Darmowe ebooki » Powieść » Klasztor i morze - Stefan Grabiński (czytać po polsku online TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Klasztor i morze - Stefan Grabiński (czytać po polsku online TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Grabiński



1 ... 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19
Idź do strony:
balsamiczną wonią. Przyjdź, oblubienico moja!

Wtedy znów podeszła ku niemu o jeden stopień i pochylając z pokorą głowę, wyszeptała:

— Oto jestem, Panie. Oblubienicą się mienię Twoją, oblubienicą Tego, któremu służą aniołowie, którego piękność podziwiają gwiazdy.

Wezwana po raz trzeci przez kapłana podniosła się z klęczek i podtrzymywana za ramię przez diakona podeszła do stóp tronu. Tu uklękła. Wśród uroczystej ciszy zawiązał się między oblubienicą a celebransem rytualny dialog:

— Czego pragniesz, córko?

— Przewielebny Ojcze! Przenikniona gorącą i serdeczną tęsknotą ku Bogu, w związku z Panem naszym, Jezusem Chrystusem chcąc resztę życia mego spędzić na adoracji Przenajświętszego Jego Sakramentu, przy zachowaniu reguły św. Franciszka, proszę cię kornie, Ojcze Przewielebny, o łaskę i przywilej zakonnego habitu.

— Użyczę ci go, córko, jeśli posiadasz pewną i niezłomną wiarę, że podołasz nowym, szczytnym zadaniom, że potrafisz żyć, jak na ofiarę poświęconą św. Sakramentowi przystało.

— Mam głęboką nadzieję, że sprostam swym obowiązkom wspomagana przez nieprzebraną łaskę i nieskończoną dobroć Zbawiciela mego, Jezusa Chrystusa.

— Oby Bóg, córko moja, użyczył ci wytrwania.

Tu celebrujący ukląkł naprzeciw ołtarza i podniesionym głosem zaintonował „Veni Creator”.

Pieśń podjął chór niewidzialnych mniszek i kościół cały zabrzmiał melodią weselnego hymnu. Obaj asystujący kapłani odprowadzili nowicjuszkę do klęcznika i oddali w ręce drużek. Te zdjęły z niej welon oblubienicy, koronę z kwiatów pomarańczy i rozpuściły jej na plecy bujne skręty warkoczy.

Ksiądz Pszenicki rozłożył na kolanach opata serwetę, a diakon podał mu na tacy nożyce. Okryta złotolitym płaszczem włosów uklękła Heda u stóp celebrującego. On ujął złocisty jej bugaj lewą ręką i przez chwilę jakby go ważył; potem przyłożył ostrze nożyc i uciął włosy powyżej karku. Błysnęły po raz ostatni w blasku świec i rozsypały się złotą strzyżą na białym obrusie. Druhny przyodziały oblubienicę w błękitny habit, a diakon podał jej z koszyka pełnego płatków róż pas skórzany, kaptur mniszy i czarny welon.

— Siostro Alicjo! — przemówił opat, po raz pierwszy nazywając nowicjuszkę jej nowym, klasztornym imieniem. — Przyjm ten pas zakonny i pomnij na to, że podobnie jak skrępujesz nim biodra swoje, tak na przyszłość skrępujesz i zwiążesz wolą zapędy krwi mieszczące się w lędźwiach. A oto kaptur twój i welon, które ci odtąd nosić przystoi; niechaj ci one przesłonią widok na sprawy błahe i doczesne, a zwrócą twe spojrzenie ku rzeczom wiecznym. Bo powinnaś wiedzieć, że są symbolem samotności życia w Bogu.

W końcu powstawszy, ze słowami: „Przyjmij, najdroższa siostro, światło Chrystusa” podał jej zapaloną świecę. Potem pokropił ją święconą wodą na krzyż i zaczął tłumaczyć jej piękno i poezję życia klasztornego:

— Nie oglądaj się poza siebie na porzucone przez się rozłogi świata i nie żałuj, córko moja, niczego, coś pozostawiła poza furtą klasztoru; bo cząstka, którą obrałaś, lepsza jest i nie będzie ci nigdy odjęta. Zamiast czczych zajęć światowych będziesz spełniać odtąd dzieła miłosierdzia, pokutować za drugich, modlić się za tych, co się modlić nie umieją lub nie chcą; przyczyniać się będziesz do powiększenia i wzmocnienia ligi duchów dobrych w walce wieczystej z synami piekieł, by zadośćuczynić Panu za nienawiść, którą ku Niemu zioną. Męki się nie lękaj! Cierp, zmagaj się i łam z sobą, a będziesz szczęśliwa. Kochaj swego Niebieskiego Oblubieńca, a przekonasz się, jak słodkim, jak nieskończenie czułym jest dla Swych wybrańców. Miłość Jego jest tak ogromna, że nie będzie nawet czekał twego oczyszczenia przez zgon, by cię wynagrodzić za cierpienie; przed czasem, już za życia obsypie cię Swymi łaskami i jak św. Teresa z nadmiaru tęsknoty za Nim błagać Go będziesz o przyspieszenie dnia śmierci. Na koniec pamiętaj, córko moja, że podwaliną życia klasztornego jest ubóstwo, czystość i pokora; wyposażona w te trzy cnoty stawisz zwycięsko czoło wszystkim, choćby najzajadlejszym atakom i zakusom szatana. A teraz, siostro Alicjo, błogosławię ci na nową drogę żywota w imię Ojca i Syna, i Ducha św. Amen!

