Kunigas - Józef Ignacy Kraszewski (gdzie czytac ksiazki .txt) 📖
Młody Jerzy wychowuje się w Malborku na Zamku Krzyżackim. Pewnego dnia, usłyszawszy kilka słów w języku litewskim, zaczyna sobie przypominać wczesne dzieciństwo.
Wtedy odkrywa prawdę o swojej przeszłości — dowiaduje się, że jako dziecko został porwany przez Krzyżaków i tak naprawdę jest litewskim księciem o imieniu Marger. Postanawia wrócić do rodzinnego kraju. Poznaje dwoje innych Litwinów, których w dzieciństwie spotkał podobny los — Rymnasa i Baniutę. Przy pomocy tajemniczego Szwentasa podejmują próbę powrotu na Litwę.
Powieść Kunigas powstała w 1881 roku, w wyniku fascynacji Józefa Ignacego Kraszewskiego Litwą i jej historią. Kraszewski był jednym z najważniejszych — i najpłodniejszych — pisarzy XIX wieku. Wciągu 57 lat swojej działalności napisał 232 powieści, głównie o tematyce historycznej, społecznej i obyczajowej. Zasłynął przede wszystkim jako autor Starej baśni.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kunigas - Józef Ignacy Kraszewski (gdzie czytac ksiazki .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
A parobek... pewnie ucieczki się wcześnie dopatrzywszy, nie zbiegł, ale szukać chłopca musi...
Siegfried słuchał, ostygłszy nieco.
— Tak sądzicie? — zapytał.
— Sądzę, że inaczej być nie może, bo uciec... dokąd? jak? byłoby niepodobieństwem! — rzekł Bernard. — Chłopca się wsadzi do kaźni, na chleb i wodę, Gmunda dziewczynę ukarze...
— Więc cicho — dokończył Siegfried, siadając i biorąc się do jedzenia.
Bernard, mimo że się sam uspakajać starał, pozostał zadumanym i posępnym. Ponieważ rozesłał na wsze strony pogonie i szpiegi na zwiady, spodziewał się lada chwila jakieś wiadomości i każde pacholę wchodzące oczyma przenikliwie mierzył.
Nikt jednak w ciągu uczty nie zbliżył się do niego; wiadomość nie przyszła żadna. Już słodkie dania na stole się zjawiły, gdy Tomchen, pacholę Bernarda, nadbiegł wreszcie do niego. Lecz z oczu mu nie było widać, by z czym dobrym przychodził.
Pochylił się panu do uszu.
— Mówią, że i tego Litwiaka nie stało, co go Romkiem zwali, a drudzy Rymosem...
Drgnął Bernard.
Zaczynało mu być jaśniejszym coraz, iż wszyscy ci zbiegli, jednej krwi będąc, musieli się zawczasu porozumieć z sobą i razem umówioną przedsięwziąć ucieczkę.
Nie tyle mu żal może było tych rachub chybionych, którymi się łudził, wychowując Jerzego, co samego chłopaka, do którego się był, sam o tym nie wiedząc, przywiązał. Szło mu i o to, co dla Zakonu przez niego chciał uczynić; lecz teraz, gdy jawnym było, że mimo wszelkich starań poczuwał się Litwinem i że zbiegł pewno nie gdzie indziej, jak do swoich, teraz niechybna zguba wychowańca trapiła go.
Nie powątpiewał na chwilę, że zginąć musi.
Jakimże sposobem wyrwać się mógł z rąk, prześlizgnąć bezkarnie przez posiadłości krzyżackie?
Stał mu przed oczyma piękny ów chłopak, po którym się spodziewał tyle... z rozbitą czaszką, z piersią zakrwawioną.
On sam nie miałby już nad nim litości. Jak skoro odstępcą był... śmierć ponieść musiał. Przed ucztą głoszone owe niektórej braci twierdzenia, że Litwę tępić i wybijać należało, teraz mu się niemal słusznymi wydawały.
— Zawsze w nich krew ta i duch pogański się odzywa! — mówił do siebie. — Dzieckiem go wzięto, języka oduczono, słowem bożym karmiono, pochodzenia własnego nie wiedział, Niemcem się sądził... a przecież szatan zdążył po swą ofiarę i zabrał ją, choć dla Pana wyrwałem mu ją z paszczęki...
Gdy tu, w końcu stołu, dumał tak smutnie Bernard, a Siegfried, już troski zapomniawszy, jadł, aby opuszczone dania sobie nagrodzić — w drugim, u góry, z wolna się śpiewy słyszeć dawały...
Śpiewy nie pobożne, jakby u zakonników przystało, ale świeckie, miłosne, żartobliwe, wesołe... Poczynali je obcy, a wtórowali im, wzdychając, ci, co ich dawno nie słyszeli i głodni byli.
