Klasztor i morze - Stefan Grabiński (czytać po polsku online TXT) 📖
Przedziwnie mieszają się w tej powieści tematy i języki. Po pierwsze snują się tu dwa romanse: jeden z kręgów arystokracji, a drugi z kaszubskiej wioski rybackiej. Drugim ważnym tematem jest tytułowy klasztor: żeński, ale nawiedzany przez przeklętego mnicha i obarczony mroczną tajemnicą. Po trzecie ważnym bohaterem jest samo morze: z niego wynurzają się różne przedmioty, byty, całe wyspy, ono karmi mieszkańców nabrzeża, ale też nieustannie im zagraża, na nim dokonuje się zbrodnia, ono wreszcie jest chlubą odrodzonego państwa polskiego i jego ważną granicą (tu zaczepiony jest poboczny, choć ciekawy wątek szpiegowski).
Jedną z charakterystycznych cech tej powieści Grabińskiego stanowi obecność języka kaszubskiego, a także szczegółowych opisów codziennego, znojnego życia w różnych porach roku oraz niektórych wierzeń i obyczajów Kaszubów. Pisząc Klasztor i morze (wyd. 1928 r.), autor mógł się w tym względzie po części wzorować na wcześniejszym nieco (z 1924 r.) Międzymorzu Żeromskiego; może zresztą starszy kolega po piórze ośmielił, wskazał ciekawy kierunek. W tej warstwie jest to obyczajowa powieść realistyczna, niepozbawiona zresztą liryzmu.
- Autor: Stefan Grabiński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Klasztor i morze - Stefan Grabiński (czytać po polsku online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Grabiński
— To tylko chwilowa konieczność, to tylko stan rzeczy przejściowy, będący wynikiem wielkiego prawa ewolucji powszechnej. Owszem, ja w tej „nierówności” widzę najwyższą sprawiedliwość. Bo słuszną jest rzeczą, by duchy silniejsze, wyżej na drabinie Jakubowej rozwoju stojące brały w obronę braci słabszych pod względem duchowym i pomagały im w pielgrzymowaniu ku bramom wieczystej Jeruzalem.
— Chociażby ci „bracia słabsi” odgrywali w życiu doczesnym role uprzywilejowanych, chociażby na ich drodze zakwitały same róże, tęczowały same jutrznie i blaski?
— Tak, siostro droga, tak: po trzykroć tak! Bo pomnij na to, że przyjdzie czas, gdy i ci marnotrawni synowie Ducha, te rozpieszczone przez życie beniaminki ockną się i oprzytomnieją; a wtedy i na nich przyjdzie z kolei okres twardej służby bożej i oni będą musieli w krwawym znoju dorabiać się Boga w sobie.
— Chyba po śmierci, matko? Biografie niektórych wielkich zbrodniarzy i „królów życia” są stylowe do końca: nie znać w nich ani cienia skruchy, ani śladu zboczeń z obranej raz drogi; życie niektórych „rozkoszników” snuje się aż do godziny zgonu jednym bujnym, powodzią świateł zalanym szlakiem, wydaje się być jedną wielką, bachiczną pieśnią radości i upojenia; nawet żałobne sztandary śmierci pochylają się kornie przed krasą ich życia: umierają nagle, szczęśliwie, bez cierpień, prawie nie wiedząc o tym. Więc chyba po tamtej stronie, w retortach zaświatów przetapiają się ich dusze?
— Sądzę, że duchowi jedynie przez ciało ku wieczności droga.
— Więc jakże pogodzić te sprzeczności, matko? Jak wyjaśnić tę zagadkę?
— A skąd ta pewność, Agnieszko, że żyjemy raz tylko? Że w ciągu jednego żywota wyczerpujemy wszystkie tkwiące w nas możliwości?
— Więc wierzysz w powrotne wcielenia tej samej jaźni, matko?
— Chrystus Pan nigdzie nie wypowiedział się przeciw tej prastarej wierze...
