesztywniałe ze zmęczenia i chłodu, który przeniknął go aż do szpiku kości.
Z wolna wszyscy zaczęli wstawać. Villefort słyszał te poszczególne odgłosy, które składają się w pewnym sensie na życie domu: skrzypiały drzwi, pani de Villefort dzwoniła na pokojówkę, rozległy się pierwsze radosne okrzyki Edwardka, który, jak to zwykle dzieci w tym wieku, budził się zawsze wesoły.
Zadzwonił i Villefort.
Wszedł lokaj, przynosząc gazety. Razem z gazetami przyniósł także filiżankę czekolady.
— Co to jest? — spytał Villefort.
— Czekolada.
— Przecież nie prosiłem o nią. Któż to raczył o mnie tak zadbać?
— Jaśnie pani. Mówiła, że jaśnie pan będzie zapewne dziś wygłaszał długie przemówienie w sprawie tego morderstwa i powinien nabrać sił.
I służący postawił pozłacaną filiżankę na stoliku przy kanapie, na którym leżał stos papierzysk, podobnie jak i na innych meblach w tym pokoju. Wyszedł.
Villefort patrzył przez chwilę ponuro na filiżankę, potem porwał ją gwałtownym ruchem i opróżnił jednym haustem. Chciało by się rzec: spodziewał się, że napój jest zatruty — i przyzywa śmierć, aby go uwolniła od obowiązku dużo cięższego niż sama śmierć. Podniósł się i jął przechadzać się po pokoju z uśmiechem, który napawałby strachem, gdyby ktokolwiek mógł go zobaczyć.
Czekolada nie była zatruta, nie wywarła na panu de Villefort żadnego skutku.
Nadeszła godzina śniadania, ale Villefort nie pojawił się przy stole.
Lokaj znowu przyszedł do gabinetu.
— Jaśnie pani kazała panu powiedzieć, że wybiła godzina jedenasta, a posiedzenie ma się rozpocząć o dwunastej.
— I co z tego? — rzekł Villefort.
— Jaśnie pani już się ubrała, jest gotowa do wyjścia i pyta, czy pojedzie razem z panem.
— Dokąd?
— Do sądu.
— A po co?
— Jaśnie pani bardzo życzy sobie być na tej rozprawie.
— A! — odezwał się Villefort głosem niemal przerażającym — ona sobie życzy!
Służący cofnął się i rzekł:
— Jeżeli jaśnie pan woli pojechać sam, zaraz to jaśnie pani oznajmię.
Villefort stał przez chwilę nic nie mówiąc, zatapiając paznokcie w blady policzek, z którym kontrastował czarny jak heban zarost.
— Powiedz pani — odpowiedział wreszcie — że chcę z nią pomówić i proszę, aby czekała na mnie u siebie.
— Dobrze, jaśnie panie.
— Potem wrócisz tu ogolić mnie i ubrać.
— Wrócę natychmiast.
Lokaj wyszedł, po chwili wrócił, ogolił Villeforta i ubrał go w uroczystą czerń. A gdy skończył, rzekł:
— Jaśnie pani powiedziała, żeby jaśnie pan przyszedł do niej, jak tylko się pan ubierze.
— Już idę.
I Villefort, trzymając pod pachą akta, a w dłoni cylinder, udał się do apartamentów żony. Przy drzwiach przystanął i otarł chustką pot, który spływał mu z pobladłego czoła. Pchnął drzwi.
Pani de Villefort siedziała na otomanie, kartkując niecierpliwie dzienniki i broszury, które Edwardek wyrywał jej w zabawie z rąk i rozdzierał, nim matka skończyła czytać.
Była ubrana do wyjścia; kapelusz leżał na krześle; nałożyła już rękawiczki.
— O, jesteś — rzekła spokojnym, naturalnym głosem. — Ale Boże, jakiś ty blady! Znowu całą noc pracowałeś? Czemuż nie przyszedłeś do nas na śniadanie? I co, mam jechać z tobą, czy osobno, z Edwardkiem?
Jak widzimy, pani de Villefort zadała naraz mnóstwo pytań, aby otrzymać choć jedną odpowiedź; ale pan de Villefort, zimny jak skała, pozostał na nie obojętny.
