Lato leśnych ludzi - Maria Rodziewiczówna (czytać książki online .txt) 📖
Lato leśnych ludzi — powieść Marii Rodziewiczówny z roku 1920. Tytułowe postaci to osoby, które nie zatraciły kontaktu z przyrodą, potrafią żyć wśród niej i ją obserwować.
Powieść opisuje życie trójki przyjaciół (występujących pod przezwiskami Rosomak, Pantera i Żuraw), spędzających lato w oddalonej od cywilizacji leśnej chacie. W pewnym momencie dołącza do nich chłopak z miasta, określany jako „murowa stonoga”, a potem — od ciągle powtarzanych pytań — jako Coto. Dalsza część książki opisuje, jak „rekrut” stopniowo uczy się życia w lesie i poznaje tajemnice przyrody. Las ma jednak również inne tajemnice — te z czasów powstania, żyjące w pamięci starego Odrowąża, mentora „leśnych ludzi”. Nasi bohaterowie zetkną się także i z nimi, i będzie to istotny element leśnej edukacji Cota.
- Autor: Maria Rodziewiczówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Lato leśnych ludzi - Maria Rodziewiczówna (czytać książki online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Maria Rodziewiczówna
— Bo pierwszy raz Kupałę palisz i nie masz kwiatu paproci.
— A wy macie?
— Wszyscy!
— Eh! Ja ta w to nie wierzę!
— Przyznaj się, że tchórzysz albo boisz się, że nie trafisz w mroku.
— Nie sztuka trafić ani się lękam.
— No — to idź! Dowiedź tego!
Spojrzał Coto po wszystkich. Zdało mu się, że Bartnik się uśmiecha, a Rosomak bada go wzrokiem wątpiącym, że Odrowąż brwiami poruszył.
— Co to strasznego? Pójdę! — rzekł śmiało.
— W boru, po nocy, niesamowito! — rzekła Szczepańska. — Pantera się ino droczy. Pójdziemy gromadą, śpiewając. Kto niezwyczajny, to może i zabłądzić, i zalęknąć się.
Ale to tylko podnieciło chłopaka.
Zerwał się, wziął kapelusz, zapałki, zatknął siekierę za pas i wyszedł.
— Oświecę wam drogę! — rzucił junacko, zamykając drzwi.
Ale na dworze po jasności izby ogarnęła go ciemność i długą chwilę szedł znajomą ścieżką na oślep. Gdy się opatrzył, nie bardzo rozpoznawał, gdzie jest, ale szedł śmiało polaną, licząc, że przecie na szlak trafi. Jakoż odnalazł przetarty trop, ale zarazem wnurzył się w gęstwę, że już gwiaździstego nieba nie miał nad głową, i ogarnęły go szmery boru tajemnicze, niepokojące nerwy. Zaczęła go trapić niepewność drogi w mroku, drażnić szelesty, trącania gałęzi, mdłe światełka próchna i wreszcie stanął, czując, że mu serce bije na trwogę, a pot występuje na skronie.
I zaczął sobie w myśli powtarzać słowa Bartnika przy leśnym chrzcie: „Ja się lękam ino wstydu” — i poczuł, że mu się dusza krzepi.
I nagle zaczął śpiewać, bo mu strzeliła myśl: „Najlepsza kompania — piosenka”. I strach prysnął jak od czaru; rozejrzał się przytomnie, poznał tuż obok olbrzymi jałowiec — był na ścieżce.
— „Hej, bracia sokoły!” — śpiewał coraz głośniej i ruszył naprzód, już opanowawszy trwogę. Gdy się z gąszczy wydostał, poznał, że drogi nałożył, ale się na haliźnie po niebie zorientował i pewny kierunku, triumfował:
— Pantera się okpi na mnie! Trafię! Bylebym dobrze ominął tę małą topiel i odnalazł suchy bródek między torfami. — Już się nie lękał. Tylko raz zadygotał, gdy mu spod nóg zwierz się porwał i z łoskotem runął w gąszcze. Ale to sekundę trwało i już za zwierzem skoczył, myśląc:
Ten mi bród wskaże, bom niegłupi topielą iść!
Jakoż po chwili odnalazł przesmyk suchy, zatlił zapałkę i trop na piasku obejrzał.
— Dziki! Ależ gmach! Odludek, emeryt! — szepnął.
A potem wnurzył się w bród i człapał po wodzie, bezpieczny, że nie ugrzęźnie, i że dopiął swego.
Przed nim wznosiło się Wdowie Wzgórze. Był to najwyższy punkt tej wielkiej połaci dzikiego kraju, jałowe wzgórze piasków, usypane przez prace przedhistoryczne przyrody.
Przez mnogie czasy macierz przyroda, nie znosząca jałowości, zasiała tam źdźbła nasienne, nauczyła rośliny żyć na wydmie. W zagłębieniach osiadły wrzosy, tworząc zwarty kilim; na łysych czubach chwyciły się ziemi szorstkie trawy o siwych wiechach puszystych, mchy i porosty, a wśród nich, jak klejnoty barwiły się w lecie słoneczne żółte nieśmiertelniki, karłowate macierzanki i drobniutkie czerwone goździki.
— Patrzcie, jak się nasza Wdowa „wypimpiszyła” — mawiał Pantera. — Nadziała na siebie bursztyny, ametysty i nawet nieco rubinów. Babsko udaje tylko nędzę!
Na najwyższym szczycie wydmy czerniał tej nocy stos olbrzymi, u którego Coto się wyciągnął i czekał przybycia towarzyszy.
Noc była cicha, przejrzysta, bezmiesięczna, ale pełna gwiazd i rozmarzającej lubości letniej.
Lelki i sówki przemykały lotem bezszelestnym, polując na ćmy; z gąszczów odzywały się nawoływania żerującego zwierza, chrzęsty, szmery. Z jakichś bardzo odległych ludzkich osad dochodziły szczekania psów.
Coto zapatrzył się w gwiazdy, zadumał. Pieśni płynęły mu z duszy, jakby wtopionej w to niebo i byt natury.
Czuł się zarazem bardzo mały i bardzo potężny: atomem olbrzyma. A wtem z daleka dobiegła doń melodia.
Towarzysze szli od chaty i Rosomak nocy tej czarownej przygrywał na skrzypcach.
Wtedy Coto zapalił stos.
Płomień jął się suchego igliwia i mchu, zaczął biegać, jako jego obyczaj był, śpiesznie, łapczywie — wydzierać się ku górze, klaskając, pogwizdując, zbierając moc do wybuchu.
A oto do tonów skrzypiec dołączyły się głosy ludzkie: kobiecy, wysoki, górujący — i stare, jak owe bory, nawoływanie odwiecznej pieśni — „Łado, Łado — o Kupało”.
Stos zapłonął. Strzelił ogień ze szczytu, zabarwił purpurą i złotem niebo, oświetlił jaskrawo całe wzgórze.
— Zuch, Coto! — zawołał Pantera. — Północ! Znajdziesz, rekrucie, kwiat paproci.
Obstąpili wszyscy ogień, kończyli obrzędową pieśń, a potem Rosomak rzekł:
— Może przed wiekami to jedno wzgórze sterczało nad masą wód jakiegoś wewnętrznego morza i ludzie, mieszkający nad wodą, krzemieniem uzbrojeni, w skóry i łyka odziani, w tęż noc aryjską pieśń do słońca już śpiewali.
— Tu są na szczycie wzgórza odwieczne lisie nory — rzekł Żuraw. — W wygrzebanym piachu znalazłem raz parę krzemiennych grotów.
— Hej, co w tej ziemi nie leży ludzkich kości i skarbów! — rzekł Odrowąż.
— Bośmy się położyli, jako stróże, na szlaku łupieżców, rabusiów i barbarzyńskiej dziczy, albo jak tama, chroniąca ląd od zalewu. Przez wieki ileż razy na tej samej może górze płonęły nie tylko kupalne ognie, ale znaki płomienne czujności, trwogi — wołania: Orda idzie! Kozactwo idzie! Hetmańskie, starościńskie, wojewódzkie wici ogniste:
„Kto duży — do znaku, kto słaby — w tajnie boru!” Wy jeszcze, ojcze, takie znaki widzieli, my już nie, i dlatego myśmy zawsze w duszy smętni!
Zapatrzył się Rosomak w ogień, a wtem chłopcy poszeptali ze sobą i kopnęli się w las. Rozległ się łoskot siekier i wrócili, uginając się pod ciężarem rosochatego smolnego pnia.
Rozchybotali go i cisnęli w środek żaru.
— Łado-Kupało! — zawołał Bartnik. — Płońże, płoń na nasze młode szczęście, byśmy doczekali ognistych wici — do Znaku!
— Ot, i nie smęćcie się, panie! — rzekł Odrowąż. — Doczekacie się i wy. Jak żywie duch, to śmierci nie trza się lękać. Sen-ci to tylko czasowy!
A chłopcy spojrzeli po sobie, wyprostowali się, wyciągnęli po żołniersku:
— „Jeszcze Polska nie zginęła” — zagrzmiało jak sygnał trąbki bojowej.
Wszyscy powstali i odkryli głowy.
Hej, rubieże dalekie Rzeczypospolitej, hej, kresy ciche, puste, zdławione, wyludnione, wymordowane, wysiedlone, zamarłe dla szpiegowskiego oka triumfującego łupieżcy-kata, kordonami bagnetów i ziemskiej mocy, dokumentami rządów potężnych i kongresów od Macierzy oddarte i z kart wykreślone!
Taki wasz głos i takie w tobie kości i skarby leżą i oczekują na zew od Matki-Pani!
I gdy pieśń przebrzmiała, Odrowąż zaczął opowieść, co była jednym paciorkiem w różańcu dziejów.
— Jak nas rozbili pod Horkami, przedarliśmy się we czterech i zapadli w bory. Pan Seweryn, wasz stryj, ranny był w rękę, ja ino draśnięty po karku, ale było z nami dwóch kolegów z Korony: jeden z Siedleckiego, drugi chorąży, warszawiak. Podlasiak już miał pod czterdziestkę, żonaty i dzietny; Chorąży, dzieciuch, gołowąs, kędyś ze Starego Miasta łyk, a zwał się Stacho Dziembor.
Małe to było, chude, czarniawe, pyskate, kłótliwe i szczekliwe, a zacięte i śmiałe, jak jaźwiec, kulę dostał w biodro i wynieśliśmy go na rękach. Krwawił i mdlał, i tylko do mnie szeptał:
— Daruję wam Sagalasówkę moją, tylko wynieście mnie, by psiekrwie Orła nie dostały.
A sztandaru z garści nie popuścił, aż gdy go gorączka do cna zmogła już w bezpiecznej kryjówce, a i to, co się ocknął, wołał: — Mój Znak, mój Znak!
No, dobrze! Zapadliśmy w takie tajnie, com tylko ja jeden znał; i legliśmy. Pan Seweryn, że się na ranach znał, opatrzył wszystkich i mnie wysłano na przesłuchy. Dotarłem do dworu, poszeptaliśmy z kobietami; przyniosłem szmat, chleba, kordiałów, maści, no i tak lizaliśmy się z ran.
Jak gorączka panu spadła, przyszła wieść ze dworu, że ucieczka za granicę konieczna i przygotowana, więc złożyliśmy naradę. Podlasiak i Chorąży musieli zostać. Jeden ciężko był ranny, drugi miał go pilnować, aż ja wrócę, pana wyprowadziwszy za kordon. Wtedy bym ich dwóch przeprowadził.
Chorąży tedy mi powiada: — Kolego, pamiętajcie, że Sagalasówka wasza, bo juchom Orła nie daliście i mnie na plecach wynieśliście. Coś mi się roi, że na Powązkach nie spocznę, ale tu w waszym borze. Mniejsza o to, żołnierski cmentarz — zielona dąbrowa! Byle pod swoim Znakiem! Podlasiak mnie dopilnuje i strzelbę doręczy. Daj wam, Boże, szczęśliwie.