Umilkły. W łagodnej poświacie wnętrza, na tle surowych ścian kapitulnej sali niby wycięte w onyksie rysowały się subtelne ich profile: ascetyczny, przeduchowiony matki Anastazji i wrażliwy, nerwowy siostry Agnieszki. A wśród ciszy wieczornej godziny niby motyw przewodni środowiska płynęła z oddali przytłumionym rytmem wieczysta pieśń morza.
Zima rozsiadła się na dobre na kaszubskim brzegu — sroga, pazurami mrozu zjeżona, od wichrów rzężenia ochrypła zima. Zakasała huby150 śnieżystej karwatki151, nacisnęła na sędziwą głowę uszatą, kożuszkiem szronu podbitą mucę i hulała po przystrądziu. Stężały na kość zasiąkla, pokryły się powięzią jeziora i stawy, zaciągnęła skrzepem przybrzeżna fala. Na zrębach spychów dumały na pół zamarzłe, sumiaste zwisy, podobne do rozczochranych wąsów i bród stolemów. Posczezały do niepoznaki wydmy, kopce i duny152 piachów, a na ich miejsce wyrosły śnieżne, lśniące szkliwem posrebrza czapy i sterty, na których szczytach wystrzelały zielone pióropusze charszczu i chwierutały się sieroco153 na wietrze.
Jak daleko okiem objąć ląd, od ujścia Piaśnicy wedle granicznych Dębków poprzez Rozewską Blizę, hań w dół, na południe helskim pałaszem, aż po redę154 w Gdyni — wszędzie widział się lód i śnieg; mróz wziął się za bary nawet z morskim bujowiskiem155 i zmógł je stronami przy brzegach; skostniała toń w Wiku na twardą gołoledź, że można było przejść suchą nogą od Pucka do Jastarni, pokrzepły belnie daleko w „kraj” zapędzone, pośrodku gdyńskich łąk porozlewane wody przystani; i w awanporcie z godziny na godzinę ścinała się fala na zdradziecki śrysz, co gruzłami szkliwa tamował dostępy i wjazdy. Na pełnym rozchylisku przewalała się denega156 ciężka, ospała i zwarta w szafirowo-szary zwał, na horyzoncie przesuwały się groźnie cyple i szczyty kier.
Nad sitowcowym hakiem wedle Wielkiej Wsi i ondzie nad mewią rewą, co piaszczystą ławicą przebiera się chyłkiem pod wodami od Kuźnic ku „krajowi”, rozwieszała w porze południowej ruchna i rańtuchy157 gruba, mlecznobiała douka158, że nie było widać nic już w odległości kilku kroków.
Pod zachód, gdy wieczorny, mrozem zaprawiony wiatr rozpędzał mgły z wikowej snadzizny159, oglądało się na ziemię słońce czerwone, krwiste i zimne. Na ściemniałym granacie nieba krzyżowały się na dobranoc ścigłe loty mew i kormoranów, na wirchach klifów i uroczysk majaczyły senne zwidy zimorodków. Od morza szedł przednocny ziąb i przenikał na wskróś niczym brzeszczot stali. Hej, zima włodarzyła na pobrzeżu, luta, kaszubska zima!...
Tak minął otulony opończą śniegów godnik160, minął styczeń i zawitał zjuszony pogwizdami wichrów gromnicznik161. Znienacka nadciągnęły od Szweda cichą ławą szproty, śledzie i wywabiły na łowiszcze flotyllę botów.
Obuci w wysokie, jałowicze skórznie, opięci mocno w nieprzemakalne zydwestki i impregnowane eltychy bobrowali maszopi całymi dniami po morzu, odbijając się daleko od strądu na żaglówkach i kutrach. Nęciła ich ku sobie obietnicą połowu „bretlingowa162” woda o swoistym, białawym odcieniu. I nieraz zdarzało się, że wracając do checz163 z botami164 przeładowanymi sielawką, musieli je przeciągać przez lód, którego zaborcze zasięgi posunęły się w międzyczasie w głąb morza.