— Edwardku — odezwał się, rzucając dziecku rozkazujące spojrzenie — idź, pobaw się w salonie, chłopcze, muszę porozmawiać z mamą.
Wobec tego chłodu, tego stanowczego tonu, tego dziwnego wstępu, pani de Villefort mimowolnie zadrżała. Edwardek podniósł głowę i spojrzał na matkę; ale widząc, że nie potwierdza rozkazu ojca, zaczął na nowo obcinać główki ołowianym żołnierzykom.
— Edward, słyszałeś? — krzyknął pan de Villefort tak ostro, że chłopiec aż podskoczył na dywanie. — Masz wyjść!
Chłopiec, nienawykły do takiego traktowania, porwał się na nogi i zbladł; trudno powiedzieć, czy z gniewu czy ze strachu.
Ojciec podszedł do niego, objął i pocałował w czoło.
— Idź już, dziecko — rzekł — no, idź.
Edwardek wyszedł. Pan de Villefort zamknął za nim drzwi na zasuwkę.
— Boże, co się stało? — zawołała pani de Villefort, usiłując przeniknąć męża spojrzeniem; spróbowała się uśmiechnąć, ale chłód męża zmroził jej na ustach ten uśmiech.
— Gdzie trzymasz pani truciznę, której zwykle używasz? — wycedził powoli i wyraźnie Villefort, nie siląc się na żadne wstępy.
Pani de Villefort musiała poczuć się jak skowronek, gdy widzi, jak kania zacieśnia nad nim mordercze kręgi. Z piersi wyrwał się jej chrapliwy jęk, ni to westchnienie, ni to krzyk — twarz powlekła jej śmiertelna bladość.
— Mężu... ja... ja nie rozumiem cię.
Paroksyzm trwogi poderwał ją z otomany — i zaraz w drugim paroksyzmie, dużo silniejszym, osunęła się z powrotem.
— Pytałem — odezwał się Villefort całkowicie spokojnym głosem — gdzie trzymasz truciznę, którą zabiłaś moich teściów, Barroisa i Valentine?
— Zastanów się, co ty mówisz?! — zawołała pani de Villefort składając ręce.
— Nie masz pytać, ale odpowiadać.
— Mężowi czy sędziemu? — wybełkotała pani de Villefort.
— Sędziemu, pani, sędziemu!
Był to widok przerażający — pobladłej kobiecie w oczach malowała się trwoga, a dygotała całym ciałem.
— Mężu... mężu... — wyszeptała; i to było wszystko.
— Nie odpowiadasz, pani! — krzyknął groźnym głosem Villefort.
I dodał z uśmiechem bardziej przerażającym niż jego gniew:
— Choć prawda, nie zaprzeczasz.
Pani de Villefort drgnęła.
— I nie mogłabyś zaprzeczyć — ciągnął, wyciągając rękę, jakby chciał ją pochwycić w imieniu sprawiedliwości. — Dokonałaś tych kilku zbrodni z bezwstydną zręcznością, ale mogłaś tym oszukać tylko ludzi, których zaślepiała miłość do ciebie. Od śmierci pani de Saint-Méran wiedziałem, że jest w moim domu truciciel, ostrzegł mnie d’Avrigny. Po śmierci Barroisa moje podejrzenia padły, niech mi to Bóg przebaczy, na anioła; bo podejrzliwość tkwi we mnie z natury. Ale po śmierci Valentine nie miałem już wątpliwości i nie tylko ja. W tej chwili o twojej zbrodni wiedzą dwie osoby, ale wielu się domyśla i niebawem dowiedzą się o tym wszyscy. A jak to pani powiedziałem, mówi do ciebie nie mąż, ale sędzia!
Pani de Villefort zakryła twarz dłońmi.
— Mężu — jęknęła — błagam, nie wierz pozorom!
— Czyżbyś się bała? — zawołał Villefort z pogardą. — No tak, przekonałem się o tym niejednokrotnie, że truciciele są tchórzami. Czyżbyś była pani tchórzem, ty, która miałaś tyle ohydnej odwagi, aby patrzeć, jak umiera dwoje starców i młodziutka dziewczyna?
