Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
— No — odezwał się Beauchamp — czyli przyszliśmy zobaczyć naszego przyjaciela?
— Boże! No tak, tak — odparł Debray — tego znakomitego księcia! Niech diabli wezmą tych włoskich książąt!
— A to przecież człowiek, któremu genealogię wypisywał sam Dante, jego korzenie sięgają do Boskiej Komedii!
— Szlachta stryczkowa — stwierdził flegmatycznie Château-Renaud.
— Skażą go, co? — zapytał Debray Beauchampa.
— E, mój kochany — odparł dziennikarz — to chyba ciebie powinniśmy o to pytać, to ty się znasz najlepiej na tym, co w sądzie piszczy. Czy aby nie widziałeś się z przewodniczącym sądu na ostatnim obiadku u ministra?
— No tak.
— I co ci mówił?
— Jak powiem, to się zdziwicie.
— E, no to mówże prędzej, mój drogi, już dawno mi nikt czegoś takiego nie powiedział.
— Powiedział, że Benedetto, którego uważają za arcymistrza podstępu, jest bardzo podrzędnym łotrzykiem, niezbyt inteligentnym. Nie jest godzien tych badań, które frenolodzy po jego śmierci będą wyprawiać nad jego czaszką.
— E — rzekł Beauchamp — nie najgorzej odgrywał rolę księcia.
— Może dla ciebie, Beauchamp, bo nie cierpisz tych nieszczęśliwych książąt, zdaje ci się, że zazwyczaj mają nieszczególne maniery i jesteś zachwycony, ilekroć uda ci się to zauważyć. Ale mnie to nie zwiedzie, bo ja zwęszę szlachcica na milę.
— To nigdy nie wierzyłeś w jego książęcą mitrę?
— Mitrę mógł mieć... Ale księstwa nie.
— Nieźle powiedziane — uśmiechnął się Debray. — Ale zapewniam cię, że dla wszystkich innych mógł uchodzić za arystokratę... Widywałem go na przyjęciach u ministrów.
— No tak — odparł Château-Renaud — bo ci twoi ministrowie właśnie tak się znają na książętach!
— O, to dobre — parsknął śmiechem Beauchamp. — Zdanko krótkie, ale dobre. Mogę tego użyć w mojej kronice?
— Ależ proszę, mój drogi Beauchamp, bierz, ceny nie będę podwyższał — odrzekł Château-Renaud.
— Ale jeżeli ja — zwrócił się Debray do Beauchampa — rozmawiałem z przewodniczącym, to tobie na pewno udało się pogadać z prokuratorem?
— To nie było możliwe. Pan de Villefort od tygodnia siedzi zamknięty w domu; nic bardziej zrozumiałego: taki ciąg zmartwień, a szczytem wszystkiego była ta dziwna śmierć jego córki...
— Dziwna? Co ty opowiadasz! — wtrącił się Château-Renaud.
— No tak, udawaj, że nic nie wiesz, tylko dlatego, że to wszystko stało się szlachcie urzędniczej — odparł Beauchamp, wtykając sobie monokl w oko i starając się go utrzymać.
— Szanowny pan pozwoli sobie powiedzieć — rzekł Château-Renaud — że w walce na monokle nie wytrzyma z Debray’em. Debray, dajże lekcję panu Beauchamp.
— Chwileczkę — odezwał się Beauchamp. — Ale nie, nie mylę...
— No co?
— To ona.
— Co za ona?
— A mówiono, że wyjechała.
— Panna Eugenia? — zapytał Château-Renaud. — Czyżby wróciła?
— Nie panna Eugenia, ale jej matka.
— Pani Danglars?
— E, to niemożliwe — obruszył się Château-Renaud. — W dziesięć dni po ucieczce córki, trzy dni po bankructwie męża?
Debray zarumienił się lekko i spojrzał tam, gdzie i Beauchamp.
— E, dajże spokój — rzekł. — Jest zawoalowana, to jakaś nieznajoma dama, cudzoziemska księżna, może matka Cavalcantiego. Ale, ale, Beauchamp, mówiłeś, a raczej zaczynałeś mówić coś bardzo ciekawego.
— Ja?
— No tak, mówiłeś coś o dziwnej śmierci panny Valentine.