Wielki Mistrz musiał udawać, że ich nie słyszy, nie rozumie...
Z jednej strony brzmiało półgłosem:
Z drugiej, jak na przekorę, nucił inny:
Jakby na złość Wielkiemu Mistrzowi i z ukosa spoglądając nań, trzeci, zaintonował:
Jeden, ze strony widząc, że już bez pieśni się chyba nie obejdzie, a śpiewy miłosne rozigrać się nadto mogą, wniósł starą owę, a wszystkim znaną pieśń Hildebrandową:
która rycerstwu lepiej przystała.
Zagłuszyła ona inne i śmiało się podniosła pod sali sklepienia... Nikt się jej wstydzić nie potrzebował, a prastare dzieje opowiadając, sercami kołysała...
Hrabia Namur, który do innych a słodszych pieśni był nawykły, przysłuchywał się ciekawie razem i szydersko... Anglicy usiłowali coś zrozumieć...
Uczta była skończoną; Wielki Mistrz wstał pierwszy i poważniejsi za nim do izb jego się wynieśli, chociaż znaczniejsza część biesiadników, pigmentu sobie dolewając i pieśń po pieśni wznawiając, na ławach pozostała. Dzień uroczysty nie dozwalał pilnować ściślej ani godzin, ani praw stołowych... gościnność nie dopuszczała odmawiać napoju...
Przez otwarte okna zawiewało wonne powietrze majowe... Rycerstwo nastrajało się do przyszłych bojów, a kto by był młodszych podsłuchał, jakie sobie obiecywali zdobycze, wzdrygnąć by się musiał.
Upojeni, rozpowiadali sobie okrucieństwa rozpustne, które tylko rozbestwienie ludzi, od świata i rodzin oderwanych, samotnością roznamiętnionych, mogło prawdopodobnymi uczynić...
Śmieli się z tych szałów między sobą, jedni drugim je wyrzucając i szukając z nich sławy...
Tymczasem Bernard stał u okna, spoglądając w podwórce... zdając się namyślać, jakie miał przedsiębrać kroki przeciw zbiegom. Tomchen jego poszedł był po knechtów, co razem ze Szwentasem stajen strzegli, i miał ich przyprowadzić do przesłuchania.
Jak tylko kupkę ich dostrzegł w podwórcu Bernard, natychmiast do nich pośpieszył.
O zniknięciu Jerzego, Szwentasa, Rymosa i dziewczyny, dopiero się przed samą i w czasie uczty dowiedział, szczegółów nie miał żadnych, potrzeba było je pościągać.
Przestraszona czeladź stała, oczekując na jednego z tych, których się na Zamku najbardziej obawiano. Zbliżył się jak sędzia surowy Krzyżak i kazał mówić im, co wiedzieli o Szwentasie, o Rymosie.
Z początku nikt nic wiedzieć, nikt się niczego domyślać nawet nie chciał... Wszyscy utrzymywali, że parobka zbiegłego nie widzieli od dawna...
Okazywało się jednak z półsłówek, że Szwentas już od dni kilku niby słabował, od roboty się uwalniał, po kątach błąkał. Widziano go dwa razy z Jerzym na rozmowie, w ciemnej sieni... Rymosa ktoś widział nocą jeszcze...
Kunigas już po powrocie z Pynau nie mieszkał w szpitalu — celę miał na korytarzu, niedalekim od Bernarda... Znaleziono w niej znaczniejszą część odzieży i oręża, które Zakon wydawał braci do użytku, bo własności nikt nie miał wedle prawa i suknie nawet, jakie nosił, każdej chwili mu odebrać i zamienić starszy miał władzę. Wprawdzie spełniało się to tylko względem uboższych a mniejszych, bo biała arystokracja znacznymi własnymi rozporządzała sumami — tolerowano to, patrząc przez szpary.
W Jerzego celi zostało tyle sukni, jakby w lekkim tylko przyodziewku się wymknął i bez ciężkiej zbroi. Ani on, ani jego towarzysze nie zabrali koni... U żadnych wrót Stróże bramni wychodzących ich nie widzieli; tylko Szwentas, którego nie pilnowano, poprzedzającego dnia z odkrytą głową, ze dzbankiem w ręku, przez wrota około szpitala jawnie sobie wyszedł i więcej nie powrócił.
Bernard sam, pomimo późnej godziny, udał się jeszcze na miasto, aby tam starać się dopytać, czy którego ze zbiegów nie widziano... Z obawy pociągnięcia do badań lub w istocie nie wiedząc nic, mieszczanie odpowiadali, że nie uważali108 nikogo.
