Kunigas - Józef Ignacy Kraszewski (gdzie czytac ksiazki .txt) 📖
Młody Jerzy wychowuje się w Malborku na Zamku Krzyżackim. Pewnego dnia, usłyszawszy kilka słów w języku litewskim, zaczyna sobie przypominać wczesne dzieciństwo.
Wtedy odkrywa prawdę o swojej przeszłości — dowiaduje się, że jako dziecko został porwany przez Krzyżaków i tak naprawdę jest litewskim księciem o imieniu Marger. Postanawia wrócić do rodzinnego kraju. Poznaje dwoje innych Litwinów, których w dzieciństwie spotkał podobny los — Rymnasa i Baniutę. Przy pomocy tajemniczego Szwentasa podejmują próbę powrotu na Litwę.
Powieść Kunigas powstała w 1881 roku, w wyniku fascynacji Józefa Ignacego Kraszewskiego Litwą i jej historią. Kraszewski był jednym z najważniejszych — i najpłodniejszych — pisarzy XIX wieku. Wciągu 57 lat swojej działalności napisał 232 powieści, głównie o tematyce historycznej, społecznej i obyczajowej. Zasłynął przede wszystkim jako autor Starej baśni.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kunigas - Józef Ignacy Kraszewski (gdzie czytac ksiazki .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Śmiał się stary, mówiąc to.
— Ziemia opustoszeje, powiadają — dodał poważniej — znajdziemy u siebie, kim ją zaludnić... Rodzi się u nas dosyć dzieci, dość mamy ludzi bezziemnych. Gdzie siądzie nasz przybysz, chorągiew z sobą niesie Cesarstwa i zajmuje ziemię tę dla Apostolskiej Stolicy i dla państwa rzymskiego. Ziemię tę darowizną otrzymaliśmy od Papieżów, Królów, Cezarów, do których z prawa cała kula ziemska należy; własnością jest naszą... więc tych przywłaszczycieli w pień...
— Próbowali — przerwał Lampert z Mülbergu — chrzcić się pozornie, aby nas z niczym odprawić. Słali wprost do Rzymu, poddając się... ale się to im nie powiodło... Za późno było... ziemia to nasza...
— Gorzej jeszcze — mówił Hans Wirnburg — zaczęli stawiać kościoły i sprowadzać sobie mnichów, aby się nimi od nas zasłonić... aleśmy im i tym klechom odebrali ochotę oszukiwania nas... Cha! cha! Kazałem wieszać księży i kościoły popalić...
Cicho się zrobiło. Siegfried dodał:
— Jacy to tam przez pogan żywieni księża być mogli, i jakie te ich kościoły... Bożnice Baala...
— Tępić, bić, palić — tabula rasa zrobić, to sposób jedyny — dodał. — Gdy się ziarno ma siać, trzeba ziemię rozdzierać bez litości, dopiero ono na niej wzejdzie, krew użyźni...
Bernard przysłuchywał107 się z daleka; na twarzy jego nie widać było ani oznaki przyzwolenia, ani oburzenia i oporu; mowy podobne nie po raz pierwszy obijały się o uszy jego.
— Dziś — odezwał się Wielki Mistrz Luder — dzięki Bogu i opiece patronki naszej Maryi, świętym orędownikom Zakonu, możemy już spokojnym okiem w przyszłość spoglądać. Ziemi zagarnęliśmy wiele, dosięgamy brzegów morza; a choć z Polakami potrwa jeszcze walka i spór długo, choć Litwa się z nimi sprzęgać zaczyna, stoimy już tak, że się i im obojgu oprzemy, i ziemie, dla Stolicy Apostolskiej a Cesarstwa zdobyte, dla nich utrzymamy...
Zwrócił się ku gościom.
— Z waszą łaskawą pomocą — dodał, spoglądając na Ludwika Brandeburga. — Wszystkie kraje chrześcijańskie czują, że nam posiłkować powinny, tak, jak niegdyś szły na krucjaty do Ziemi Świętej. I tu sprawa Krzyża naszą sprawą.
— Każdy miecz i włócznia, która nam w pomoc przybywa — rzekł Siegfried — znaczy tyle, co darowizna Kościołowi milowej kraju przestrzeni.
— A kraj to — mówił Hans z Wirnburga — wcale nie do pogardzenia i nie tak niewdzięczny, jak się na pozór wydaje... Ziemia w większej części żyzna, gdy ją niemiecka socha poruszy... miodu i wosku dostatek, lasy źwierza pełne, rzeki w ryby obfitujące... Zima bywa srogą, to prawda, ale gdzie od wiatrów osłonięta, tam nawet na stokach wino rodzi...
— Hę? — rozśmiał się jeden z Francuzów — w wino wasze nie wierzę wiele, ale ryby i źwierzynę szanuję.
— A ja bym wam rad — przerwał Siegfried — dać u obiadu kubek starego miodu, z którym się żaden pigment nie może ważyć...
— Piłem go i bardzo mi smakował — odparł Francuz — ale dla głowy ciężki jest.
— Bo my też nie lekkie głowy mamy — odezwał się, śmiejąc, stary Siegfried.
Bernard, ciągle stojący na uboczu, niby słuchał, a zdawał się nie słyszeć... Wzrok jego błądził po ścianach.
Coś z jego twarzy poznawszy, Marszałek, przysunął się do zadumanego i spytał go:
— Wyście tu jedni czegoś chmurni... żal mi was. Cóż za nowy ciężar wspólny spadł na was jednego? podzielcie go ze mną; krzywda się wam zawsze dzieje, bo nadto ramion nastawiacie.
Bernard brwi coraz bardziej marszczył.
— Tym razem — odezwał się enigmatycznie — ja nie za nasz Zakon, co by mi pociechą było, pokutuję, ale za grzech własny.
— Grzech? — rozśmiał się Marszałek, niedowierzająco patrząc nań. — Posłuszni jesteście radzie świętej: poniżacie siebie, abyście byli podwyższeni; ja w grzech przez was popełniony nie wierzę.
— Przecież, peccaxi! — krótko odrzekł Bernard i zamilkł.
— Obudziliście ciekawość moję — odezwał się, wpatrując weń, Altenburg.
— Ale nie tu miejsce, by ją zaspokoić — rzekł Bernard. — Nie chcę wam wesołej zatruwać chwili.
Uderzony tonem, jakim wyrazy te wyrzeczone były, Marszałek za rękę pochwycił Bernarda.
— Krótkim słowem powiedzcie mi, co dla mnie tajemnicą na żaden sposób być nie powinno. Sprawa ważną jest...
— Dla mnie i sumienia mojego — odezwał się Bernard — dla Zakonu wagi mniejszej.
To rzekłszy, jakby chciał uniknąć dalszego tłumaczenia, Bernard parę kroków w tył odstąpił.
Marszałek, nie nalegając już, powiódł za nim oczyma...
— Dziwny człowiek z tego Bernarda — szepnął do zbliżającego się Hansa z Wirnburga. — Zatruwa sobie życie, troski wszystkich biorąc na własny rachunek... Co mu dziś jest?
Hans pochylił się do ucha Marszałkowi:
— Musi się czuć winnym — rzekł śmiejąc się — że dobrym zasadom naszego Siegfrieda o wybijaniu pogan nie hołdował... Ma za swoje...
Wtem Wielki Mistrz przerwał, do Altenburskiego się zwracając z mową, a tuż i dzwonek oznajmił, że w sali uczta stała gotową. Czeladź otwarła drzwi i Mistrz Margrafa Brandeburskiego z przybyłym Hrabią z Namur wiódł przodem do jadalni.
Świetnie wyglądało to towarzystwo rycerskie, które na ten dzień zbroje poskładało i przywdziało najkosztowniejsze swe szaty, najpiękniejsze szkarłatne odzieże, aksamity, wschodnie jedwabne tkaniny i złotem przerabiane lamy.
Wpośród tego różnobarwnego tłumu, białe płaszcze Krzyżaków, które starszyzna poprzywdziewała na ten dzień, ciężkie łańcuchy złote, odbijały powagą swą i prostotą. Hrabia Namur odznaczał się szczególniej wytwornością sukni, której krój kunsztowny, szycia, obrąbki, godła kolorami jakby pomalowane, czyniły go przedmiotem ciekawości, a może zazdrości wielu. Bliżsi przypatrywali się tym jedwabnym obrazkom na jego piersiach i rękawach, którym towarzyszyły napisy dowcipne...
Brandeburski pan, bogato odziany, z pewnym rodzajem pogardy szyderskiej przyglądał się strojowi sąsiada, więcej uderzającemu, acz zanadto niewieściemu.
Śmiano by się może z Francuza otwarciej, gdyby ten, na pozór delikatny, biały człowieczek, nie był zarazem jednym z najmężniejszych rycerzy i nie dał już dowodów, że z olbrzymami ciężkimi, co go otaczali, walczyć potrafi zwycięsko...
W ostatnim turnieju, który na podwórcu Średniego Zamku niespodzianie zaimprowizowano, Hrabia wszystkich przeciwników nadzwyczajną pokonał zręcznością.
U stołu był to najweselszy biesiadnik, a dobra myśl i swoboda, z jaką się odzywał, nigdy mu nie dawała zapomnieć o powadze, nie ścierała z niego pewnej dumy i nakazywała poszanowanie...
Patrzano nań jako na wyjątkową istotę, osobliwą i niezrozumiałą; on też na swych towarzyszy spoglądał z łagodnym szyderstwem. Oni tu przedstawiali siłę źwierzęcą, on dowcip i całą zręczność człowieka, który je wziął w spadku po pokoleniach wielu.
Rozmowa, nie zmieniając przedmiotu, znowu była o wojnie z pogany, z tą różnicą, że starsi, którzy zasłyszeli o walkach z Saracenami, porównywając tamtych do tutejszych niewiernych, niemal ich pół źwierzętami obwoływali i tym samym usprawiedliwiali okrucieństwo, z jakim ich tępili.
Jeden z braci dowodził, że, nawet w kolebce wzięte, stworzenie takie dzikie nic się nauczyć, nigdy do człowieka podobnym się stać nie może.
Zasiadano do stołu w ten sposób, by około każdego z dostojniejszych gości rycerz też, dla zabawiania go, przyjmowania i pojenia, był umieszczony; stary Siegfried miał zająć miejsce przy hrabi niemieckim, gdy pacholę śpiesznie nadchodzące znak mu dało...
W tej chwili odwołanie było czymś tak niezwykłym, iż Krzyżak mu się chciał oprzeć; lecz posłyszawszy, co mu szepnięto do ucha, pomieszany nieco, pośpieszył innego na swym miejscu posadzić, a sam niepostrzeżenie wymknął się z sali.
Nie tylko, że ją opuścił, lecz natychmiast z gmachu wyszedłszy w dziedziniec, śpiesznym krokiem zdążył do wrót; pominął straże i poza mury się dostawszy, począł niespokojnie oglądać. W twarzy jego widać było zdziwienie, gniew, oburzenie, rozdrażnienie.
— Na Boga! — mruczał — niesłychana rzecz! dziwne zuchwalstwo! żeby mi w takiej godzinie spokoju nie dać... Nieznośna baba!.. Dostanie za swoje...
Wtem, gdy się tak rzucał, dostrzegł zza węgła muru wybiegającą w płaszczu zakonnic — pół-sióstr krzyżackich, starą Gmundę, która, ujrzawszy go, zdyszana śpieszyła, ręce załamując.
Nim Siegfried czas miał rozpocząć wymówki, żwawsza od niego niewiasta już wołała mu do ucha:
— Dziewczynę litewską wykradziono mi!... uciekła!... Tak... ja nie mam kogo słać w pogoń. To sprawa knechtów waszych. Niegodziwa swawolnica, jeśli się jej da zbiec, będzie rozpowiadała po świecie, co się u mnie dzieje... będzie czernić i pleść rzeczy niestworzone.
Pogoń trzeba słać! ludzi dawajcie!
Mówiła zdyszana, a Siegfried słuchał namarszczony.
— Takeście jej pilnowali! — zakrzyknął. — Miała więc czas i miejsce z knechtami się znajomić i zmawiać, gdy dla naszych braci często kubka wina przynieść nie chciała! Dobrzeście ją wychowali!...
— Słać pogoń? — dodał — tak! ale dokąd? jak?.. Są jakie poszlaki? wiecie, który i czyj knecht? A! to skaranie boże!
— Któż się tego mógł spodziewać? kto przewidzieć? — wołała Gmunda. — A com ja winna? kto się od waszej czeladzi uchowa cały!
— Kiedyż się to stało? — pytał Siegfried.
— Kiedy! kiedy! — powtórzyła stara jejmość, trzęsąca się z gniewu i niecierpliwości. — Cały to spisek być musiał. Kilka dni temu schwytali ją rano w ogródku, gdy się z jakimś knechtem ściskała... Goniono go, łapano... uszedł. Kazałam siec, aby się dowiedzieć o nim; nie wydała nazwiska... Posadziłam na pokutę, na chleb i wodę. Żółknąć poczęła i chudnąć, aż mi się nie jej, ale piękności żal zrobiło. Kazałam puścić i pilnować. Dziś rano... powiadali, że chora na strych leżeć poszła... Dopiero około południa dziewczęta się dowiedziały do niej, ale już nie było i śladu...
— A skądże pewność, że z knechtem uciekła? — ofuknął Siegfried.
— Kiedy ją z nim schwytano...
— Żadnej poszlaki? Widział kto? — począł Krzyżak.
Gmunda płakać zaczęła; mówiła coś niewyraźnie, rzucała się, narzekała na swą dolę. Siegfried, któremu do swoich pilno powracać było, niecierpliwił się także i burczał:
— Posyłać za nią? gdzie? kogo?... albo to knechty nasze na to są, aby na zbiegłe dziewczęta polowały?
Tak mówił Krzyżak, a jednak widać było, że rad był w czymś pomóc Gmundzie. Groźba jej, że dziewczę może po świecie roznosić, co się w domu jej działo, nie była i jemu obojętną.
Tuż we wrotach stał starszy Bramny, sługa, człek stary i otyły, ciekawie się przypatrując, a może i przysłuchując rozprawie Siegfrieda z Gmundą. Zwrócił się ku niemu Krzyżak, jak do zaufanego, z użaleniem, iż knechty broili, że sługa pani Gmundzie zginęła.
Bramny, doświadczony i od lat wielu będący przy Zamku, głową potrząsał.
— Coś to się składa dziwnie — zamruczał. — Waszej siostrze dziewka przepadła, a nam tej nocy chłopak, co go brat Bernard chował, sierota... no i ten niecnota parobek, psubrat Litwin, którego bym ja dawno był powiesić kazał, a Bernard go trzymał, karmił i nim się posługiwał...
Siegfried się rzucił.
— Pewno to? — zawołał.
— Alboż bym śmiał mówić, gdyby już całego Zamku Górnego i Dolnego, i wszystkich kątów, szukając ich, nie strzęśli. Wszak i mnie brał Bernard na spytki, a warczał, a rzucał się, żem ja ich przez wrota wypuścił. Ja! u mnie się kot nie wydostanie bez pozwolenia... A z Dolnego Zamku, gdzie się około szpitala i stajen tyle ludzi szasta, wchodzi i wychodzi, można by stu ludzi wyprowadzić i nikt by nie wiedział o tym.
Czyżby głupi byli iść tu, gdzie ja bym im w oczy zajrzał, a nie tam, gdzie wrota otworem...
Siegfried zadumał się, nie chcąc przed Bramnym powiedzieć, co myślał. Zwrócił się do Gmundy lamentującej po cichu...
— Idź do domu, idź! co się zrobić da, to się uczyni... Dwóch ich stąd pono tej nocy drapnęło. Jest więc ślad; musieli razem ujść i razem ich też złapią, bo Bernard nie zaśpi pewnie...
To mówiąc, Siegfried, pożegnał siostrę i przyśpieszonym krokiem zwrócił się do sali biesiadnej nazad.
Tu już pierwsze kubki na czcze żołądki i głowy podziałały tak zwycięsko, iż wrzawa i szum nie dawały słowa usłyszeć. Brząkano w puchary, śmiechy tubalne się rozlegały; woń silnych zapraw korzennych napełniała salę. Służba zdejmowała już pierwsze opróżnione misy i śpieszyła je drugim daniem zastąpić. Ogromne ćwierci dziczyzny, stosy pieczonego, gotowanego i smażonego ptactwa, pływające w zawiesistych sosach, każdy rękoma i nożami rozrywał, a myśliwskie psy popod stołami gryzły się o rzucane kości.
Siegfried, szukając dla siebie próżnego miejsca, nie znalazł innego nad jedno w końcu stołu, gdzie się, zawsze skromny i unikający być na oku, brat Bernard usadowił.
Tego mu właśnie potrzeba było... Bernard, na łokciu sparty, nie brał się do jedzenia, noża nawet nie odpasał — siedział pogrążony w myślach jakichś. Wszystko dokoła się śmiało, on marszczył się i krzywił.
Siegfried pochylił mu się do ucha.
— Słyszeliście? wiecie? — zapytał. — Waszego wychowanka, słyszę, nie stało... Z parobkiem jakimś ujść miał... A oto Gmunda na mnie napadła, że jej knechty naszę dziewkę porwały. Nie inni, tylko ci.
Bernard się rzucił ku niemu.
— Miała Litwinkę na wychowaniu? — zapytał żywo.
— Tak, jak wy... — ale spojrzenie nie dało mu dokończyć; Bernard znakiem, w czas uczynionym, przypomniał mu, że pochodzenie chłopca było tajemnicą.
— Zbiegł więc wasz zakładnik? — spytał Siegfried.
— Znikł... nie wiem — zamruczał ostrożny Bernard. — Szpitalnik mi doradził dać go na folwark, do Pynauów, dla wyzdrowienia... tam musiał on dać się zbałamucić komu. Parobek... litewski źwierz — dorzucił — pół dzika bestia... ale zdrajcą nie był i lat u mnie służył wiele. Niepojęta rzecz...
— Posłaliście za nimi? — zamruczał Siegfried.
— Pogonie poszły ciche — rzekł Bernard — ale rozgłaszać o tym nie trzeba. Wszystko się jeszcze na głupim wybryku dla dziewczyny skończyć może. Mnie ta ucieczka dziewki od Gmundy trochę pocieszyła. Chłopiec młody, krew gorąca... gdzieś, chwyciwszy ją,
Uwagi (0)