Klasztor i morze - Stefan Grabiński (czytać po polsku online TXT) 📖
Przedziwnie mieszają się w tej powieści tematy i języki. Po pierwsze snują się tu dwa romanse: jeden z kręgów arystokracji, a drugi z kaszubskiej wioski rybackiej. Drugim ważnym tematem jest tytułowy klasztor: żeński, ale nawiedzany przez przeklętego mnicha i obarczony mroczną tajemnicą. Po trzecie ważnym bohaterem jest samo morze: z niego wynurzają się różne przedmioty, byty, całe wyspy, ono karmi mieszkańców nabrzeża, ale też nieustannie im zagraża, na nim dokonuje się zbrodnia, ono wreszcie jest chlubą odrodzonego państwa polskiego i jego ważną granicą (tu zaczepiony jest poboczny, choć ciekawy wątek szpiegowski).
Jedną z charakterystycznych cech tej powieści Grabińskiego stanowi obecność języka kaszubskiego, a także szczegółowych opisów codziennego, znojnego życia w różnych porach roku oraz niektórych wierzeń i obyczajów Kaszubów. Pisząc Klasztor i morze (wyd. 1928 r.), autor mógł się w tym względzie po części wzorować na wcześniejszym nieco (z 1924 r.) Międzymorzu Żeromskiego; może zresztą starszy kolega po piórze ośmielił, wskazał ciekawy kierunek. W tej warstwie jest to obyczajowa powieść realistyczna, niepozbawiona zresztą liryzmu.
- Autor: Stefan Grabiński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Klasztor i morze - Stefan Grabiński (czytać po polsku online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Grabiński
Hej, inaczej tu bywało w czas lata, w żniw porę urodziwą, gdy zakwitły jarzębiny, głogi, zazieleniały lipy, brzozy a spodem podesłały się kilimami ametystowe mikołajki, osty i nietoty! I wiatr wtedy nie miał tu dostępu, bo napęczniałe sokiem gałęzie, listowiem zbrojne, zuchowate stawiały mu się hardo, sprężone w sobie i nieustępliwe — i morze, ilekroć nazbyt daleko zapędziło się pod blizę, spotykało odpór mężny, zwarty, niewątpliwy. Hej, inaczej tu bywało, inaczej w porę lata urodziwą...
Zakisłymi od starości oczyma wodziła Ota po bezludziu. Szedł od niego w jej zgorzkniałą, piołunem zaprawioną duszę wielki smutek zimy i mroził resztki krwi. Oddychała ciężko, bo ładunek karzni przenosił181 jej siły. Nie byłaby może nawet powlokła się za szyprem i Piochem do Rozewia, gdyby nie znęciła jej obietnica większego przydziału w rybach oraz pewne widoki na wzorkową „zoczerkę” z mąki żytniej i tłusto omastą okraszone golce.
— Ninia! — zawołała, powstając z ławki. — Idzemy?
— A no, gwes idzemy, ciejeś już odpoczęła — odpowiedział jej szyper, przekrzykując jęki wichru.
I poszli. W kilkanaście minut później kołatali już do drzwi wchodowych latarni. Otworzył im mężczyzna wysoki, chudy, z długą, mleczno-białą brodą, w futrzanej mucy na głowie.
— Witajcie, kumo i wy, kochani somsiedzi! — powitał ich i przyświecając kagankiem, poprowadził przez dziedziniec do parterowego domku obok latarni. Wkrótce potem goście, obsiadłszy duży, staroświecki kominek, rozgrzewali przy ognisku zdrętwiałe ręce i nogi. Gospodarz odebrał podarki, podziękował mocnym uściskiem dłoni i oddawszy ryby pod opiekę Rozalii, starej, od lat mu wiernie gospodarzącej słudze, usiadł obok na zydlu. W blasku jarzących się krwawo bierwion zarysowało się teraz wyraziście jego piękne, posągowe oblicze.
Twarz latarnika z Rozewia znamionował kamienny spokój; zdawało się, że nic na świecie nie potrafi zamącić nadludzkiej ciszy jej rysów. Wsłuchany w wieczysty rytm morza Tomasz Wzorek jakby wchłonął jego majestat i powagę — zapatrzony w gigantyczne rozchwieje deneg182 stał się jak one bezwzględny i nieczuły. Latarnik z rozewskiej blizy był jak konieczność, jak nieubłagane rozkazanie. Zawieszony między niebem a ziemią i między lądem a morzem w lat długim korowodzie stał się człowiekiem rubieży, istotą na pół rzeczywistą; był jak posąg samotny na pograniczu dwóch światów, jak drogman przedziwny nasłuchujący szeptów płynących zewsząd ku szczytom niebosiężnej czatowni.