Potem przyszła kolej na węgorze. Grepami, po czterech, po pięciu z trójzębnymi ościeniami w ręku, niby jakieś hiperborejskie Trytony i Neptuny zapuszczali się ryboce jastarniccy i z Helu po lodzie w głąb wiku na poszukiwanie gniazd i kłębowisk „bodzionków”. Od rana do nocy rozlegało się w zatoce stukanie bodorów165 wziernikujących tajniki podlodowej nawierzchni.
Praca była żmudna. Smaleni przez nielitościwy wiatr, przemarzli do szpiku kości ryboce wybijali przeręble i zapuszczali w nie sondy bodorzy. Czasem godzinami bodli lód na próżno, czasem, gdy św. Antoni sprzyjał i wysłuchał modlitw pozostałych w domu białek, natrafiali na całe wężowiska odrętwiałych, w drzemce zimowej pogrążonych ryb. Teraz szło już wszystko snażnie jak na płani w czas głady. Wpierając się w szkliwo lodu żelaznymi bierdżadłami166 podeszew, ściskając krzepko w dłoniach stroisze167 ościeni, wywiercali w niewielkich od się odstępach w linii prostej od odkrytego legowiska dalsze przeręble i zawsze już wyciągali z zimowych pieleszy kłębowiska dziwnie poplątanych, zguśniałych od sennej drzemoty bodzionków.
Lecz niekiedy połów kończył się tragicznie. Zdarzało się, że rybak zacietrzewiwszy się zbytnio, „pchnął” za daleko od strądu, zapędzając się w sferę niepewną, na pół tylko zamarzłą; nagle lód pękał mu pod nogami i pokruszony na tafle „szczytów” odpływał z nieszczęśliwym na szor168. Epilog żeglugi na „szczycie” najczęściej bywał fatalny. Zagnany na pełne morze rozbitek zwykle ginął z głodu i zimna, zanim zdołano mu przyjść z pomocą; rzadko tylko udawało się doświadczeńszym i silniejszym przez przeskakiwanie ze „szczytu” na „szczyt” dotrzeć z powrotem do lodowej calizny lub przy pomocy bodoru skierować bieg tafli w stronę zbawczej zatoki. Zwyczajnie zabłąkani w pustyni wodnej nie wracali już do rodzinnej chaty. Tak przepadł bez wieści przed laty Jan Mroch, bosman z Poczernina, w podobny sposób zaginął bez śladu Grzegorz Glasz, retman z Odargowa. Morze jest zdradliwe — nawet wobec swoich ukochanych dzieci...
W połowie lutego zaniosło się na wielki łów niewodami w Sulistrowskim Jeziorze. Wybrany jednogłośnie przez „prawiów169” wodzem wyprawy Mateusz Chojka z Oksywia wyznaczył zbiórkę na dzień św. Macieja Apostoła, który tego roku przypadał na 24 lutego.
Już od wczesnego rana zaroiły się brzegi jeziora od maszopów i pomocników — „manteliksów”, wśród których nie brakło i dziewuch, radych, że nadarzyła się sposobność do przyśmiechów i pogwarków z knopami. Dzień wstał jakiś niemrawy, doukowaty170, a lodowe podmuchy Nordy171 niedobrze wróżyły. Jakoż koło dziewiątej nadciągnęła znienacka czarna jak noc tamcza172 i opuściwszy się ciężko na jezioro, zarzuciła na świat nieprzeniknioną mreżę poćmy. Szczęściem jak nagle przyszła, tak i odleciała, sypnąwszy na pożegnanie śnieżną kurzawką.