Powstał i z wzniesionymi ku stropowi świątyni oczyma modlił się:

— Panie, przyjmij tę dziewicę ofiarowującą Ci się jak Hostia za grzechy świata!

Organy zagrały „Te Deum”. Siostra Alicja z płonącą świecą w ręce, poprzedzana przez diakona z krzyżem i gromadkę wiernych, a w ślad za nimi opat wsparty na pastorale wyszli z kościoła na podwórze. Melodia hymnu ścichła. Nowicjuszka zbliżyła się ku bramie od podwórca wewnętrznego i uderzając o nią trzykrotnie prawą ręką, prosiła:

— Otwórzcie mi podwoje sprawiedliwości! Bo wszedłszy, uczynić chcę wyznanie Panu.

I otwarła się brama na podwórzec drugi, odsłaniając w głębi zastęp mniszek.

— To są podwoje Pana; tylko sprawiedliwi mogą je przekroczyć — śpiewał chór Morskich Panien.

— Wejdę do miejsca Przedziwnego Tabernakulum, wejdę aż do samego przybytku Pana — odpowiedziała siostra Alicja i śmiało posunęła się ku progowi.

— Dom to Pański, dom to silnie zbudowany: mocno spoczywa na skalnej podwali — ostrzegały ją mniszki.

Lecz nowicjuszka, nie uląkłszy się przestrogi i ważkości obowiązków, które ją czekały, uklękła na progu i zwrócona ku opatowi rzekła głosem stanowczym:

— Tu miejsce mego spoczynku na wieki wieków. Tu zamieszkam, albowiem to miejsce sobie wybrałam.

I podniosła ramię, i pokazując palec zdobny pierścieniem ślubnym, zawołała:

— Pan mój, Jezus Chrystus związał mię z sobą pierścieniem, który zdobi mię jak małżonkę. Na koniec zdobyłam to, czego tak pragnęłam, na koniec mam to, czego tak wyczekiwałam; oto złączona jestem w niebiosach z Tym, którego tak umiłowało serce moje.

Opat wzniósł ręce ku jasnemu, pogodnemu w tej chwili niebu i patrząc w lazur błękitu, błagał Pana Zastępów o utrwalenie tego, co zdziałał w duszy świeżo poślubionej Mu dziewicy.

Z grona zakonnic w głębi podwórca odłączyła się matka Anastazja i podeszła do progu bramy.

— Pani — zwrócił się do niej arcykapłan — oddajemy w Twe ręce tę nową oblubienicę Chrystusa. Utrzymuj ją, Pani, w świętym postanowieniu, któremu zaświadczyła dziś w sposób uroczysty, pragnąc poświecić się Bogu jako ofiara na Jego ołtarzu. Przygotuj ją, Pani, do wieczystego związku z Niebiańskim Małżonkiem i w tym szczęśliwym przyroście powierzonej Ci gminy dusz znajdź nowe bodźce do troskliwości macierzyńskiej.

Przeorysza odebrała siostrę Alicję z rąk opata, objęła ją serdecznym, miękkim ruchem ramienia i uprowadziła z sobą w głąb, ku oczekującym towarzyszkom. Zamknęły się za nimi powoli skrzydła bramy...

A gdy o brzasku minął sztorm...

Splecione w siostrzanym uścisku spoglądały Agnieszka i Alicja z platformy tarasu na morze. Dziwnie szybko przylgnęły do siebie te dwie tak różne pod względem kultury i pochodzenia istoty. Zagnane zrządzeniem losu w mury jednego klasztoru panna z arystokratycznej rodziny i córka kaszubskiego rybaka uczuły ku sobie od razu głęboką, może ze wspólnoty doli płynącą sympatię. I tuliły się do siebie jak para bezdomnych, przez nawałnicę ściganych synogarlic.