Od jak dawna pełnił obowiązki latarnika, nikt ze współczesnych mu nie umiał powiedzieć; najstarsi ludzie z pobrzeża mówili, że ich ojcowie znali już Wzorka z Rozewia; początki jego służby w nadmorskiej wypatrzni gubiły się oczom ludzkim w mrokach przeszłości; latarnik miał dziś może lat sto, może więcej; któż odgadnie?
Skąd pochodził, z jakich stron był rodem, też nikt nie wiedział. Nosił się jak Kaszub, lecz czy był nim ze krwi ojców, nie wiadomo. Mowa jego przeplatana z rzadka tylko nalotami postrądzia, nalotami jakby umyślnymi i siebie świadomymi, zdradzała człowieka ze stron odległych. Nagabywany o to wręcz, zbywał Wzorek pytania pogardliwym milczeniem.
W ogóle rozewski strażnik niechętnie wdawał się w dłuższą gawędę i stronił od ludzi; wieloletnie obcowanie z żywiołem, zda się, odstręczyło go od życia gromadzkiego; słowa jego skąpe i rzadkie miały za to ważkość kamiennego rzutu.
I dziś, lubo obdarowany hojnie i znać rad swoim gościom, milczał uporczywie, pykając z bursztynowej fajeczki. Aż Chojka wyciągnął go na słowo:
— Co u wos słychoc, somsiedze?
Wzorek wyjął z ust fajkę i przez chwilę wpatrywał się w ogień. W końcu, jakby odpowiadając własnym myślom, rzekł półgłosem:
— Źle słychać, bardzo źle słychać. Znów pojawił się Klecha-Głowacz na bujowisku. Sam widziałem parokrotnie, jak wychylał spośród przewałów swój mniszy plesz183 i wiosłował płetwami ramion w stronę klasztoru. Niedobry to znak.
— Hm — chrząknął znacząco Pioch. — Niby lo kogo?
— I dla was, reboce, dla was, ludzie ze strądu i dla klasztoru. Pospólna bo wam sądzona tu dola.
— Hi, hi, hi! — zachichotała Ota. — Pan latarnik snaże bajki powiodajom. A ciejże chto widzioł Kleche-Głowacza?
— Głupio z wos białka i tele — zgromił ją Chojka. — Mądrzejszy od ciebie go widywale; nie od dzisia on i nie od wczora hakami pletw wody nasze porze. A to pewno, że, ciej dze zmora ta kanie184, żałobę i smantek wróży. —
Wzorek odwrócił oczy od ogniska i wpierając je ciężko w Paczulankę, rzekł dobitnie, choć bez cienia gniewu:
— Śmiech wasz pusty, kumo; pusty jak wiatr w szczerym polu. Zrodziły go gorycz wasza i żal; nie wierzę w śmiech wasz, kumo. —
Stara patrzyła w strażnika, nie rozumiejąc.
— Doukowata185 wasza mowa ciejbe186 tamcza187 na Wiku — odparowała.
— Straciliście, kumo wiarę w sprawy tajemne i zdaje się wam, że wszystkiemu koniec, gdy nam zadzwonią na pochówek. Tępy wzrok macie, kumo: tępy jak u kreta.
— Nie podziwno — próbowała się jeszcze bronić — starom i schorzało; ślepia me bielą zachodzą.
Lecz latarnik już jej nie słyszał. Opanowany przez myśli, które wywołała rozmowa, snuł je dalej półgłosem, nie zważając na gości, jakby dla siebie.
— Niebezpieczny jest Mnich Morski porówno dla dzieci strądu, jak i dla klasztornic — mówił cicho, sennie, wpatrzony znów w rubinowe serce ogniska. — Niebezpieczny, bo budzi żądze i zażega płomień chuci; czerwona ruja idzie w ślad za nim, porubstwo drzemie we fałdach jego habitu, zbrodnia mu kumą-towarzyszką. Ilekroć wynurzy sponad rozlewiska swój łeb ohydny, podobny do mordy ryby-głowacza z golizną pleszu na potylicy, tylekroć zakwita na strądzie urokliwe zielsko grzechu, plenią się bujnie krwią opiłe chwasty. Aż się wypełnią czasy: aż i on spocznie snem wiecznym po latach kaźni za grzech, swój wielki, ciężki grzech...
Izbę zaległa cisza. Słychać było tylko mruczenie dużego, czarnego kota, który się tu przywlókł za Otą, i pryskanie iskier w kominie.
— Teraz mnie na wieżę pora — przerwał zamyślenie gości głos latarnika. — Trza odbyć ront przedpółnocny. —
— Idzemy z woma, Wzorek — oświadczyli obaj mężczyźni.
— A no owszem, chodźcie! Jeno ogarnijcie się dobrze w eltychy, bo tam tęga dziś dma na górze.