A właśnie na tę chwilę przyśpiał173 wódz wyprawy, spóźniwszy się trochę z tej przyczyny, że wraz z kilkoma prawiami chciał wysłuchać do końca mszy do św. Piotra, którą ksiądz kapelan Pszenicki odprawił na intencję połowu w przydrożnej kaplicy.
Chojka ledwo wysiadł z sań i otrząsnął się ze śniegu, dał znak do rozpoczęcia dzieła. Mocarne, rozłożyste w barach knopy i maszopy czyhały tylko na ten znak. Nie przebrzmiała jeszcze komenda, a już zadudniło na jeziorze jak na klepisku po ożniwinach. Na prawo i na lewo od miejsca, które zajął Chojka, zaczęto wyrębywać przeręble. Gdy poprzez otwory zaczerniała woda i wyzierała ku ludziom niby duże, czworogranne oko, zapuszczono gęstą, podwójnie skręcaną „watę” przytwierdzoną do dwóch drążków. Wkrótce spętane lodem jezioro pokryło się czworokątami rząpów i cembrowin, że z daleka wyglądało jak wielka, obwałowana szańcami śniegu szachownica.
Tymczasem w środku łowiszcza, tam gdzie obrał sobie stanowisko Chojka, wycinali „prawie” przerębel główną. Ku niej to, niby tętnice i arterie ku sercu zmierzały promienisto poprzecznymi kanałami i ścieżynkami przeręble oboczne.
Praca przeciągnęła się do południa. Dopiero „po półni”, wedle podwieczorku zaczęli prawie wlec niewody do przerębli-matki. Chojka ćmiąc fajkę, otoczony kłębami żółtego dymu czuwał nad wydobywaniem sieci. „Cześnik”, Grzegorz Paszek z Małego Kacka i kilku maszopów z Karwi i Odargowa chwyciło za rękojeści kołowrotów. Nabrzmiały mięśnie ramion, napęczniały żyły na czołach; rzęsny pot, chrzest gorzki utrudzonych, wywiązał się z ciał cierpkim wysiąkiem. Powoli, ociężale szedł w górę wielki niewód, kręcichą zwany, a za nim inne pomniejsze: klepy ze stedrami, wątony przepastne, pławnice z macecą w pośrodku, gruntowniki, drguby troiste, na łów wielmi zachłanne i matnie zdradliwe. A wszystkie pełne, a wszystkie rybą ciężarne. Poprzez oka niewodów i cez przebłyskiwały pancerzami łusek szczupaki, łososie, karpie i jesiotry, przeglądały obłe ciała miętusów i węgorzy, duśbiły się okonie, leszcze, jazgarze, stynki i karasie; miejscami, tam i sam spośród szarej czeladzi płotek, bańtek i mutek wyłaniał się pękaty, wisiorami wąsów obwieszony łeb starego suma. Rzuciły się chciwie ku zdobyczy manteliksy z karzniami i liszkami. Ryba, co większa i przedniejsza, przypadła w dziale prawiom, właścicielom łodzi i niewodów — pospolity czmyr dostał się pomocnikom. Nie obeszło się przy tym bez kłótni i sporów, ile że każdy chciał zagarnąć dla siebie, co lepsze. Najgłośniej rządziła się wśród białek Ota Paczulanka, manteliksa Piochowa. Jak möra-nocnica uwijała się przy przeręblach, wytrząchując do hurtownika karznię raz w raz zapełnianą rybami po brzegi. Aż ją Chojka hamować musiał, przed oczy stawiając innych, którym też się coś należało.
Wyłowek i podziałek przeciągnął się do późnego zmierzchu; poślednią część pracy wykonano już przy blasku pochodni. Józek Pioch, co się dotąd z dala trzymał od Dorszówny, pilnie strzeżonej przez zazdrosnego ojczyma, zbliżył się nagle do niej i korzystając z półmroku, objął w pół i przytulił do roztęsknionej piersi. Lecz nie uszło to uwagi Kurra. Jak spod ziemi wyrósł tuż przy zakochanych.