— Mężu! O mój mężu!...
— Czyżbyś była tchórzem — ciągnął Villefort z rosnącym wzburzeniem — ty, która liczyłaś minuty, gdy konały twoje cztery ofiary? Ty, która wymyśliłaś ów piekielny plan i mieszałaś te swoje haniebne wywary z tak cudowną wprawą i dokładnością? Ty, która tak dobrze wszystko zaplanowałaś, czyżbyś zapomniała w swoich rachunkach o jednym — o tym, do czego może cię doprowadzić wykrycie twoich zbrodni? O nie, niemożliwe, musiałaś zachować sobie jakąś truciznę, łagodniejszą, delikatniejszą, a za to bardziej zabójczą, truciznę, dzięki której uniknęłabyś kary, która ci się należy... Zrobiłaś tak, a przynajmniej mam taką nadzieję?
Pani de Villefort załamała ręce i osunęła się na kolana.
— Wiem, wiem, przyznajesz się... Ale ten, kto przyznaje się dopiero sędziemu, kto przyznaje się w ostatniej chwili, gdy już nie można niczego się wyprzeć, w niczym nie może już umniejszyć kary, jaką mu wyznaczą!
— Kary? — zawołała pani de Villefort. — Kary? Już drugi raz wspominasz o karze!
— Naturalnie. Czy dlatego, że udało ci się popełnić zbrodnię cztery razy, sądziłaś, że unikniesz kary? A może sądziłaś, że jej unikniesz jako żona prokuratora? O nie, pani! Nie! Kimkolwiek byłaby trucicielka, czeka ją szafot, zwłaszcza jeśli, jak mówiłem, nie postarała się zachować dla siebie paru kropel swojej najpewniejszej trucizny.
Pani de Villefort krzyknęła dziko, a ohydna, niewstrzymywana już trwoga wykrzywiła jej rysy.
— Och, nie lękaj się pani szafotu — rzekł prokurator. — Nie chciałbym cię okryć taką hańbą, bo spadłaby ona i na mnie. Nie, przeciwnie, jeśli mnie zrozumiałaś, powinnaś się domyślić, że nie możesz zginąć na szafocie.
— Nie, nie zrozumiałam. O co ci chodzi, mężu? — wybełkotała nieszczęsna kobieta, całkowicie zdruzgotana.
— O to, że żona najwyższego stanowiskiem sądownika w stolicy nie splami nazwiska, które jest nieskazitelne i nie okryje tym samym hańbą zarazem męża i dziecka.
— O nie, nie!...
— O, to będzie z twojej strony dobry uczynek, dziękuję ci.
— Dziękujesz mi? Za co?
— Za to, co właśnie powiedziałaś.
— A co ja powiedziałam? W głowie mi się miesza, nic już nie rozumiem, Boże, Boże!
I zerwała się — włosy miała rozrzucone w nieładzie, na usta wystąpiła jej piana.
— To była odpowiedź na pytanie, jakie ci zadałem na początku: gdzie jest trucizna, której zazwyczaj używasz?
Pani de Villefort wzniosła ręce ku niebu i załamała je konwulsyjnie.
— Nie, nie! — wrzasnęła. — Nie chcesz tego!
— Nie chcę, abyś zginęła na szafocie. Rozumiesz?
— Mężu, łaski!...
— Chcę, aby sprawiedliwości się stało zadość. Żyję po to, aby karać — dodał, patrząc płomiennym wzrokiem. — Każdą inną kobietę, choćby to była królowa, posłałbym w ręce kata; ale dla ciebie będę bardziej litościwy. Ciebie pytam: czyż nie zachowałaś choć kropelki trucizny łagodniejszej w działaniu, ale za to piorunującej i całkowicie pewnej?
— O przebacz mi, pozwól mi żyć! Pomyśl: jestem twoją żoną!
— Jesteś trucicielką!
— Zaklinam cię na boskie miłosierdzie!... Zaklinam cię w imię naszej miłości!...
— Nie! Nie!
— W imieniu naszego dziecka! Ach, daruj mi życie dla dziecka!