Tomchen musiał dosiąść konia i tegoż wieczora dojechać po Pynauów, dostać języka, czy się tam który nie przemykał...
Dietrich stary i synowie jego przysięgali, że na oczy ich od wyjazdu nie widzieli...
U pani Gmundy z równą surowością badano sługi i czeladź, chociaż nikogo tu posądzać nie było można o bliższe stosunki i sprzyjanie litewskiej dziewczynie. Nie cierpiano tam dumnej i nieugiętej Baniuty, której żadne katowanie, groźby, głód złamać i do posłuszeństwa nakłonić nie mogły.
Dziewczęta, jej towarzyszki, znęcały się nad nią... męska służba prześladowała... wspólników tu poszukiwać było trudno...
O której porze i jak się Baniuta wydobyła zza parkanów i wrót pozamykanych? nie umiano odgadnąć. Była jeszcze z wieczora; w nocy żadne drzwi nie skrzypnęły; a gdy późno w dzień poszły jej szukać dziewczęta, nie znalazły... Wprawdzie nie było jej trudnym bodaj z poddasza się spuścić, parkan przeleźć, na drzewo się wdrapać i z niego znijść... Dziewczę lepszych sukni, którymi je do gości przystrajać chciano, nie tknęło. Pozostały nienaruszone na strychu. Wdziało nędzną sukmankę i przyodziewek najlichszy...
Nadchodząca noc nie dozwoliła dnia tego nic się dowiedzieć, wpaść na trop żaden. Powysyłani ludzie, którzy okolicę trząść i przejeżdżać mieli, zaczęli powracać aż nazajutrz... Nigdzie zbiegów żadnych, ani na gościńcach, ani po folwarkach, nie znaleziono śladu... Pytania i plądrowanie było próżne...
Nazajutrz stróż nocny miejski, który nade dniem ku rynkowi powracał, rozpowiadać zaczął, że na drodze do Pynaufeldu nocą przemknęły mu się, jakby cienie, jakieś cztery ludzkie postacie... jeden idący przodem człek, para potem i na końcu jakby pacholę.
Mogli to być oni, lecz powtórne trzęsienie zarośli i okolic folwarku było próżne. Skarżył się tylko rybak, który miał duże czółno na Nogacie u brzegu, że mu je właśnie nocy poprzedzającej skradziono...
Brat Bernard zaraz po biesiadzie, gdy Wielki Mistrz z Kompanem swym odszedł był do kaplicy i sypialni, zgłosił się do niego o posłuchanie.
Przychodził ze smutnym wyznaniem winy swej, ucieczki Jerzego i niepojętego spisku jeńców litewskich, którzy w zmowie z sobą uszli.
Luder przyjął tę wiadomość obojętnie dosyć, starając się nawet strapionego Bernarda pocieszyć tym, że szaleńcy ci gdzieś głodem zamrzeć muszą, a gdyby się cudem jakim do swoich dostać mieli; Zakonowi żadnej szkody wyrządzić nie potrafią.
— Bracie Bernardzie — rzekł — nie trapcie się tym, ani zrażajcie, ale pilnie odtąd przestrzegajcie tego, aby żaden obcy żywioł się do naszego Niemieckiego Zakonu nie wmieszał. Ani sług, ani czeladzi, ani knechta nie godzi się nam mieć, który by nie był czystej krwi niemieckiej...
Jest nas, dzięki Panu, dosyć i nie potrzebujemy obcych pomocy...
Wielki Mistrz na tym skończył i mając już uklęknąć do wieczornej modlitwy, zwrócił się jeszcze do Bernarda, cicho szepcąc:
— Jeżeliby ich ujęto... szkoda żywić...
Dał znak, ręką po szyi powiódłszy, który Bernard zrozumiał dobrze... pokłonił się nisko i gdy Luder do klęcznika się zbliżał, wyszedł po cichu.
Dolinę wpośród gęstej puszczy zieloną, której środkiem mały strumień przebiegał, otaczały dęby i lipy, graby i leszczyna... Jak wygnanki osamotnione, uwięzione, ściśnięte, dwie czy trzy olbrzymie sosny, świerków para, ciemniejszym gałęźmi ponad wiosenną zieleń liściastych braci dobywało się do góry... Nagie ich pnie strzelały ku niebiosom, bo żaden konarów, w tej gęstwinie zgłuszonych, nie mógł puścić... Stały świerki i sosny te jak niewolnice... i tyle miały powietrza i słońca, co nad sobą...
Za to się dobrze działo zwycięzcom, rozrastającym się bujnie; a nigdzie ślad ludzkiej ręki nie nadwerężył tych panów puszczy, których i burza szanować musiała, bo wkraść się tu nie mogła...