Siostra Agnes wtajemniczała przyjaciółkę w arkana życia klasztornego, rozwijała jej bystrą z natury, lubo surową umysłowość. — Alicja w zamian niosła jej w darze urok prostoty i wielki liryzm serca. Owinęły się dookoła siebie jak dwa bluszcze i tak wsparte jedna o drugą spodziewały się dojść do kresu przeznaczonej im jeszcze na ziemi wędrówki.

A zwłaszcza siostra Agnieszka odczuwała wtedy bardzo potrzebę takiego oparcia. Bo od dłuższego już czasu dusza jej błądziła w ciemnościach; od niezapomnianego zarania Wielkiej Soboty stanęła jak pielgrzym na rozstajach dróg, niepewna, w którą zwrócić się stronę. Nagłe pojawienie się Warmskiego po dziesięciu latach rozłąki wniosło w zacisze jej życia nieład i rozterkę; nie znalazła dość sił w sobie, by odmówić mu widywania jej z oddali, nie mogła zdobyć się na przerwanie tej beznadziejnie smutnej sielanki. A przecież wystarczyłoby nie wychodzić na taras i pozostać w głębi klasztoru, wystarczyłby jeden jej gest, by dać mu do zrozumienia, ile ją te schadzki kosztują. Lecz na to zabrakło jej hartu woli. I z bolesną radością poddawała się jego życzeniu.

Codziennie, gdy siwy świt rozpraszał cienie, a rozewska latarnia kończyła nocne swe straże, wiedziona tęsknotą wykradała się Agnes na nadmorską platformę. I zawsze zastawała go już tam w dole, u podnóża skalnego wykuszu, wśród wrzątku kipieli z trudem utrzymującego się na łodzi; nigdy nie zawiódł, zawsze już czekał na nią.

Krótkie to były spotkania, krótkie jak uśmiech słońca wśród kirów żałobnego nieba: jedno długie, przeciągłe spojrzenie rzucone w dół spoza kamiennego przedpiersia balustrady, jedno zwarcie się roztęsknionych oczu — oto i wszystko. Potem zaraz odchodziła na poranne officium.

Lecz schadzki wyczerpywały ją duchowo. Agnes zdawała sobie sprawę, że wyłamuje się spod reguły, że zdradza swego Niebieskiego Małżonka, że czyni źle, że grzeszy. Zaczęły ją nękać wyrzuty sumienia. Najbardziej ciążyło jej to, że nie mogła nic wyznać na spowiedzi z obawy, że ksiądz kapelan zabroni jej wychodzenia samej na taras. Lecz to zatajanie sprawy wydało jej się nowym grzechem; spowiedzi swoje zaczęła uważać za świętokradzkie i nie czuła się godną Sakramentu Ołtarza.

Była jak to drzewo samotne przy drodze szarpane przez wichry, jak krzak polnej róży zdany na łaskę losu. Wychudła i wybladła snuła się jak cień po klasztornych korytarzach z głową nisko pochyloną ku piersi, nieśmiejąca nikomu spojrzeć w oczy. Modlitwy, nabożeństwa i praktyki religijne nie przynosiły już ukojenia: nie przepojone żarem oddanej im wyłącznie duszy wydały się czcze, jałowe i obce. Często z przerażeniem stwierdzała, że modląc się, myśli o Warmskim. Zaczęły znów nawiedzać ją nocami sny dwuznaczne, na pół zmysłowe, na pół mistyczne, w których on odgrywał przemożną rolę; i nieraz twarz Chrystusa dwoiła jej się w wizjach sennych rysami Janka. Rozpętało się od nowa piekło pierwszych lat klasztornego życia.

Jedyną ostoją siostry Agnieszki w tych czasach była przyjaźń z Alicją. Cicha i łagodna dziewczyna osładzała jej chwile duchowej walki opowieściami o twardej, kaszubskiej doli lub mnóstwem pytań, którymi zasypywała swoją mistrzynię. I chociaż wikaria nie odsłoniła przed przyjaciółką tragedii swego życia i nie zwierzyła jej swej tajemnicy, widziała w błękitnych jak lazur jej oczach bezgraniczne dla siebie współczucie i wielkie, serdeczne oddanie...

Dziś nad ranem wstała siostra Agnieszka wcześniej niż zwykle i nie czekając brzasku, wysunęła się cicho na taras. W półmroku dogorywającej nocy poszła za nią w ślad Alicja i otoczywszy ramieniem przyjaciółkę, stanęła obok niej pod kolumnadą krużganka. Przez chwilę patrzyły w milczeniu na majaczejącą w mrokach roztocz. Powoli zaczęło szarzeć. Na ciemnym podglebiu żywiołu wyodrębniały się grzebienie pian, chełbiły wzwody fal, bielały pióropusze wodnych hełmów. Popielata poświetl przedbrzasku odkryła raz jeszcze odwieczną pracę morza: wbieganie zalotów na strąd po wyszlifowanych gładko pochylniach, atak na rafy, odskoki odrzuconych run i nowe zakusy rozjątrzonych oporem grzywaczy...

