Klasztor i morze - Stefan Grabiński (czytać po polsku online TXT) 📖
Przedziwnie mieszają się w tej powieści tematy i języki. Po pierwsze snują się tu dwa romanse: jeden z kręgów arystokracji, a drugi z kaszubskiej wioski rybackiej. Drugim ważnym tematem jest tytułowy klasztor: żeński, ale nawiedzany przez przeklętego mnicha i obarczony mroczną tajemnicą. Po trzecie ważnym bohaterem jest samo morze: z niego wynurzają się różne przedmioty, byty, całe wyspy, ono karmi mieszkańców nabrzeża, ale też nieustannie im zagraża, na nim dokonuje się zbrodnia, ono wreszcie jest chlubą odrodzonego państwa polskiego i jego ważną granicą (tu zaczepiony jest poboczny, choć ciekawy wątek szpiegowski).
Jedną z charakterystycznych cech tej powieści Grabińskiego stanowi obecność języka kaszubskiego, a także szczegółowych opisów codziennego, znojnego życia w różnych porach roku oraz niektórych wierzeń i obyczajów Kaszubów. Pisząc Klasztor i morze (wyd. 1928 r.), autor mógł się w tym względzie po części wzorować na wcześniejszym nieco (z 1924 r.) Międzymorzu Żeromskiego; może zresztą starszy kolega po piórze ośmielił, wskazał ciekawy kierunek. W tej warstwie jest to obyczajowa powieść realistyczna, niepozbawiona zresztą liryzmu.
- Autor: Stefan Grabiński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Klasztor i morze - Stefan Grabiński (czytać po polsku online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Grabiński
Statek mijał wyspę bakortem. Kapitan zapuścił zamyślone spojrzenie w głąb bukowego lasu, cofnął je stamtąd zmrożone chłodem mroków i przeniósł na wąski spłacheć piasku bielejący przy blasku księżyca w wykroju sierpowatej zatoczki. Jak majak przesunął się kontur drewnianego krzyża z rozpiętym Zbawicielem, jak przez sen mignęło czerwone światełko zapalonej u Jego stóp latarni...
Warmski odetchnął głęboko i oddał się marzeniom. Kochał te noce morskie, miesięczne na wolnym od gwaru ludzkiego, wysrebrzonym poświatą księżycową pokładzie, gdy nieobserwowany przez nikogo mógł wsłuchiwać sięw majestatyczny szum fali, gędźbę wichru i łopot żagli; drogie mu były te chwile rozmowy sam na sam z morzem, ten duet wieczysty duszy ludzkiej, twórczyni kształtów z plastycznym, bajecznie giętkim żywiołem...
Tymczasem brygoleta opływała przylądek Helu. Przesunęła się mimo światła nawigacyjne latarni, rozbłysły i zgasły zielonawe refleksy księżyca w oknach Morskiego Laboratorium i statek wpłynął na wody Wielkiego Morza. Do uszu zadumanego kapitana doleciała komenda:
— Zwinąć topsle i kliwry! Zarefować fok i grot!
— Widocznie wiatr wzmógł się i zmienił kierunek — wyciągnął leniwo wniosek i zapadł z powrotem w zamyślenie.
Odezwał się znamienny szum w ożagleniu, potem charakterystyczne trzaskanie z raband233 i „Królewna Hanka” ze zmienionym halsem234 zaczęła iść pod wiatr.
— Pół rumbu235 z kursu! — brzmiał ciąg dalszy komendy.
— Pół rumbu z kursu — potwierdziło echo od szturwału.
— Wyrównaj kurs!
— Wyrównano.
Brygoleta mknęła dalej w kierunku północno-zachodnim...
Kapitan, nie zmieniwszy pozycji, stał wciąż w zadumie, przechylony przez burtę. Zdarzenia dnia przestały narzucać mu się natrętną bezpośredniością; odpadły od duszy jak plewy, odleciały jak ptaki, przelotne; nie pozostało po nich nic: znać, jak bardzo mu były obojętne. Nareszcie mógł zwrócić się tam, dokąd rwało serce i dusza, nareszcie wolno mu było myśleć o niej. Przed spojrzeniem wewnętrznym zaczął rozwijać się film przeszłości.
Strzał w parku, walka ze śmiercią, cudowne wyzdrowienie i nagła jak grom z jasnego nieba decyzja Hanki — oto pierwsze obrazy wyrzucone falą wspomnień na ekran duszy. Instynktem serca wyczuwał pobudki, jak przez mgłę widział zarysy motywów. Coś w niej musiało zajść w czasie jego choroby, jakiś potężny proces psychiczny musiał rozegrać się w tej wielkiej, ukochanej duszy. I właśnie temu procesowi zawdzięczał powrót do życia i... utratę najdroższej na świecie istoty. Rozpaczliwy bunt, jaki podniósł wtedy, załamał się przed opoką jej woli. Warmski zrozumiał, że stoi wobec sił wyższych, którym nie zdzierży, i wijąc się jak robak z bólu, poznał tę smutną prawdę, że wielkość duszy i szczęście najczęściej odmiennymi chodzą ścieżami i rzadko kiedy spotykają się w drodze na tym padole łez.