Padało słońce w dolinę, ale do głębin leśnych, gdy się liśćmi okryły, nie zajrzał promień żaden i tajemnic ich nie odsłonił... Jak sklepienia zielone, splątane z sobą i pokrzyżowane, rozpościerały się gałęzie, pod sobą cienie kryjąc i chłody...
U skraju lasu, na małym pagórku, który strumień podmywał i na wiosnę jeden bok jego odarł z murawy, żółty piasek obnażywszy i glinę, siedział dąb odwieczny, król lasu, ojciec może tej gęstwiny. Wierzchołek jego występował ponad najwyższe drzewa, a stopy rozpostarte, porozłupywane, grube jak drzewa, wielką przestrzeń zalegały...
Dąb to był jeden czy trzy z sobą tak zrosłe, że się w jednę olbrzymią zlały bryłę? teraz już rozpoznać nie było podobna... Grubą korę czy pioruny poryły głęboko, czy wieki tak ulepiły — nikt nie umiał odgadnąć. Rozdoły poobrastały mchy, gdzieniegdzie trawy i kwiecie nawet... Pasożyty te, przyczepione do szczelin, zwieszały się łodygi i liście ku dołowi, jakby prosiły się na ziemię...
Pod dębem nic nie rosło, oprócz trochy mchu i chudej trawki pożółkłej..
Na grubych dębu gałęziach z trzech stron pozawieszane były bryty całe sukna szkarłatnego, opadające aż na ziemię. Jedna tylko połać od słońca odkrytą była... Na pomniejszych żywych i suchych gałązkach niezliczona moc ręczników szytych, fartuchów, płacht, zawitek, najdziwaczniej się strzępiła...
Niektóre z nich były białe jeszcze i jasne, inne pożółkłe, sczerniałe, pobrukane, podarte w strzępki, rozgniłe na nici... Gdzieniegdzie pas czerwony, wstęga jakaś — kraśniały wśród tych łachmanów i bielizny...
Z dala poza dębem-królem, wielkim kołem biegł płot wysoki, szczelny, który schodził aż do strumienia, i przeskoczywszy go, część łąki zamykał... Z tyłu od lasu stały w tej zagrodzie wrota wysokie, mocne, dachem pokryte, a po obu ich bokach — dwie furty ze wschodkami.
Tam, gdzie stary pień dębu patrzał na świat i słońce, a rozpadł się jakby we dwie połowy, w głębokiej dziupli widać było kloc nieforemny...
Pień to był innego drzewa, dobyty z ziemi, który naroście, korzenie, garby i szpary urobiły tak dziwnie, jakby nad nim ręce ludzkie pracowały. A nie tknęły go nigdy kamień ni żelazo. Bawiła się siła jakaś nieznana, gdy rósł w ziemi ten potwór, by mu kształty nadała niby ludzkie, niby zwierzęce, istoty niebywałej a strasznej... Pień ten miał głowę olbrzymią i w niej doły, jak oczy, i rozwartą paszczękę, a pod nią nastrzępioną brodę... a ponad czołem występującym jak dach, strzechę kudłatą...
Głowa siedziała wbita w ramiona szerokie bez szyi z piersią wypukłą i nabrzmiałą; niby rąk dwoje chudych przyczepionych było do boków; niby grube dwie skręcone nożyska zwijały się dwa sploty korzeni u spodu... Potwór to był niekształtny, a choć myśl żadna w nim nie postała i przypadek jakiś wyrzeźbił mu twarz straszną — oblicze to mówiło, bałwan był jakby snem jakiejś istoty, która na progu życia w kloc stężała...
Gdy się człowiek wpatrywał w to bóstwo dobyte z ziemi, z wolna przejmowała go trwoga, przechodziły dreszcze, zdawało się, że te dwie jamy czarne wzrok miały i rozdarta gęba przemówić mogła, a ręce piorunem cisnąć...
Po czole mchy i resztki kory złupanej rysowały marszczki groźne, na policzkach snuły się jakby zastygłe uśmiechy szyderstwa...
Pień ten gadał do ludzi... choć milczał.
Gdy promienie słońca i cienie liści ruchome nań padały, zdawało się poruszać oblicze, mienić i stawać na przemiany to groźnym a okrutnym, to szyderskim a bezlitośnym, to spokojnym i uśpionym. Bałwan budził się, żył, zabarwiał, blednął, a przy ogniach nocnych się poruszał...
Stał przeciw słońcu, urągając mu się i wyzywając.
Dąb był świątynią Perkunasa, kloc — cudownym wizerunkiem jego... A dokoła rozciągało się święte Romowe nowe, wyroczni miejsce i dziwów. I strumień, co obmywał podnóże, był święty, i ziele, co na niej rosło, cudownym było... i powietrze,
Uwagi (0)