A Podlasiak powiada:
— Mnie szpetnie jakaś gorączka nęka, a muszę w swoje strony wracać, bo mam od naczelnika depozyt, całą sakiewkę dukatów mnie przed bitwą zlecił, ostatek kasy partii. I rozkazał pod przysięgą, żebym odniósł do Rady Narodowej wedle tajnego adresu. Tedy pośpieszajcie, kolego, z powrotem.
— A jeśli zginiemy? — powiada pan Seweryn.
A żeśmy żołnierze byli i twardzi, tedy Podlasiak powiada:
— Kto z nas żyw zostanie, będzie tu czekał miesiąc, a po miesiącu sam ruszy, bo snadź śmierć wam stanęła na przeszkodzie. Rachowalim, rachowali — zgodzili się!
Bo nam było, zda się, suto czasu, a im trudno było wytrzymać dłużej przy życiu w borze, bez ognia i ciepłej strawy.
I takeśmy się rozstali — na wieki!
Na granicy w ostatniej chwili postrzelił pana Seweryna objeszczyk41, żem go ledwie uniósł przed pościgiem; trza się było kryć po pustych szopach, mitrężyć, ranę goić i dopiero po siedmiu tygodniach wróciłem w swoje strony na śledztwa, areszty, ciąganiny — i baty.
Wykręciłem się jakoś cudem i ledwie wolny, poleciałem w bór. Kryjówka była pusta. Schodziłem, zdeptałem, przeszukałem puszczę, pytałem każdego drzewa, każdej piędzi ziemi, zwierza, ptaka, gada: przetrząsnąłem gniazda i schroniska, każdą dziuplę i wykrot zbadałem — i nic nie odnalazłem. Potem i na Podlasie powędrowałem, dopytałem o dzieci naszego kolegi — nie wrócił do domu.
Tak obydwaj tu leżą i czekają bożej chwały.
— Anioł Pański zwiastował Marii Pannie... — zaintonowała Szczepańska.
— I poczęła z Ducha Świętego — odpowiedzieli wszyscy.
Stos płonął, pryskał, łuną na niebie kwitł. Po pieśni żołnierskiej żywi wspominali modlitwą bohaterskie kości.
Ale Pantera nie mógł już dłużej utrzymać swej natury w tak wysokim napięciu i gdy skończyli modlitwę, zaczął podjudzać chłopców do skakania przez ogień i do różnych łamanych sztuk. Zaprosił potem „pannę młodą” do tańca i pośpiewując, pohukując, okrążał ognisko.
Potem namówił do śpiewu i przy skrzypcach i fletni Żurawia szła pieśń za pieśnią daleko w ciszy nocnej.
A wreszcie zaczęła Szczepańska prawić baśnie o kwiecie paproci i o skarbach.
Wyciągnięty u ognia, milczący Rosomak słuchał. Dorzucił słowo Pantera, Odrowąż, nawet Żuraw, nawet mruk Szczepański. On zapatrzony w niebo milczał.
— Wódz zadrzemał — odezwał się Pantera. — A pewnie nie byle jakie cuda widział i słyszał. A chodząc nocami po puszczy, może w chodaku miał kwiat paproci.
— Nawet go zawsze mam, a i to wam powiem, że każdy z nas go posiada! — odparł powoli. Wszyscy utkwili weń oczy pytające.
— Bo tak — mówił dalej. — W baśni tkwi cała mądrość pierwobytu, i trzeba baśń w życie wprowadzić. W baśni śmiałki zdobywają królewny i szklaną górę, i żywą wodę, i taką wolę i wytrzymałość trza mieć. Zdobywają szczęście, bo ofiarowują siebie, by słabych, uciemiężonych, zaklętych wyzwolić. W baśni silny wspiera słabego, głupi dobry zwycięża silnego złego i w baśni stworzenie boże, ptaki, zwierz, gad, owad, wraca do przyjacielstwa z człowiekiem, do zrozumienia się, jak być powinno.
W baśni życia siły uzdrowienia, mądrość i jasnowidztwo dają źródła wody, krzepkość daje zbożowe ziarno; na szczycie, na tronie zasiada pastuch rodem, ale bohater z duszy i czynu.