Hanka Działyńska stała się odtąd „zakładniczką Bożą”, straconą dlań na zawsze oblubienicą Chrystusa, której wielka ofiara wróciła go zdrowiu i życiu. A zakład to być musiał ważki i wielce go sobie musiał cenić niebieski Oblubieniec, jeśli ten, którego wydarła z paszczy śmierci, żył dotychczas cały i zdrowy. Cud to był, cud prawdziwy; kto inny byłby już zginął do tej pory niechybnie.
Bo nie było takiego hazardu, na który by się Jan Warmski po utracie narzeczonej nie ważył. Szarpany rozpaczą młody człowiek wyzywał wprost przeznaczenie i szukał śmierci na każdym zakręcie drogi. Jak opętany szedł na spotkanie karkołomnej przygodzie, jak desperat błąkał się po krawędziach przepaści, rzucał na oślep w zatraceńcze wiry. I zawsze wychodził zwycięski. Prowokowana na każdym kroku śmierć ustępowała z drogi szaleńcowi, który mścił się za to nadludzką dla niej pogardą. Rzecz dziwna — nawet obcowanie z nim, nawet bliskość jego fizyczna zdawały się chronić przed niebezpieczeństwem. Toteż ludzie chętnie z nim przestawali i wielu młodych zapaleńców towarzyszyło mu stale w jego „wariackich potrzebach236”.
Najpierw służył w marynarce wojennej. Odznaczony kilkakrotnie za dowody szalonej odwagi i zimnego, nieliczącego się z niczym męstwa otrzymał już po roku służby wraz z krzyżem kawalerskim rangę oficera. Gdy w rok potem w czasie manewrów floty odniósł świetne zwycięstwo jako dowódca łodzi podwodnej, ofiarowano mu godność komandora. Ku powszechnemu zdumieniu Warmski zaszczytu nie przyjął i tłumacząc się chorobą nerwową, „przerzucił się” z marynarki wojennej do handlowej. Zrazu prowadził statki cudze, później dzięki kilku szczęśliwym rejsom, w archipelagu malajskim zdobywszy pewną fortunę, usamodzielnił się i został kapitanem własnego okrętu.
Była nim brygoleta ku uczczeniu nigdy Niezapomnianej ochrzczona imieniem „Królewny Hanki”. Jak prawdziwy marynarz przenosił Warmski jazdę na żaglowcu nad żeglugę statkami o napędzie parowym czy motorowym; jak nieodrodny syn morza wolał trudniejszą, bo bezpośrednią walkę, niż ułatwione przez nowoczesną technikę zmaganie się z żywiołem. Dlatego, chociaż w tych czasach żaglowce były już właściwie przeżytkiem tułającym się jeszcze tu i ówdzie na torach śródlądowych i przybrzeżnych, Warmski jakby na przekór wszystkim znalazł upodobanie w tym właśnie typie statku i wbrew utartemu powszechnie zwyczajowi odbywał na swej brygolecie dalekie i niebezpieczne rejsy na głębokich wodach.
W okręcie swym był zakochany jak w pięknej kobiecie. Przejrzał wszystkie jego zalety i wady, właściwości i tajniki, znał na wskroś jego organizm, jak dobry lekarz zna ciało swego pacjenta, odczuwał każdy najlżejszy odruch, najsłabsze drgnienie, rozumiał nawet jego chimery i kaprysy. Toteż pod czułym i kochającym jego okiem pływała brygoleta pewna i bezpieczna po najburzliwszych morzach, borykała się zwycięsko już od lat siedmiu z odmętami najdzikszych oceanów. I chociaż w swym smukłym, wytwornie sklepionym kadłubie posiadała w odwodzie dwa potężne motory spalinowe gotowe w każdej chwili do wyręczenia w pracy żagli, dotychczas skorzystała z ich pomocy tylko raz jeden: dwa lata temu podczas bezwietrznej martwicy, która zaskoczyła ją znienacka na Oceanie Spokojnym w pasie podzwrotnikowym, gdzieś kilkanaście mil morskich na południe od wysp Galapagos...