— Nie! Nie! Już powiedziałem. Gdybym ci darował życie, może byś zabiła pewnego dnia i nasze dziecko.
— Ja miałabym zabić mojego syneczka! — zawołała ta straszliwa matka, rzucając się na Villeforta. — Ja miałabym zabić Edwardka!... ha! ha! ha!
I okropny, szatański śmiech, śmiech obłąkanej zakończył te słowa, cichnąc w głuchym rzężeniu.
Pani de Villefort osunęła się na kolana.
Villefort podszedł do niej.
— Pamiętaj, pani — rzekł — że jeśli, gdy wrócę, sprawiedliwości nie stanie się zadość, ja sam panią oskarżę i osobiście zawiozę do więzienia.
Słuchała, dygocząc, przybita, pokonana; i tylko w jej oczach błyszczało życie, kryjąc straszliwy ogień.
— Słyszysz? Idę tam domagać się na zbrodniarzu kary śmierci... Jeżeli zastanę cię przy życiu, noc tę spędzisz już w Conciergerie.
Pani de Villefort westchnęła, opuściły ją nerwy i padła zdruzgotana na ziemię.
Prokuratora jakby tknęła litość, spojrzał na nią mniej surowo, i ukłoniwszy się lekko, rzekł powoli:
— Żegnaj, pani, żegnaj.
Pożegnanie to podziałało na panią de Villefort jak cios śmiertelny.
Zemdlała.
Prokurator wyszedł, a wychodząc, zamknął drzwi na dwa spusty.
Sprawa Benedetta — jak ją nazywano w sądzie i w salonach — wzbudziła niezmierną sensację. Fałszywy Cavalcanti, bywalec Café de Paris, spotykany często na bulwarze Gandawskim i w Lasku Bulońskim, przez tych kilka miesięcy pozawierał w wielkim świecie mnóstwo znajomości. Gazety roztrząsały jego karierę salonową i więzienną, sprawa budziła więc coraz większą ciekawość, zwłaszcza u ludzi, którzy osobiście zetknęli się z księciem Andreą Cavalcanti. I to zwłaszcza ci ostatni pragnęli za wszelką cenę obejrzeć imć Benedetta, zabójcę swojego kompana z galer.
Wielu uważało, że jeśli nawet Benedetto nie jest ofiarą, to przynajmniej sprawiedliwość pomyliła się co do niego; widziano przecież w Paryżu starszego pana Cavalcanti i spodziewano się, że niebawem pojawi się znowu, aby bronić swojej znakomitej latorośli. Ci, którzy nie widzieli sławetnej czamarki, w której pan Cavalcanti objawił się hrabiemu Monte Christo, pozostawali pod wrażeniem godnej, szlachetnej postawy i towarzyskiego obycia starego patrycjusza.
A wracając do oskarżonego — wielu ludzi zapamiętało go jako miłego, pięknego i hojnego młodzieńca, i wszyscy woleli przypuszczać, że padł ofiarą podłych machinacji ukrytych wrogów, jakich pełno zawsze w wielkim świecie. Wszyscy więc spieszyli na posiedzenie sądu przysięgłych, jedni, aby napatrzeć się widowisku, inni, aby je komentować. Już o siódmej rano przy bramie sądu powstała kolejka, a godzinę przed otwarciem posiedzenia sala była już pełna uprzywilejowanych widzów. W dzień wielkiego procesu, przed wejściem sędziów — a często nawet i później, sala sądowa przypomina jeden wielki salon, w którym spotykają się znajomi; gwarzą ze sobą, jeśli nie siedzą od siebie zbyt daleko — nie wstają, bo przecież mogliby stracić miejsce — lub dają sobie znaki, jeśli dzieli ich zbyt wielki tłum, składający się z pospólstwa, adwokatów i żandarmów.
Był to jeden z owych przepięknych jesiennych dni, które wynagradzają nam brzydkie lub zbyt krótkie lato. Chmury, które tego ranka zasłoniły panu de Villefort wschód słońca, rozproszyły się jak za dotknięciem różdżki i zajaśniał w całym swym czystym blasku pogodny, jeden z ostatnich dni wrześniowych.
Beauchamp, jako jeden z królów
Uwagi (0)