Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
Danglars nie spodziewał się, że wyjazd nastąpi tak późno, inaczej zostałby w hotelu. Zwrócił się do pocztyliona z pytaniem, ile jeszcze do najbliższego miasta.
— Non capisco — odparł pocztylion.
Danglars kiwnął głową, jakby chciał powiedzieć:
— No to dobrze.
Powóz pędził dalej.
— Na najbliższej poczthalterii — rzekł do siebie Danglars — każę mu się zatrzymać.
Nadal pozostała mu resztka wczorajszego dobrego samopoczucia, które sprawiło, że tak dobrze spał.
Rozwalił się na miękkich poduszkach wygodnej angielskiej kolaski o podwójnych resorach. Konie galopowały wspaniale. Na siódmej mili, jak wiedział, wypadała poczthalteria. Cóż można robić, gdy jest się bankierem i gdy się tak szczęśliwie zbankrutowało?
Danglars rozmyślał z dziesięć minut o żonie, którą zostawił w Paryżu, przez następne dziesięć o córce, która wałęsała się po świecie z panną d’Armilly. Kolejnych dziesięć minut przeznaczył na dumanie o swoich wierzycielach i o tym, jak wykorzysta ich pieniądze. W końcu, gdy nie miał już o czym myśleć, zamknął oczy i zapadł w sen.
Co jakiś czas otwierał na chwilę oczy, gdy kolaska zatrzęsła się na jakimś większym wyboju. Widział wtedy, że konie ciągle unoszą go w tym samym pędzie wciąż przez tę samą rzymską wieś, usianą zniszczonymi akweduktami, które przypominają skamieniałe granitowe olbrzymy zatrzymane w biegu.
Noc jednak była zimna, mroczna, dżdżysta i komuś tak rozespanemu jak Danglars było dużo przyjemniej drzemać na poduszkach, niż wystawiać przez okno głowę i pytać, gdzie są. Toć pocztylion umiał odpowiedzieć tylko non capisco.
Danglars obiecywał więc sobie, że obudzi się, gdy staną na najbliższej stacji, i drzemał dalej.
Pojazd zatrzymał się. Danglars pomyślał, że dotarli nareszcie do upragnionego celu.
Otwarł oczy i wyjrzał przez okno, myśląc, że są w jakimś mieście lub przynajmniej jakiejś wioszczynie, ale dostrzegł tylko samotną ruderę, a obok niej paru ludzi, którzy kręcili się tu i tam niczym cienie.
Danglars czekał na pocztyliona: pocztylion kończył tu swoją trasę i powinien jeszcze przyjść do niego po opłatę pocztową. Zamierzał też skorzystać z okazji i poprosić nowego pocztyliona o kilka informacji. Lecz choć konie zostały wyprzęgnięte i zastąpiono je nowymi, nikt nie przyszedł do niego po opłatę.
Zdziwiony Danglars otworzył drzwiczki, ale czyjaś silna ręka zatrzasnęła je z powrotem i karetka pocztowa ruszyła w dalszą drogę.
Osłupienie do reszty rozbudziło barona.
— Ej! — krzyknął do pocztyliona — ej, mio caro!
Było to kolejne włoskie słowo zaczerpnięte z muzyki, które Danglars przyswoił sobie, gdy jego córka śpiewała duety z księciem Cavalcanti.
Lecz mio caro nie odpowiedział.
Danglars otwarł więc okno.
— Hej, przyjacielu, dokąd to jedziemy? — zawołał, wystawiwszy głowę.
— Dentro la testa! — wrzasnął ktoś rozkazująco i pogroził pięścią.
Danglars zrozumiał, że dentro la testa miało oznaczać „schowaj głowę”. Robił jak widać szybkie postępy w nauce włoskiego.
Usłuchał niezbyt uspokojony, a ponieważ niepokój rósł w nim z minuty na minutę, po paru chwilach znikła jakoś owa pustka w głowie, co sprowadziła nań sen — gdyż w jego głowie aż zaroiło się od myśli, i to takich, które nie dałyby zasnąć nikomu, a co dopiero człowiekowi w takiej sytuacji, jak Danglars.
Gdy człowiek doznaje jakiejś silnej emocji, nagle wyostrzają mu się zmysły. Szybko jednak przychodzi znużenie i tracimy owe niezwykłe umiejętności. Nim ogarnie nas strach, widzimy rzeczy takimi, jakie są. Przerażeni wyolbrzymiamy je. A gdy strach już nas odejdzie, stają się mętne i niewyraźne. Wyostrzonym nagle wzrokiem Danglars ujrzał, że jakiś człowiek owinięty w pelerynę galopuje przy prawych drzwiczkach powozu.
— To żandarm — szepnął. — Czyżby donieśli o mnie przez telegraf władzom papieskim?
Zdecydował wyzbyć się niepewności.
— Gdzie mnie wieziecie? — spytał.
— Dentro la testa! — odpowiedział mu ten sam złowróżbny głos.
Danglars popatrzył w lewo. Z tej strony także jechał ktoś konno.
— Nie ma wątpliwości — powiedział sobie i pot zrosił mu czoło — złapali mnie.
I skulił się w kącie powozu; tym razem nie po to, by spać, lecz by przemyśleć sytuację.
Chwilę później wstał księżyc.
Popatrzył z głębi kolaski na zewnątrz: mijali ogromne akwedukty, owe kamienne zjawy, na które już wcześniej zwrócił uwagę. Ale tym razem zamiast po prawej, widział je po lewej stronie.
Zrozumiał, że powóz zawrócił i że wieziony jest z powrotem do Rzymu.
— O, ja nieszczęsny! — wymamrotał. — Pewnie uzyskali ekstradycję.
Powóz pędził z zastraszającą szybkością. Upłynęła godzina, a była dla zbiega straszliwa: co chwila znajome widoki przekonywały go na nowo, że jechali z powrotem. W końcu ujrzał jakiś ciemny kształt i zdało mu się, że pędzący powóz rozbije się o ten mur. Powóz skręcił jednak i pojechał wzdłuż tej ciemnej ściany, która okazała się ni mniej ni więcej jak fortyfikacjami opasującymi Rzym.
— Oho! — mruknął Danglars. — Nie wjeżdżamy do Rzymu, czyli to nie wymiar sprawiedliwości mnie pochwycił. O Boże! A więc czyżby to...?
Włosy stanęły mu dęba. Przypomniał sobie owe ciekawe historie o rzymskich bandytach, przyjmowane w Paryżu z takim niedowierzaniem, które Albert de Morcerf opowiadał pani Danglars i Eugenii w czasach, gdy miał jeszcze zostać zięciem pierwszej i małżonkiem drugiej.
— Więc może to bandyci — szepnął.
Nagle powóz potoczył się po czymś twardszym; nie była to już piaszczysta droga. Danglars zaryzykował rzut oka najpierw w jedną, potem w drugą stronę. Ujrzał budowle o dziwnych kształtach, a przypominając sobie w szczegółach opowieść Alberta, domyślił się, że są na via Appia. Na prawo widniała jakby dolina, a w niej półkoliste zagłębienie. Był to cyrk Karakalli. Jeździec z prawej krzyknął coś i powóz stanął.
Niemal w tym samym momencie otwarły się drzwiczki z lewej strony.
— Scendi — rozkazał czyjś głos.
Danglars natychmiast wysiadł. Jeszcze nie mówił po włosku, ale już rozumiał. Półprzytomny ze strachu, rozejrzał się dookoła. Otoczony był przez czterech mężczyzn, nie licząc pocztyliona.
— Di qua — odezwał się jeden z mężczyzn, schodząc wąską ścieżką, która wiodła między rozpadliny kampanii rzymskiej.
Danglars podążył za przewodnikiem bez słowa protestu; nie musiał się odwracać, by mieć pewność, że za nim szli trzej pozostali mężczyźni.
Wydało mu się jednak, że co jakiś czas zatrzymywali się na chwilę po drodze, niczym wartownicy.
Po dziesięciu minutach marszu, podczas których Danglars nie zamienił ze swoim przewodnikiem ani słowa, znaleźli się przy niewielkim wzgórku, wśród wybujałych traw. Trzej mężczyźni stanęli wokół niego w milczeniu — stanowił środek trójkąta.
Chciał przemówić, lecz nie zdołał wydobyć z siebie głosu.
— Avanti — rozkazał ten sam stanowczy głos.
Tym razem Danglars zrozumiał natychmiast, słowo zostało bowiem poparte gestem: człowiek idący za nim popchnął go tak gwałtownie, że Danglars wpadł na przewodnika.
Przewodnikiem był nasz przyjaciel Peppino; pierwszy zanurzył się w wysokiej trawie i podążył ścieżyną tak wąską, że mogły ją znać chyba tylko jaszczurki i łasice. Zatrzymał się przed skałą, na której rósł gęsty krzak. Pod skałą był podłużny, wąski otwór; wyglądał jak półotwarta powieka. Młodzian zniknął w otworze, jak w naszych baśniach diabeł zapada się pod ziemię. Człowiek kroczący za Danglarsem zmusił go do pójścia w ślady przewodnika. Nie było wątpliwości: francuski bankrut miał do czynienia z rzymskimi bandytami. Czuł się tak, jakby wzięto go w dwa ognie; strach dodał mu odwagi.
Pomimo pokaźnego brzucha, baronowi udało się przecisnąć za Peppinem. Zsuwał się w dół z zamkniętymi oczyma. Otwarł je dopiero, gdy poczuł pod stopami grunt. Dalsza droga była szeroka, ale ciemna. Peppino nie troszczył się już o zachowanie ostrożności — był przecież u siebie; zapalił więc krzesiwem pochodnię.
Dwaj inni zeszli za Danglarsem, tworząc tylną straż. Popychając Danglarsa, jeśli zdarzyło mu się zatrzymać, zaprowadzili go lekko pochylonym w dół korytarzem do skrzyżowania korytarzy.
Widok był ponury. W murach z białego kamienia wydrążone były rzędy ciemnych nisz w kształcie trumien, niczym puste oczodoły trupich czaszek.
Wartownik zabrzęczał kółkami u rzemienia strzelby.
— Kto idzie? — zawołał.
— Przyjaciel! Przyjaciel! — odpowiedział Peppino. — Gdzie naczelnik?
— Tam — rzekł strażnik, wskazując za siebie. Była tam wielka sala wykuta w skale, z której przez wielkie półokrągłe otwory wpadało na korytarz światło.
— Niezła zdobycz, naczelniku, niezła zdobycz — krzyknął Peppino.
I biorąc Danglarsa za kołnierz, podprowadził go do otworu przypominającego drzwi, przez który wchodziło się do kwatery wodza.
— To ten? — spytał naczelnik, odrywając się od lektury Żywotu Aleksandra w księdze Plutarcha.
— Tak, ten, naczelniku.
— Wybornie, pokażcie mi go.
Na ten dość niegrzeczny rozkaz, Peppino zbliżył tak gwałtownie pochodnię do twarzy Danglarsa, że bankier odskoczył w popłochu, by nie opalić sobie brwi. Twarz miał wykrzywioną ohydnym strachem.
— Jest zmęczony — stwierdził herszt. — Zaprowadźcie go do łóżka.
— Oho — mruknął Danglars — to łóżko, to zapewne jedna z trumien, które tkwią w tym murze, a sen, jaki na mnie spłynie, to śmierć od jednego z tych sztyletów, widzę, jak błyskają w ciemnościach.
Istotnie, w mrokach owej wielkiej sali unosili się właśnie na posłaniach z siana lub wilczych skór kompani owego człowieka, którego Albert de Morcerf przyłapał przy lekturze Komentarzy Cezara, a Danglars przy Żywocie Aleksandra.
Bankier jęknął głucho i poszedł za przewodnikiem. Nie próbował błagać ani krzyczeć. Nie miał już sił, odeszła go wola, nie był w stanie myśleć. Szedł, ponieważ go ciągnięto. Potknął się o stopień i domyśliwszy się, że ma przed sobą schody, pochylił instynktownie głowę, by nie uderzyć czołem o strop. Znalazł się w celi wykutej w litej skale. Cela była czysta, naga i sucha, choć znajdowała się głęboko pod ziemią. W kącie leżało posłanie z siana nakrytego kozimi skórami. Dla Danglarsa był to znak, że jest ocalony.
— Chwała Panu — szepnął — to prawdziwe łóżko!
Już drugi raz w ciągu tej godziny zwracał się do Boga; nie zdarzyło mu się to od lat dziesięciu.
Przewodnik wepchnąwszy Danglarsa do celi zatrzasnął drzwi. Zazgrzytał rygiel: Danglars był więźniem.
A zresztą, gdyby nawet nie było tego rygla, sam tylko święty Piotr i do tego ze swoim anielskim przewodnikiem zdołałby przemknąć się wśród owego garnizonu, który okupował katakumby Świętego Sebastiana, dowodzony przez herszta, w którym nasi czytelnicy z pewnością rozpoznali Luigiego Vampę.
Danglars także już wiedział, kim jest ów bandyta, w którego istnienie nie chciał uwierzyć, gdy Morcerf próbował zaszczepić tę postać w świadomości Francuzów. Rozpoznał nie tylko Vampę: jego cela była celą, w której zamknięto Alberta. Najprawdopodobniej często goszczono tu cudzoziemców.
Wspomnienia te, do których powracał zresztą ze sporą radością, uspokoiły go. Jeśli bandyci nie zabili go od razu, wcale nie mieli zamiaru go zabijać. Porwali go, aby go obrabować, a ponieważ nie miał przy sobie nic prócz paru ludwików, wyznaczą za niego okup. Przypomniał sobie, że Morcerf został wyceniony chyba na cztery tysiące dukatów. Własnej osobie przypisywał dużo więcej wagi — i wycenił się sam na osiem tysięcy dukatów. Osiem tysięcy dukatów to czterdzieści osiem tysięcy liwrów. Zostanie mu jeszcze jakieś pięć milionów pięćdziesiąt tysięcy franków. Z taką sakiewką człowiek zawsze spadnie na cztery łapy.
I niemal już pewien, że się jakoś z tego wywinie — bo czy kto słyszał, żeby kogoś otaksowano kiedykolwiek na pięć milionów? — Danglars wyciągnął się na posłaniu i przekręciwszy się parę razy z boku na bok, zasnął z takim spokojem, jaki okazywał bohater, którego losy studiował Luigi Vampa.
Po każdym śnie, jeśli nie jest to sen śmierci, następuje przebudzenie.
Dla paryżanina, przyzwyczajonego do jedwabnych zasłon, do ścian wybitych aksamitem, do zapachu drewna palącego się na kominku, zapachu, który spływa spod atłasowego baldachimu, przebudzenie w kredowej grocie musi być czymś w rodzaju złego snu.
Dotykając zasłon z koźlej skóry, Danglars musiał sądzić, że śni mu się coś o Samojedach lub Lapończykach. W podobnych okolicznościach wystarcza jednak sekunda, by największe wątpliwości zamieniły się w pewność.
— Tak, tak — szepnął — jestem w rękach bandytów, o których mówił nam Albert.
Odetchnął zaraz głęboko, aby upewnić się, czy nie jest ranny: był to sposób, na który natknął się w Don Kichocie. Nie była to jedyna książka, jaką przeczytał w życiu — ale z pewnością jedyna, z której coś zapamiętał.
— Nie — powiedział. — Nie zabili mnie ani nie zranili, ale może mnie okradli?
I szybko włożył ręce do kieszeni. Nikt w nich nic nie ruszał. Sto ludwików, które odłożył sobie na podróż z Rzymu do Wenecji, było wciąż w kieszeni jego spodni, a pugilares, w którym schował czek na pięć milionów franków leżał sobie w kieszeni surduta.
— A to osobliwi bandyci — powiedział do siebie. — Zostawili mi sakiewkę i pugilares... Tak jak myślałem wczoraj, gdy kładłem się spać, chcą za mnie okupu... O, jest i zegarek! Zobaczmy, która godzina.
Zegarek, arcydzieło Bregueta, który Danglars nakręcił starannie poprzedniego dnia, jeszcze przed wyjazdem, wydzwonił wpół do szóstej rano. Gdyby nie ten zegarek, nie miałby pojęcia, czy jest dzień, światło dzienne nie docierało bowiem do jego celi.
Czy powinien sam zapytać bandytów o wyjaśnienia? Czy też powinien czekać cierpliwie, aż oni się odezwą? Druga alternatywa była bezpieczniejsza: i Danglars czekał. Czekał aż do południa.
Przez cały ten czas pod drzwiami sterczał strażnik. O ósmej strażnik został zmieniony. Zauważył, że przez szpary w drzwiach przenika światło lampy. Przyłożył oko do jednej ze szpar właśnie w chwili, gdy bandyta pociągał łyk wódki ze skórzanego bukłaka. Bukłak wydzielał smród. Danglars otrząsnął się z obrzydzeniem.
— Fuj — mruknął i wycofał się w głąb celi.
W południe człowieka popijającego wódkę zastąpił inny wartownik. Danglarsa zdjęła ciekawość. Ponownie spojrzał przez szparę.
Był to bandyta o wyglądzie atlety, Goliat o wyłupiastych oczach, szerokich wargach, złamanym nosie i czerwonej czuprynie, pozlepiane kudły opadały mu na ramiona jak wijące się węże.
— O, ten przypomina bardziej ogra niż człowieka. W każdym razie jestem stary i dość łykowaty, choć gruby, tłuste i łykowate chyba by mu nie smakowało.
Jak widać, Danglars był wciąż jeszcze w nastroju do żartów. W tejże chwili, jakby na dowód, że nie jest ludożerczym ogrem,
Uwagi (0)