Lecz tułaczka po morzach nie przyniosła ukojenia; nie uśpiły tęsknoty za Hanką kołysanki fal, nie zgłuszyły jej ponure chorały cyklonów. Życie bowiem ułożyło mu się w rytm Norwidowej piosenki:
I oto po 10 latach męki nie do zniesienia los jakby ulitował się nad nim. Pół roku temu, jakoś z końcem listopada, po powrocie z Hondurasu dzięki szczególnemu przypadkowi dowiedział się o miejscu obecnego pobytu Hanki. Wiadomość podziałała jak objawienie; przez parę dni Warmski chodził po świecie jak lunatyk, nie jadł, nie spał, na pytania nie odpowiadał.
W ciągu 10 lat przepływać tyle razy obok klasztoru i nie wiedzieć, że ona w nim przebywa! Jak można, jak można było! Co za karygodna niewiedza, co za potępienia godna ślepota! Hanka — anuncjadą! Hanka — Morską Panną! Królewna! Święta!
W tydzień potem zaciągnął się ponownie do rządowej służby i został inspektorem policji morskiej na wodach terytorialnych: zrzekł się wędrówki po bezkresnych pianiach morza i zamienił żeglugę w wielkim, bujnym stylu na skromny, przybrzeżny kabotaż.
Dla ciebie Hanko! Dla ciebie, Jedyna!
Od tej chwili nie było dnia, aby Warmski nie przejeżdżał na swej brygolecie mimo klasztoru anuncjatek. Pod pretekstem wymogów służbowych, pod osłoną racji strądowego ładu i bezpieczeństwa wymykał się kapitan z portu na swym ukochanym statku i zawsze docierał do linii klasztornej rozkali.
Tu witały go zimnymi blaski mroźne, grudniowe zarania, okrążały zgiełkiem południowej godziny rzesze mew i rybitw, tu szydziły zeń pokrwawiem zachodu konające słońca i patrzyły na jego tęsknotę chłodne, obojętne księżyce. W noc wigilijną, gdy cała załoga rozpierzchła się po domowych zaciszach, by na łonie rodziny spędzić ten jedyny w roku radosny wieczór i pokolędować Maleńkiemu przed stajenką i choinką, kapitan Warmski, pozostawszy na opustoszałym statku sam jak palec, wsiadł do motorówki i pognał ku klasztornemu przylądkowi. I podczas gdy inni w ciepłych, rozjarzonych światłem izbach łamali się opłatkiem, on jak potępieniec tułał się po morzu dookoła skalistego wyskoku, roztrącając stężałą, na pół zakrzepłą już falę dziobem swej łodzi.
Tak upłynęła mu zima i początek wiosny. Warmski czekał. Roztęsknione oczy jego błądziły po klasztornym tarasie, zagłębiały się głodne w wyloty krużganków, żebrały o litość strzeliste, bezcenny skarb skrywające okna i konały z bólu u podnóży kamiennych przyporników...
Aż wybiła godzina spełnień: niezapomniany świt Wielkiej Soboty. I nastały dnie miłosnego rozmodlenia i adoracji, tydzień hołdu i uwielbienia.
Co dzień, gdy ponad rozłogami morza budziły się pierwsze przeczucia poranku a rozewska latarnia wysyłała ostatnie rozbłyski, podpływał Warmski pod taras i co dzień witał z daleka oczekującą. I szły ku sobie ich spojrzenia poprzez kurzawę kipieli, poprzez wrzątek wód i zwarłszy się w uścisku, wiązały ślubami wieczystego miłowania. I wędrowały ku sobie ich dusze poprzez grzywy deneg237, poprzez zgiełk przyboju i spotkawszy się w drodze, tuliły do siebie jak para rozkochanych gołębi. Tylko twarz jej z dniem każdym stawała się bledsza, tylko oczy jej z dniem każdym bardziej podobne do oczu konającej łani...
Rozkaz admirała przerwał na długie trzy tygodnie słodycz tych nabrzmiałych smutkiem jesieni spotkań. Nie zdołał jej nawet pożegnać; twarda, żołnierska służba odwoływała w inne strony.
Dopiero dziś, po spełnieniu obowiązku leciał ku niej na skrzydłach ogromnej tęsknoty. Lecz czy będzie go wyglądała? Czy wyjdzie jeszcze raz na taras? Czy może zniechęcona daremnym, trzytygodniowym czekaniem zamknie się z powrotem w zimnych wnętrzach klasztornej samotni?
Okrutna niepewność szarpała duszę szponami sępa, zaginając pazury pod samo serce. Z rozterki duszy zaczął wywiązywać się dziwny stan pół snu, pół jawy — niebezpieczny stan, któremu ulegał od czasu do czasu w momentach wewnętrznego przełomu.
Gdy uczuł znamienne odrętwienie w nogach i szum w uszach, oderwał się resztkami świadomości od bariery i powlókł ku trapie juty238. W drodze usłyszał jeszcze niewyraźnie komendę:
— Do zwrotu! W prawo na burtę! Puść kliwer-szkoty!
„Przebrasowują żagle na nowy hals” — przekradła mu się chyłkiem ostatnia myśl i wysilona rozwiała się w ciemnościach.
Na pół przytomny zeszedł do kajuty i rzucił się bez pamięci w głąb koi239.
I podczas gdy statek po dokonaniu zwrotu przez sztag240 szedł pełniejszym kursem w pół wiatru, kapitan jego leżał w kajucie stężały i bezwładny jak kłoda. Po kilku minutach bezwzględnego zastoju władz psychicznych zaczęła budzić się w nim nowa, zmieniona do gruntu świadomość.
Warmski uczuł się nagle mnichem na tle ponurego średniowiecza. Na horyzoncie zarysował się kontur potężnego opactwa, mroczne wnętrze kapituły i zbór braci-zakonników w białych, okapturzonych habitach — jak zmora przesunęło się wspomnienie klasztornego sądu i klątwy, i długiej, samotnej wędrówki wzdłuż morskiego wybrzeża. W końcu zmartwychwstała wizja najcięższej przewiny: ohydnego gwałtu na dziewiczej mniszce w cichym, klasztornym sadzie, zrodzonego stąd zwątpienia i samobójczej śmierci w rozchylach morza. Nastąpił okres pokuty: czasowy zanik ludzkiej świadomości i upokarzające dla ducha zlanie się z żywiołem...
Porwana siłą retrospekcji jaźń Warmskiego dotarłszy do tego momentu poprzedniego swego żywota, opuściła ciało śpiącego i przywdziawszy ponownie postać mnicha, zbratała się z morzem.
Był pół człowiekiem, pół rybą-głowaczem, zwierzęciem z ludzką świadomością. Teraz przypominał sobie przebytą kaźń, kiedy to łuskowatą piersią przez wieki całe pruł rozłogi Bałtyku i krążył dookoła klasztoru, rozgarniając fale hakowatą płetwą. Był postrachem i plagą strądu: ilekroć gdzie wychylił z toni łeb swój z tonsurą mniszą, roiły się nieszczęścia i zbrodnie. Aż się wypełniły przeznaczenia, aż wolą wyższą duch jego oswobodzony z miejsca pokuty zamieszkał po wiekach tułaczki w ciele przyszłego marynarza. Lecz pamięć grzechu i minionego żywota powracała w chwilach duchowego przesiłu i rozterki; wtedy kapitan, chwytany nagle w kleszcze sił nieznanych, tracił przytomność i nie władnąc sobą, zapadał w stan drętwoty, z którego budził się niepomny sennych widziadeł i przeżyć...
I teraz, w tę noc srebrzystą, księżycową cień mnicha morskiego, potuławszy się po przedrannej fali, rozpłynął się jak majak przed brzaskiem; i znów dreszcz życia przepłynął przez bezwładne ciało Warmskiego: śpiący poruszył lekko wargami i ocknął się.
Był świt: przez iluminatory kajuty wpadały do wnętrza pierwsze, szarobiałe jego smugi. Kapitan zerwał się z koi i wypadł na pokład. Z morza wyłoniła się właśnie górna krawędź słońca i skoraliła grzebienie wełn. Brygoleta była na wysokości klasztoru.
Warmski jak piorun wskoczył na wyżkę.
— Trajsle i sztaksle na gejtawy! — krzyknął donośnie. — Spuścić kliwry! Odbrasuj fokreje do położenia zasadniczego! Ster na wiatr!
Zatrzepotały formarsle, napełniły się wiatrem grotmarsle i brygoleta zatrzymana w biegu zaczęła wykonywać na miejscu ruchy półkoliste: statek legł w dryf. Kapitan spojrzał na taras i pokraśniał ze wzruszenia. Oparta o parapet czerniła się smukła postać zakonnicy; z ram kornetu wychylała się twarz bielsza niż lilie, patrzyły oczy śmiertelnie smutne.
Warmski podszedł na koniec mostku i zasalutował. Siostra Agnieszka nisko pochyliła głowę...
Ważyła się ku końcowi druga połowa wiosny. Przeświątkowały się jastre241, przegnała mimo pora uklejnic242 i płań morską pokryły brudno-zielone zakwity glonów. Nadszedł okres ryb letnich: zawitały nareszcie grepami do kaszubskich brzegów tęsknie wyglądane flądry i makrele, dorsze i płastugi, gładysze, rapy, skarpy-turboty i półmetrowe sieje.
Od świtu do nocy uwijały się po łowiszczu kutry, boty i kwacze; przy strądzie, za linią wywłok, u kończyn rew,
Uwagi (0)