— A tak, racja. Ale dlaczego nie ma tu pani de Villefort?
— Kochana kobiecina! — rzekł Debray. — Na pewno destyluje melisę dla szpitali albo preparuje jakieś kosmetyki dla siebie i dla przyjaciółek. Wiecie, że ona na tę zabawę wydaje do trzech tysięcy dukatów rocznie? Tak przynajmniej słyszałem. Ale masz rację, czemu nie ma tu pani de Villefort? Spotkałbym się z nią z dużą radością, bardzo lubię tę kobietę.
— A ja nie — rzekł Château-Renaud. — Nie znoszę jej.
— A to czemu?
— Sam nie wiem. Czuję do niej antypatię i już.
— Albo nie znosisz jej instynktownie, jak zwykle.
— Może... Ale wróćmy do tego, co mówił Beauchamp.
— A więc — zaczął Beauchamp — nie ciekawi was, dlaczego u Villefortów pada się takim pokotem?
— Pokotem, hmm... Ładne — zauważył Château-Renaud.
— Mój drogi, zdanko to znaleźć można u Saint-Simona.
— A śmierć u państwa de Villefort, wróćmy do rzeczy.
— Do licha, przyznam się — oznajmił Debray — że z oczu nie tracę tego domu, od trzech miesięcy okrytego żałobą... A nawet przedwczoraj rozmawiałem o śmierci Valentine z panią.
— Co znowu za pani? — zapytał Château-Renaud.
— Do diabła, przecież że ministrowa!
— A, przepraszam. Nie bywam u ministrów, zostawiam ten zaszczyt książętom.
— Baronie, promieniowałeś pięknem, a teraz zaczynasz nas razić gromami jak Jowisz! Ulituj się!
— Już nic nie powiem, ale ulituj się i ty, do diabła, i przestań mi replikować!
— No, Beauchamp, skończmy wreszcie mówić o tym, o czym zaczęliśmy. Powiedziałem, że ministrowa prosiła mnie przedwczoraj o jakieś informacje w tej kwestii. Poinformujcie mnie, a ja poinformuję ją.
— A więc, moi panowie, jeżeli ginie się u państwa de Villefort takim pokotem, to znaczy, że w domu jest jakiś morderca!
Debray i Château-Renaud wzdrygnęli się, nieraz bowiem to samo przychodziło im do głowy.
— A kto miałby nim być? — zapytali jednocześnie.
— Mały Edwardek.
Słuchacze parsknęli śmiechem, ale mówcy bynajmniej nie zbiło to z tropu:
— Tak, moi panowie, Edwardek, nadzwyczajne dziecię, które zabija już jak stary.
— Żartujesz sobie?
— E, skąd. Wczoraj zaangażowałem lokaja, który zrezygnował z pracy u Villefortów, słuchajcie uważnie.
— Słuchamy, słuchamy.
— A zresztą jutro go odprawię, bo żarłok z niego, u Villefortów ze strachu prawie nic nie jadł i teraz to sobie odbija. Otóż ów kochany chłopczyk zawładnął podobno flakonem trucizny i od czasu do czasu sięga po niego, żeby sobie użyć na ludziach, których nie lubi. Najpierw nie spodobali mu się dziadziusiowie de Saint-Méran — potraktował ich trzema kroplami swojej mikstury; trzy krople wystarczą; kolej na poczciwego Barroisa; stary sługa dziadunia Noirtiera gderał czasem na milutkiego urwisa, którego przecież znacie. I milutki urwis wlał mu trzy kropelki mikstury. Tak samo było z tą biedną Valentine — nie gderała, ale był o nią zazdrosny; zaaplikował jej trzy kropelki — i koniec bajki.
— Do licha, co ty nam tu opowiadasz? — zapytał Château-Renaud.
— Prawda, że opowieść nie z tego świata? — zapytał Beauchamp.
— Ależ to absurd — rzekł Debray.
— O, znowu jakieś wymijające odpowiedzi! — obruszył się Beauchamp. — Do diabła, zapytajcie mojego lokaja, a raczej człowieka, który od jutra już nim nie będzie. Wszyscy w tym domu tak mówili.
— Ale co to za mikstura, gdzież ona?
— Diabli wiedzą! Dzieciak chowa ją dobrze.
— Ale skąd ją wziął?
— Z laboratorium swojej mamci.
— To mama miała w laboratorium trucizny?
— Skąd mogę wiedzieć? Zadajesz mi takie pytania, jakbyś był prokuratorem. Powtarzam to, co słyszałem, to wszystko. Podaję ci mojego informatora, więcej zrobić nie mogę. Biedaczek ze strachu już nie mógł jeść.
— Mój drogi, założę się, że nie wierzysz w ani jedno swoje słowo — rzekł Château-Renaud. — Ale nie widzę też hrabiego de Monte Christo. Czemu go nie ma?
— Nudzi go to już — odparł Debray — a poza tym nie będzie się tu przecież pokazywał, w końcu i jego obaj Cavalcanti zrobili w konia. Przedstawili mu fałszywe listy kredytowe — weksle te były na hipotekę księstwa, a opiewały na jakieś sto tysięcy franków.
— O, baronie — zapytał Beauchamp — a jak się miewa pan Morrel?
— Do licha, byłem u niego już trzy razy: ani śladu. Tymczasem jego siostra wcale nie była zaniepokojona, oznajmiła mi z całkowitym spokojem, że nie widziała go od paru dni, ale jest święcie przekonana, że nic złego mu się nie stało.
— O, już wiem! — zawołał Beauchamp. — Hrabia de Monte Christo nie może się tu zjawić.
— A czemuż to?
— Bo jest aktorem w tym dramacie.
— Też kogoś zamordował? — zagadnął Debray.
— Ale gdzie tam, przeciwnie, to jego chciano zamordować. Wiecie przecież, że poczciwy imć Caderousse został zamordowany przez Benedetta w chwili, gdy wychodził z domu hrabiego. Wiecie, że to u hrabiego znaleziono tę sławetną kamizelkę z listem, który przeszkodził w podpisaniu intercyzy. Widzicie? Kamizelka leży, o tam, na stole, cała zakrwawiona. To dowód rzeczowy.
— A, rzeczywiście.
— Cicho, panowie, sąd nadchodzi. Każdy na swoje miejsce!
Sędziowie zajęli miejsca wśród głębokiej ciszy. Zasiedli przysięgli.
Pan de Villefort — będący przedmiotem ogólnego zainteresowania, a można nawet powiedzieć, że ogólnego podziwu — usiadł w birecie w swoim fotelu, rozglądając się wokół spokojnie. Wszyscy patrzyli ze zdziwieniem na tę twarz poważną i surową: dramat, który przeżywał jako ojciec, nie pozostawił na jego niewzruszonym obliczu żadnych śladów. Widok tego człowieka, obcego jakimkolwiek ludzkim uczuciom, budził grozę.
— Żandarmi — rzekł przewodniczący — wprowadzić oskarżonego.
Na te słowa wszyscy natężyli uwagę i utkwili wzrok w drzwiach, przez które miał wejść Benedetto.
Wkrótce drzwi się otwarły i pojawił się oskarżony. Wywarł na wszystkich jednakowe wrażenie, nikt nie pomylił się co do wyrazu jego fizjonomii.
Na jego twarzy nie było śladu owego głębokiego wzruszenia, które sprawia, że krew spływa do serca, a twarz powleka się bladością. Nie drżały bynajmniej jego ręce; w jednej trzymał z gracją cylinder, drugą założył wdzięcznie za białą pikową kamizelką. Oczy spoglądały spokojnie, a nawet żywo. Gdy tylko znalazł się w sali, przebiegł szybko wzrokiem szeregi sędziów i przysięgłych, zatrzymując dłużej spojrzenie na przewodniczącym i zwłaszcza na prokuratorze. Przy Andrei usiadł jego adwokat — adwokat z urzędu, Andrea bowiem nie chciał się zajmować takimi szczegółami, nie przywiązując do nich, jak się zdawało, żadnego znaczenia. Był to człowiek młody, o jasnych, szarawych włosach; czerwienił się, okazując dużo wyraźniejsze objawy emocji niż oskarżony.
Przewodniczący nakazał odczytać akt oskarżenia, zredagowany, jak wiemy, zręcznym i nieubłaganym piórem pana de Villefort. Publiczność nie spuszczała Andrei z oczu podczas tego długiego czytania, które przytłoczyłoby każdego innego oskarżonego — Andrea jednak zniósł je z iście spartańską pogodą ducha.
Nigdy jeszcze Villefort nie był tak zwięzły i tak elokwentny zarazem. Przedstawił zbrodnię w najżywszych barwach; opisał przeszłość oskarżonego, kolejne jego wcielenia i cały logiczny łańcuch postępków Andrei od najmłodszych jego lat; a uczynił to z talentem, wspartym o znajomość życia i serca ludzkiego; o tak, prokurator królewski posiadał umysł niepospolity.
Sama ta wstępna przemowa pogrążyła Benedetta na zawsze w oczach opinii publicznej — nim jeszcze sąd zdążył zadekretować bardziej materialną karę. Andrea nie zwracał najmniejszej uwagi na coraz to nowe oskarżenia, które na niego spadały.
Pan de Villefort spoglądał na niego często — zapewne i na nim prowadził swoje studia psychologiczne, którym poddawał wszystkich oskarżonych — ale Andrea ani razu nie spuścił oczu w zetknięciu z jego przenikliwym, bacznym spojrzeniem.
Ukończono lekturę aktu oskarżenia.
— Nazwisko i imię oskarżonego? — rzekł przewodniczący.
Andrea wstał.
— Pan przewodniczący wybaczy — rzekł głosem dźwięcznym i czystym — ale widzę, że porządek pytań jest taki, że nie mogę się na niego zgodzić. Pragnę oznajmić, że sam później uzasadnię, dlaczego stanowię wyjątek wśród zwykłych oskarżonych. Proszę, aby raczył pan pozwolić mi odpowiadać na pytania w innym porządku; i tak odpowiem na wszystkie.
Przewodniczący spojrzał ze zdumieniem na przysięgłych, a oni spojrzeli na prokuratora. Publiczność objawiła nie mniejsze zdumienie. Andrea jednak nie zdawał się tym bynajmniej wzruszony.
— Ile oskarżony ma lat? — spytał przewodniczący. — Na to pytanie oskarżony odpowie?
— Odpowiem, panie przewodniczący, podobnie jak i na inne, ale każde w swoim czasie.
— Ile oskarżony ma lat? — powtórzył przewodniczący.
— Dwadzieścia jeden, a raczej skończę dwadzieścia jeden lat za kilka dni, bo urodziłem się w nocy z 27 na 28 września 1817 roku.
Pan de Villefort, który właśnie robił notatki, nagle podniósł głowę.
— Gdzie oskarżony się urodził? — zapytał przewodniczący.
— W Auteuil, pod Paryżem — oznajmił Benedetto.
Pan de Villefort po raz drugi podniósł głowę, spojrzał na Benedetta, tak jakby ujrzał głowę Meduzy, i pobladł śmiertelnie. Benedetto zaś podniósł z wdziękiem do ust róg haftowanej batystowej chusteczki.
— Zawód oskarżonego? — zapytał przewodniczący.
— Najpierw byłem fałszerzem — rzekł Andrea najspokojniej w świecie — potem trudniłem się kradzieżą, a ostatnio mordem.
Na sali rozbrzmiał szmer, a raczej pełna oburzenia wrzawa. Sędziowie spoglądali po sobie w osłupieniu, przysięgli głośno manifestowali swoją odrazę wobec takiego cynizmu, którego nikt nie spodziewał się po tym elegancie.
Pan de Villefort wbił sobie palce w czoło; twarz mu poczerwieniała; nagle zerwał się i rozejrzał się błędnie wokół. Nie mógł złapać tchu.
— Czy pan prokurator szuka czegoś? — zapytał ze swoim najuprzejmiejszym uśmiechem Benedetto.
Pan de Villefort nic nie odrzekł; z powrotem usiadł albo raczej osunął się na fotel.
— Czy teraz oskarżony zechce podać swoje nazwisko? — spytał przewodniczący. — Bezczelna dobitność, z jaką oskarżony wymienił swoje zbrodnie, które nazywa zawodem ów
Uwagi (0)