Siostra Agnieszka nie spuszczała z oczu latarni i przylądka. W miarę rozjaśniania się horyzontu czuła, jak obecność Alicji zaczyna jej ciążyć. Nagle drgnęła: spoza Rozewia wysunął się dziób brygolety.

— Siostro — usłyszała głos towarzyszki — chłodno tu dzisiaj; czy nie czas już wracać na poranne nabożeństwo?

— Chciałabym teraz pozostać tu sama, Alicjo. Za chwilę będę z powrotem w oratorium.

Agnes uczuła, jak ramię siostry odwinęło się od jej ramienia.

— Stanie się wedle twojej woli, siostro — odpowiedziała jakimś smutnym, jakby zrezygnowanym głosem i odeszła.

Tymczasem statek zbliżał się pod wszystkimi żaglami; silna, poranna bryza wiejąca prosto z rufy pędziła go z ogromną chyżością na linię klasztoru.

Agnes podeszła ku kamiennemu przedpiersiu i wytężyła wzrok w kierunku brygolety. Urzeczona jej widokiem patrzyła, jak rozpienia sztabą wodę, jak rozpręża białe płótna. W pewnej chwili statek położył się w dryf i spuszczono szalupę z kapitanem. Po upływie paru minut Warmski, przedarłszy się szczęśliwie przez zjeżony archipelag raf, zawinął z łodzią w ponury zaułek wodny między wysterczającym z morza cyplem a klasztorną skałą i liną przymocował szalupę do wystającego kła rakwy.

Lecz cóż to? Co to miało znaczyć?!

Zamiast poprzestać na tym, uchwycił się ręką za gzyms skalnego zwisu ponad głową i odbiwszy się nogami od burty, zaczął piąć się w górę. Przechylona ponad przedpiersie tarasu śledziła Agnes jego ruchy ze śmiertelną trwogą. Chciała zawrócić go z drogi, powstrzymać w szalonym zamiarze, lecz nie mogła wydobyć głosu: zesznurowane żelazną powięzią gardło odmówiło posłuszeństwa. Tymczasem on wspinał się coraz wyżej. Jak akrobata zaczepiał się końcami palców o nieuchwytne, ledwo dostrzegalne wyimki, zawisał na sekundy całe nad zawrotnymi przepaściami, wkręcał się wężowym ruchem w najpłytsze wnęki i przystanie: chciał za wszelką cenę dotrzeć do niej, na szczyt.

Ciało Agnieszki przebiegł zimny, lodowaty dreszcz. Mimo woli cofnęła się w głąb platformy. Lecz było już za późno. Warmski pokonawszy ostatnie przeszkody, jak błyskawica przerzucił się przez parapet i z wyciągniętymi ramionami runął do jej stóp:

— Hanuś! Hanuś najdroższa! Hanuś moja! Święta moja! Najmilsza nad wszystko Hanuś!

Zbladła i zachwiała się. On zerwał się z klęczek i otaczając jej kibić ramieniem, przycisnął usta do jej ust zbielałych.

— Nie bój się, Hanka! To ja, twój Janek. Jam ci nie wróg przecież! Przyszedłem wziąć cię stąd z sobą, uprowadzić stąd na zawsze w bujny, piękny świat, za dalekie morza! Niech się wszystko potem za nami zawali, niech osądzą ludzie! Co nam po ludzkim osądzie, Hanka? Co nam po opinii?... Na rękach cię nosić będę, królewną mi będziesz, panią mi będziesz, żoną umiłowaną — wszystkim!...

Wyrwała mu się z objęć.

— Na rany Chrystusa odejdź stąd! Miej litość nade mną i sobą! — żebrała głosem i oczyma.

Lecz on nie cofnął się i ponownie sięgnął po nią ramieniem. Wyszarpnęła mu się z rąk i jak niegdyś przed widmem mnicha zastawiła się przed nim znakiem krzyża. To ją ocaliło. Jak porażony niewidzialną mocą upadł na kolana i trzymając w ręku skrawek oderwanego woalu, patrzył na nią błagalnie; lecz już jej dotknąć się nie ważył. Wtedy ona podniósłszy w górę krzyż, przeżegnała nim klęczącego i patrząc mu w oczy z głębokim smutkiem, zaczęła cofać się ku krużgankowi. Gdy dotarła pomiędzy pierwsze kolumny, odwróciła się i nie

1 ... 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19
Idź do strony:

Darmowe książki «Klasztor i morze - Stefan Grabiński (czytać po polsku online TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz