Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
— I widzi pan, ktoś przyszedł do mnie z wizytą... O, drogi panie, przekonasz się, czy z księciem Cavalcanti można obchodzić się jak z byle kim.
I Andrea, przemknąwszy jak cień przez dziedziniec, wybiegł przez uchyloną furtę, zostawiając w podziwieniu kolegów i strażnika.
Ale i jego samego to zaskoczyło. Przebiegły młodzieniec nie skorzystał w więzieniu z przywileju korespondencji, jak to czynią zwykli ludzie, aby prosić o pomoc — zachował stoicką powściągliwość.
— Jestem wyraźnie podopiecznym jakiegoś możnego człowieka — mówił sam do siebie. — Wszystko za tym przemawia: to nagłe szczęście, łatwość, z jaką przeskoczyłem wszelkie przeszkody, improwizowana rodzina, znakomite nazwisko, jakie mi nadano, złoto, którym mnie obsypano, świetne znajomości, zaspokajające moje ambicje... Na nieszczęście, fortuna zapomniała o mnie na chwilę, nie było mojego protektora, zgubiło mnie to, ale nie do końca, nie na zawsze! Ręka na chwilę się cofnęła, ale pochwyci mnie opiekuńczo w chwili, gdy będę tuż nad przepaścią.
Czemu miałbym ryzykować jakimś nieostrożnym krokiem? Być może pozbawiłbym się w ten sposób opiekuna! Może mnie z tego wyciągnąć na dwa sposoby: albo załatwi mi ucieczkę, okupiwszy ją złotem, albo przekupi sędziów, a ci mnie uniewinnią. Wstrzymajmy się od mówienia i działania, póki nie nabiorę już całkowitej pewności, że zostałem całkowicie opuszczony, a wtedy...
Andrea ułożył sobie cały plan, który można uznać za zręczny. Nędznik był nieustraszony w ataku, a zawzięty w obronie. Zniósł nędzę i rozmaite prywacje, cechujące tego rodzaju zbiorowe więzienia. Tymczasem jednak natura, a raczej nawyki brały nad nim górę. Cierpiał, że jest obdarty, brudny i głodny; czas zaczął mu się dłużyć. Wtedy to właśnie inspektor wezwał go do rozmównicy.
Andrea poczuł, jak serce zabiło mu z radości. Było za wcześnie na wizytę sędziego śledczego, a za późno, by mogli go wzywać komendant więzienia lub lekarz; była to więc jakaś wizyta z zewnątrz.
Za kratą w rozmównicy Andrea dostrzegł rozszerzonymi z ciekawości oczyma chmurną, rozumną twarz Bertuccia. Bertuccio patrzył z bolesnym zdziwieniem na kraty, zaryglowane drzwi i cień, który zamigotał za kratami.
— Ach! — zawołał Andrea, ugodzony do żywego.
— Dzień dobry, Benedetto — rzekł Bertuccio głosem głębokim i dźwięcznym.
— To pan, to pan! — wyjąkał młodzieniec, rozglądając się wokół z przestrachem.
— Nie poznajesz mnie, nieszczęsny chłopaku?
— Ciszej, ciszej! — szepnął Andrea, który wiedział dobrze, jak dobre uszy mają tutejsze ściany. — Na miłość boską, ciszej, nie mów pan tak głośno!
— Chciałbyś zapewne pomówić ze mną sam na sam? — spytał Bertuccio.
— Oo, tak.
— Dobrze.
I Bertuccio, sięgając do kieszeni, dał znak strażnikowi, który stał w okienku.
— Przeczytajcie to! — rzekł do niego.
— Co to? — spytał Andrea.
— Rozkaz, aby przeniesiono cię do osobnej celi i pozwolono widywać ze mną.
— O! — Andrea aż podskoczył z radości.
I opanowawszy się natychmiast, szepnął do siebie:
— I znowu mój nieznany opiekun! Nie zapomnieli o mnie! Chcą zachować tajemnicę, skoro chcą ze mną rozmawiać w cztery oczy. Tu ich mam... Bertuccio przychodzi tu od mojego opiekuna.
Strażnik pokonferował z przełożonym, po czym otwarł drzwi i zaprowadził Andreę do celi na pierwszym piętrze z oknem na dziedziniec. Andrea był w siódmym niebie.
Cela była bielona wapnem, jak to zwykle w więzieniach. Było w niej wesoło, a Andrei zdało się, że znalazł się w raju. Zbytkowne umeblowanie stanowiły piec, łóżko, krzesło i stół. Bertuccio usiadł na krześle, Andrea rzucił się na łóżko.
Strażnik wyszedł.
— No i co — rzekł intendent. — Co mi chcesz powiedzieć?
— A pan?
— Najpierw ty...
— O nie. To pan ma mi coś oznajmić, skoro do mnie przychodzisz.
— Niech i tak będzie. Ciągnąłeś dalej swoje łajdactwa, kradłeś, aż wreszcie zamordowałeś.
— No, jeśli po to przeniosłeś mnie pan do oddzielnej celi, nie trzeba sobie było robić kłopotu. Wiem o tym przecież. Ale są inne sprawy, o których nie wiem nic. Wyjdźmy więc od nich, jeśli łaska. Kto tu pana przysłał?
— Oho ho! Szybki jesteś, mój Benedetto.
— Prawda? No, do rzeczy. Nie traćmy słów na próżno. Kto pana przysyła?
— Ależ nikt.
— A skąd się pan dowiedziałeś, że jestem w więzieniu?
— Już dawno cię rozpoznałem w tym bezczelnym dandysie, który z wdziękiem galopował po Polach Elizejskich.
— Po Polach Elizejskich!... Aha, ciepło, ciepło, gorąco... Po Polach Elizejskich!... No, to pogawędźmy trochę o moim ojcu, co pan na to?
— A ja, kim wobec tego mam być?
— Pan, poczciwino, jesteś moim ojcem przybranym... Ale nie sądzę, żebyś to pan roztrwonił na mnie sto tysięcy franków, które wydałem w ciągu kilku miesięcy. To nie pan sprawiłeś mi ojca — Włocha i szlachcica. To nie pan wprowadziłeś mnie na salony i zaprosiłeś na obiad w Auteuil; jeszcze czuję ten smak... Była tam śmietanka towarzyska i pewien prokurator królewski; szkoda, że nie poznałem się z nim lepiej, przydałoby mi się to teraz. Pan nie założy za mnie kaucji, miliona, a może dwóch? Kiedy już wylazło szydło z worka... No, czcigodny Korsykańczyku, gadajże, gadaj...
— Ale co mam ci powiedzieć?
— No to ci pomogę. Mówiłeś przed chwilą o Polach Elizejskich, zacny mój opiekunie.
— No i co?
— No, a na Polach Elizejskich mieszka pewien bardzo, bardzo bogaty jegomość.
— Ten, którego chciałeś okraść i u którego popełniłeś morderstwo?
— No, chyba tak.
— Pan hrabia de Monte Christo?
— Sam rzekłeś, jak powiada Racine... To co, mam mu się rzucić na szyję i przycisnąć do piersi, wołając: „Ojcze mój! Ojcze!”, jak pisuje pan Pixérécourt?
— Nie żartujmy — odpowiedział poważnie Bertuccio — nie waż się już nigdy wymieniać tutaj tego nazwiska.
— Phi! A to czemu? — prychnął Andrea, nieco jednak stropiony uroczystym tonem Bertuccia.
— Ponieważ ten, który je nosi, jest darzony przez niebo zbyt wielką łaską, aby być ojcem takiej kanalii jak ty.
— E, wielkie słowa...
— Jeśli mnie nie posłuchasz, gorzko pożałujesz!
— Groźby?... Nie boję się... powiem...
— Czy myślisz, że masz do czynienia z takimi karłami jak ty sam? — rzekł Bertuccio tonem tak spokojnym i spoglądając z taką pewnością siebie, że Andreę aż przeszło mrowie. — Czy ty myślisz, że masz do czynienia ze zbrodniarzami z galer albo z głupcami, których robiłeś w konia?... Benedetto, jesteś w mocy potężnej ręki, ale ręka ta jest gotowa cię wypuścić: skorzystaj z tego, nie igraj z piorunem, który na chwilę odstawiła — bo może go znowu pochwycić, jeśli będziesz jej chciał przeszkadzać.
— Ale mój ojciec... Chcę wiedzieć, kim jest mój ojciec! — odrzekł z uporem Andrea. — Zginę, jeśli trzeba, ale się dowiem. Co mi szkodzi, że wywołam skandal? Może mi się tylko przysłużyć... rozsławić mnie... zrobić reklamę, jak mawia ten dziennikarz, Beauchamp. Ale wy, ludzie z wielkiego świata, zawsze macie coś do stracenia, jeśli wybucha skandal, i to mimo tych waszych milionów... No, dalej, kim jest mój ojciec?
— Przyszedłem właśnie po to, aby ci to powiedzieć.
— Aha! — zawołał Benedetto i w oczach zaiskrzyła mu się radość.
W tejże chwili drzwi się otwarły i klucznik powiedział do Bertuccia:
— Przepraszam pana, ale na więźnia czeka sędzia śledczy.
— Dziś ostatnie przesłuchanie — rzekł Andrea do intendenta. — Niech go diabli, przeszkodził nam.
— Wrócę tu jutro.
— Wybornie! — ucieszył się Andrea. — Panowie żandarmi, oddaję się w wasze ręce... Ale, ale, mój drogi, zostawże w kancelarii z jakie dziesięć dukatów, żeby mi tu dali to, o co poproszę.
— Dobrze.
Andrea podał mu rękę; Bertuccio nie wyjął ręki z kieszeni, a tylko zabrzęczał złotem.
— No, o to mi właśnie chodziło — rzekł Andrea z wymuszonym uśmiechem, całkowicie pod wrażeniem osobliwego spokoju Bertuccia.
„Czyżbym się mylił? — myślał, wsiadając do więziennej karetki. — Cóż, zobaczymy!”.
— No to do jutra! — zawołał, odwracając się do Bertuccia.
— Do jutra! — odpowiedział intendent.
Pamiętamy, że ksiądz Bussoni został sam z Noirtierem w pokoju, gdzie spoczywała zmarła — jako jedyni strażnicy zwłok dziewczyny.
Być może chrześcijańskie napomnienia kapłana, jego słowa pełne łagodności i miłosierdzia były tak przekonywające, że przywróciły starcowi nieco spokoju; po rozmowie z księdzem rozpacz w jego oczach ustąpiła miejsca rezygnacji. Jego spokój zadziwiał wszystkich, którzy pamiętali o uczuciu, jakim pan Noirtier darzył wnuczkę.
Pan de Villefort nie był u ojca od owego ranka, gdy umarła Valentine.
W domu nastała już nowa służba: pan de Villefort miał nowego lokaja, podobnie jak i Noirtier, pani de Villefort otrzymała dwie nowe służące. Był też nowy odźwierny i nowy stangret — i wszyscy wyczuwali, jak chłodne stosunki panują między tymi ludźmi w tym przeklętym domu.
Posiedzenie sądu miało się odbyć za trzy dni. Villefort, zamknięty w gabinecie, pracował z gorączkową energią nad aktem oskarżenia przeciw mordercy Caderousse’a. Sprawa ta, jak wszystko, z czym miał coś wspólnego hrabia de Monte Christo, odbiła się na salonach paryskich głośnym echem. Dowody nie były wyczerpujące, opierały się bowiem na kilku słowach napisanych przez umierającego galernika, dawnego towarzysza mordercy. Mógł przecież oskarżać Andreę powodowany nienawiścią lub chęcią zemsty.
I tylko prokurator nie żywił w tym względzie żadnych wątpliwości, powziął niezbitą pewność, że Benedetto jest winien i choć zwycięstwo zapowiadało się trudne, jego miłość własna już się nim radowała; tylko ambicja budziła do życia to zlodowaciałe serce.
Dochodzenie trwało więc, dzięki nieustannym wysiłkom Villeforta, który pragnął otworzyć owym procesem najbliższą sesję sądu. Unikał ludzi bardziej niż kiedykolwiek, aby uniknąć nawały natrętnych próśb o karty wstępu.
A zresztą, tak niewiele minęło od dnia, w którym złożono do grobu biedną Valentine, dom okrywała żałoba wciąż tak świeża, iż nie dziwiło nikogo, że ojciec pogrążył się w tak zawziętej pracy, która jako jedyna mogła dać mu jakąś pociechę w nieszczęściu.
Tylko raz jeden — a była to niedziela, dzień po drugiej wizycie, jaką Bertuccio złożył Benedettowi — Villefort zobaczył się z ojcem. A stało się to wtedy, gdy padając ze znużenia, zszedł do ogrodu. Ponury, zgarbiony pod ciężarem bezlitosnych myśli, ścinał laską wybujałe, uschłe łodygi malw, które kołysały się wzdłuż alejek niczym widma kwiatów, jakże barwnych w porze roku, co właśnie minęła.