I zostawiwszy kobiety w ciepłej izbie, poszli ku latarni. W jakie dwa pacierze stanęli pod szczytem na galerii.
Przestrzeń zalegała gęsta, mocno nasycona mgła. U stóp ich, głęboko w rozchylisku brzegów przewalało się z rykiem morze, mimo nich i ponad głowami szalał wiatr. Co parę sekund niby pulsujące arterie strądu rozrywały ciemność nerwowe skurcze migawek i świadczyły światu, że serce Rzpltej188 bije zdrowe i czuwa. Od czasu do czasu jakby dla wzmożonej kontroli wystrzelał z trzona blizy podłużny, stożkowaty snop światła, rozgarniał mroki nocy, przeglądał morze uważnie wielkim, śledczym okiem i wsiąkał z powrotem w organizm wieżowy. Wtedy odzywał się sygnał mgłowy — przeciągły, pięciosekundowy ton syreny. I znów rozbłyskiwały dreszcze migawek...
Tomasz Wzorek patrzył na morze; na ustach miał uśmiech, w oczach rozmarzenie.
— Jak tu pięknie — szeptał, wtórząc myślom swoim — jak tu pięknie, bracia moi, reboce! Bujna, bezpańska dziedzina. Dzień w dzień, noc w noc grają mi wieczyste chorały fal, zawodzą wielkie harfy wiatru; dzień w dzień, noc w noc słyszę oddenne rytmy wełn, wichrowych skarg poświsty. Nad roztoczą wód, nad szumawą pian sam jestem, sam jak pierwszy człowiek na ziemi. Nade mną niebo, pode mną morze i ten skraw ziemi i więcej nic: nic prócz Boga i Jego bezmiarów...
Umilkł i przyczajony jak do skoku wżerał się spojrzeniem w noc. Wtem wyciągnął ramię i wskazując coś na morzu, zapytał:
— Widzicie tam na wirchu tej czarnej, zjuszonej posoką białych jadów denegi?!
— Statek — odpowiedział mu drżącym głosem Pioch. — Statek rozbity na ręby...
— To Szalona Fregata, towarzyszu ze strądu: opętana fregata bez steru, bez załogi, co błąka się po tych wodach od wieków. Nikt nie zna celu jej drogi, nikt nie zbada jej kursu. Od niepamiętnych czasów zeszła z rumbu i tuła się jak widmo, jak zmora... Na ocalałym cudem jakimś bezanmaszcie płonie gromnicznym światłem zielona latarnia i sieje upiorne światło na spróchniały pokład. Wśród oplączy powęźlonych want189 i sztagów190, wśród zgmatwanej na wieki sieci szkotów i halsów czernieją poszarpane płachty żagli, szczerzą się piszczele rej, bomów i gafów191. A w pośrodku, na kapitańskim mostku jakby na ironię zatknięty igraszką fal w rozszczepiony bosak zwraca się ku morzu wylotem trąby sztormowy megafon...
— Mróz idze ku nom od zwidu — mruknął, żegnając się Chojka.
— Ju sczezło — stwierdził po chwili, oddychając z ulgą Pioch.
— Ha, ha, ha! — zaniósł się nagle dziwnym śmiechem latarnik. — A czy wam się zdaje, że on tu jeden na bujowisku192? He, he, he! Gdzie tam! Setki ich tu się snują po falach, tysiące! Tylko oczy trza mieć wzwyczajone, tylko duszę wsłuchaną. Ja je znam wszystkie, słyszycie? Wszystkie! Przeciągają tędy przede mną korowodem mar od lat stare, z zagiętymi ku wnętrzu wargami burt karawele, korsarskie korwety, średniowieczne galeony i galery, dziwaczne, szyjami gryfów wygięte korabie, nawy i balingery. Znam je wszystkie po imieniu, znam te bezdomne włóczęgi, te pływające trumny. Zatopione przed wiekami ich kadłuby rozpadają się powoli gdzieś na dnie bełków193 i otchłani, gdy widma ich wydźwignione z głębin wspomnieniami ludzi tłuką się z kąta w kąt po morskim bezdrożu. Z wysokości mojej czatowni śledzę ich szlaki błędne, kursy opętane, Bogu jednemu czy szatanowi wiadome. W głuche, jesienne noce, gdy rozhula się sztorm i morze rozkiełza miotem przewałów, widzę w rozbłyskach piorunów, jak borykają się z falą, wirują w piekielnym tańcu run lub porwane w szpony orkanu mkną lotem błyskawic po grzbietach grzywaczy.