Kto baśń zrozumie i żyć wedle niej będzie, ten posiadł kwiat paproci. Ten ma „oczy, co widzą, uszy, co słyszą”. Ten żyje mądrością przyrody. A jeśli kto z nas, tu bytujących, co by z doli swej nie był rad, drugim zajrzał, czegoś cudzego, obcego, dalekiego, innego pożądał?
Milczeli wszyscy. — No, toć kwiat paproci mamy w zanadrzu głęboko, skąd nie wypadnie: w sercu.
Powstał Rosomak, przeciągnął się, spojrzał po niebie.
— Ot, i świt niedzielny. Żurawie-stróże już grają. Do dom!
Nikt nie myślał o śnie. Cudny, pachnący, rośny świt wstawał nad puszczą. Chłopcy z Panterą kopnęli się do kąpieli, a Szczepańska rzekła:
— Niedziela jagodna być powinna. Nikomu obiadu nie dam, kto pełnego dzbanka nie przyniesie.
— Trudno, trza matki słuchać — idziemy! — rzekł Rosomak.
— Ale pierogi na wieczerzę sobie zamawiam! — dodał Odrowąż.
Jakoż, gdy chłopcy wrócili po kąpieli, znaleźli chatę pustą, a na progu trzy puste dzbanki i trzy kromki chleba.
— Aha, to znaczy: jazda po jagody! — zaśmiał się Pantera, porywając najmniejszy dzbanek. — Można się będzie przespać, najeść czernic i poprosić drozdów, żeby pomogły zbierać.
— Do barci zajrzę, bo tam najwięcej poziomek — rzekł Bartnik.
A Coto, widząc Łataną Skórę, idącą wolno na pastwisko, wskoczył na nią i tak ruszył w las, na beztroską wędrówkę.
Za matką dreptała mała Agatka, kropka w kropkę, łatka w łatkę pstra miniaturka klaczy, i bawiąc się, skubała go za chodaki, bo zwykli byli swawolić i uganiać po polanach.
Dzień się zapowiadał upalny i Cota sen morzył, więc się wypraszał:
— Na odwieczerz, Agatko, pohulamy, teraz zaprowadźcie na polanę, pod omszony wykrot, w paprocie, i godzinkę się prześpię.
Klacz też kierowała się na odkryte polany i wyprowadziła go na Murawiewską trybę, gdzie rosła dąbrówka wonna, i wtedy zaczęła się pożywiać pilnie.
Coto ześliznął się na ziemię, obejrzał, szukając najwygodniejszego legowiska.
Stare, samotne dęby rosły z rzadka, a zwały porąbanych olbrzymów, oplecione zielskiem, wyglądały jak zielone, mogilne kurhany. Coto wdrapał się na jeden, między suchymi konarami się umieścił i, wpół siedząc i wpół leżąc, patrzał, czując, jak powoli rozkosznie zasypia. Klacz, pasąc się, oddaliła się znacznie. Agatka pozostała, skubiąc dla zbytku paprocie pod jednym z olbrzymów.
Nastała taka cisza, że słychać było brzęk owadów. Puszcza stała bez ruchu, bez głosu, pławiąc się w słonecznym południu.
I oto nagle Coto posłyszał trzask złamanej suchej gałęzi na dębie, nad Agatką.
Podniósł oczy i zerwał się jak puszczona z łuku strzała.
Cały dramat trwał sekundy. Na konarze mignął mu potwór w skoku, piorunem strzeliły z mózgu myśli, obrazy: Lithuania — śmierć — ryś. I cisnął się, jak pocisk, między ten skok zwierza a źrebię.
Zwierz zwalił się na niego, wczepił pazury w lewe ramię, obalił na ziemię.
Ból rozdartego do kości ciała, groza tamująca dech, instynkt drapieżny obrony... Przed twarzą zamajaczyła paszcza czerwona, cuchnąca trupem, oczy zieloną źrenicą przecięte i chłopak za gardło uchwycił bestię, dławiąc rozpacznym wysiłkiem.
Sekundy to trwało i długo trwać nie mogło: ramię traciło moc, krew z rozprutej arterii bluzgała strugą, oczy zachodziły mgłą...
Uwagi (0)