Kilka razy dotarł aż do znanej nam bramy, za którą rozpościerało się opuszczone pole, i wracał wciąż tą samą aleją, tym samym równym krokiem i wciąż przecinając laseczką powietrze. Wracając po raz kolejny spojrzał machinalnie na dom. Wewnątrz hałaśliwie bawił się Edwardek; uczył się na pensji, ale niedziele i poniedziałki spędzał z matką.
W tej właśnie chwili Villefort ujrzał w jednym z otwartych okien pana Noirtier. Starzec kazał przysunąć się do samego okna, aby nacieszyć się ostatnimi, wciąż jeszcze ciepłymi promieniami słońca, które żegnały się z więdnącym powojem i poczerwieniałymi liśćmi dzikiego wina, oplatającego balkon.
Oczy starca utkwione były w jednym punkcie, którego Villefort nie mógł dokładnie dostrzec.
We wzroku Noirtiera płonęła tak dzika nienawiść i gorzała taka niecierpliwość, że prokurator, umiejąc znakomicie wychwytywać wszystkie uczucia, jakie malowały się na obliczu ojca, zboczył z drogi, aby zobaczyć, w kogo wymierzone jest to straszliwe spojrzenie. I pod lipami o niemal ogołoconych gałęziach ujrzał swoją żonę. Pani de Villefort siedziała z książką w ręku, przerywając od czasu do czasu lekturę, aby uśmiechnąć się do syna albo odrzucić mu piłkę, którą uparcie rzucał z okna salonu do ogrodu.
Villefort zbladł, zrozumiał bowiem, czego chciał starzec. Noirtier patrzył wciąż w tę samą stronę; ale nagle jego spojrzenie przeniosło się z synowej na syna — i zaatakowało Villeforta, tak jakby starcowi z oczu wystrzeliły pioruny. Wzrok ten mówił teraz co innego, choć nie wyrażał tego z taką samą groźbą.
Pani de Villefort, nie mając pojęcia, jakie to namiętności krzyżują się nad jej głową, zatrzymała piłkę i wezwała do siebie gestem Edwardka, chcąc, aby ją ucałował. Edwardek długo dał się prosić; matczyne pieszczoty wydawały mu się zapewne zbyt skromną rekompensatą za tyle fatygi. Wreszcie się zdecydował: zeskoczył z okna w sam środek klombu heliotropów i margerytek i podbiegł spocony do matki. Pani de Villefort otarła mu czoło, przylgnęła ustami do jasnej skóry chłopca i odesłała go do domu, włożywszy mu w jedną rękę piłkę, a w drugą garść cukierków.
Villefort zbliżył się do domu, przyciągany niewidzialną siłą, niczym ptak przyciągany wzrokiem przez węża. W miarę jak się zbliżał, wzrok Noirtiera przesuwał się za nim, a palił go tak intensywnie, że aż wżerał mu się w serce.
W spojrzeniu tym był dotkliwy wyrzut — i straszliwa groźba. Noirtier wzniósł oczy w górę, jakby przypominał synowi o zapomnianej przez niego przysiędze.
— Dobrze, ojcze — zawołał z dołu Villefort — dobrze! Poczekaj jeszcze jeden dzień. Dałem ci słowo.
Noirtier jakby uspokoił się na te słowa i zwrócił zobojętniałe oczy w inną stronę.
Villefort rozpiął gwałtownie surdut, w którym się dusił, przesunął zsiniałą rękę po czole i wrócił do gabinetu.
Noc była zimna i pogodna. Wszyscy położyli się spać. Jeden tylko Villefort jak zwykle nie położył się o tej samej porze, co reszta domowników i pracował aż do piątej rano. Wertował ostatnie protokoły przesłuchań, sporządzone przez sędziów śledczych, przeglądał zeznania świadków i cyzelował akt oskarżenia, jeden z najwymowniejszych i najzręczniejszych, jakie napisał w życiu.
Posiedzenie miało się odbyć w poniedziałek — nazajutrz rano.
Świt wstał blady i posępny; w szarawym blasku zajarzyły się litery skreślone czerwonym atramentem.
Prokurator zdrzemnął się na chwilę w chwili, gdy właśnie dogasała lampa; zbudziło go jej skwierczenie; spojrzał na swoje dłonie: palce miał lepkie i splamione czerwienią, jakby zbroczyła
Uwagi (0)