Postawiony wolą losu na krzyżownicy wielkich dróg odbywam tu dziwne rewie; zrządzeniem doli wyznaczon na strażnika morskiej wypatrzni sprawuję tu rzadki urząd. Wychylony głęboko w roztocz wód, podany cały ku morzu jestem tu niby ogniwo pośrednie w łańcuchu stworzenia. O parę stajań od blizy, hen, w tym strzelistym klasztorze pełnią się co dzień sprawy Ducha, goreje lampa wieczysta bożej sprawy — do stóp klasztoru, niby do nóg matki przytuliła się susza lądu, przywarły ludzkie checze, przygarnęły się ludzkie serca — a dalej — już tylko wiecznie ruchome, wiecznie zmienne, wiecznie przelewające się morze. Na rubieży dwóch światów, na przejściu od bezkształtu Ducha do stężałych form ciała dźwiga się ponad rozchyle wód moja wieża; oczy jej czujne, nieustraszone patrzą spokojnie na prawo wieczystej przemiany, na nieśmiertelną wędrówkę Ducha z dziedzin nieokreślności w świat kształtów i na jego drogę powrotną. Morze, co wkoło oblewa moją latarnię, morze przetapiające bezustannie torsy fal w retortach zgonów i narodzin, wtórzy znojowi Ducha; jego huczne, wichrami orkanów, rykiem sztormów rozśpiewane chorały gędzą od wieków, od prapoczątku mękę wcieleń i zaników, rozbrzasków i zmierzchów. A tęsknica tułających się fal znakiem jest ludzkiej, wędrowniczej doli.
Był schyłek Wielkiego Tygodnia. Rozszlochany skargami gorzkich żalów, rozsmętniony melodią suplikacji klasztor zbliżał się powoli ku wielkiemu dniowi Zmartwychwstania. Opustoszały ołtarze, umilkły dzwony, rozklekotały się drewnianym głosem kołatki. Nastała chwila zawieszenia, moment tęsknego wyczekiwania brzasku. I podczas gdy w perspektywie jutra wyczarowywał się już radosny świt, rozśpiewane hejnałami dzwonów Allelujah rezurekcji, nieubłagane, bezpośrednie „dzisiaj” spowijało serca kirem żałoby...
Jak za czasów wczesnego chrześcijaństwa, w epoce potajemnych zborów w podziemiach katakumb odprawiał klasztor Ciemną Jutrznię po północy. W kościele po stronie Epistoły zapłonęło na trójkątnym świeczniku 15 świec, symbol Apostołów i uczniów z Mistrzem na czele — sześć innych, również z żółtego, miodem pachnącego wosku rozbłysło na Wielkim Ołtarzu.
Z korytarza klasztornego wyszedł błękitny orszak Morskich Panien i rodzielony na dwa zastępy wypełnił stalle prezbiterium. Ksiądz kapelan Pszenicki w asyście diakona, księdza wikarego z Odargowa rozpoczął officium tenebrarum194.
W mroku nocy zaglądającym do wnętrza świątyni przez szyby witraży, przy zgłuszonym przez mury akompaniamencie morza zabrzmiała melodia antyfony: — „Astiterunt reges terrae195” — a w ślad za nią pełne oburzenia pytanie wielkiego Psalmisty: — „Przeczże196 szemrają poganie a ludy rozmyślają o rzeczach próżnych?”.
Powoli melodia psalmu wyczerpywała się; głos księdza jakby znużony wysiłkiem załamał się i umilkł.
Siostra zakrystianka przystąpiła do płonącego trójkąta i zgasiła pierwszą świecę u dołu od strony Ewangelii. Po kościele powiało nagle chłodem; jakby z ubytkiem tej jednej świecy wypaliło się jedno ożywcze ognisko i jakby zgęstniały mroki kwietniowej nocy...
A potem przyszła kolej na dalsze antyfony, psalmy i lekcje. Wśród coraz to pogłębiających się mroków świątyni, w przedświtowym chłodzie wnętrza snuły się różańcem recytatywów nabrzmiałe goryczą lamentacje, krwawiące bólem Ogrójca responsoria i rezygnacją owiane nokturny. Przed oczyma duszy odtwarzała się coraz wyraźniej, coraz plastyczniej przebolesna wizja klęczącego na Górze Oliwnej Syna Człowieczego, który resztkami instynktu broni się przed wychyleniem kielicha. Uczucie ogromnego osamotnienia, bezwzględnego opuszczenia przez wszystkich, nawet najbliższych narzucało się nieprzepartą suggestią i pogrążało w topiel bezbrzeżnego smutku. Sam, sam wśród ludzi...
A świece gasły, konały jedna po drugiej jakby z nakazu nieubłaganej woli, zawodziły w ostatniej, rozstrzygającej chwili, jak ongiś zawiedli Mistrza uczniowie w zaciszach Ogrójca. W końcu gorzał na
Uwagi (0)