— Te kątorze174! — rzucił zjadliwą obelgę rywalowi. — Wara ci od moje dzewus175!
I zamierzył się nań pięścią. Józk, wypuściwszy z objęć Hedę, odparował zręcznie cios i już gotował się do walki, gdy rozdzielił ich surowy głos wodza:
— A wom wara od kłótnie i wygrozy! Lepiej beło wom dzisia doma siedzec, przy strondze żaki krzewac abo z biołkami ceze wizc176, niż po próżnice burde robic i mową kąśliwą jeden drugiego gryzc. Małe tu z wos dzisia beło ucieszenie. Idzta teroz precz do checz, każdy po osobni, bo se belnie strachuję, by Smantk177 wom większe zawzientości do serca nie przignoł.
Wielka musiała być powaga i znaczenie Chojki wśród Kaszubów, bo przeciwnicy, choć ich ofuknął ostro, nie bardzo przebierając w słowach, od razu zaprzestali zwady i tylko łypiąc na się złowrogo spode łba, rozeszli się w przeciwne strony.
Tymczasem połów skończył się. Objuczeni karzniami i liszkami prawie, manteliksy i maszopy zaczęli ściągać się z jeziora na brzeg. W świetle pochodni i żagwic postacie ich wyolbrzymiałe konturami cieniów pomykały po drogach i ścieżach, podobne orszakowi duchów i stolemów. Tu i tam zadźwięczały dzwonkiem sanie unoszące jeziorzany łup w odleglejszą stronę, tu i tam zaturkotał wózek furmanki. Czyjś głos świeży i młody, tęsknotą nabrzmiały nucił smętną jakąś piosenkę; melodia oddalała się w głąb lądu, cichła, mętniała, aż zgłuchła, rozwiała się wśród cieniów nocy...
Brzegiem spychów, ścieżyną biegnącą nad stromym wiszarem pospieszali samotrzeć: Mateusz Chojka, Ota Paczulanka i Antoni Pioch: starym, pięknym zwyczajem szli podzielić się połowem z Tomaszem Wzorkiem, latarnikiem z rozewskiej blizy. Należało się to staremu po sprawiedliwości, bo stróżem był czujnym i wartował u przylądka niczym żuraw. Toteż szanowały go władze portowe w Gdyni i wśród maszoperii rybackiej miał wielkie zachowanie178. Godnym był człowiekiem pan Tomasz Wzorek, rozewski latarnik. Dlatego lubo179 obciążeni rybą w karzniach przewieszonych przez plecy, lubo chłostani przez Nordę bez litości, szli wszyscy troje ochotnie, bo oczekiwał ich gospodarz życzliwy.
Wśród jęków wichru minęli Chłapowo, obeszli borszucze wykroty Jażwcowego Jaru i opuściwszy się ku strądowi, wstąpili na betonowy bulwar u stóp latarni.
Teraz szło się im gładko, jak po stole. Po prawej huczało morze, obryzgując ich co chwila popluszczą pian, po lewej, poza szkieletami drzew rysowała się wysmukła sylweta latarni. Zeszli z bulwaru i zaczęli wspinać się po wąskiej, wyłożonej progami ścieżce. Na chwilę przysłonięta zboczem przylądka bliza znikła im z oczu; tylko świetliste dreszcze jej migawek upewniały ustawicznie, że tam, w górze jest i czuwa.
Zmęczeni wdzieraniem się po pochylni Pioch i Chojka przystanęli w połowie drogi; bardziej od nich wyczerpana Ota przysiadła na ławce pod sosną. W milczeniu rozglądali się po okolicy.
Smutno było na rozewskim wydrożu w tej porze. Z pościeli śniegów dźwigały się osierocone śniaty180 jesionów i grabów, potrącając się wzajemnie kikutami nagich pławin — smętne, nastroszone nad roztoczą chocholiska. Wśród powęźlonych dziko chaszczy i drzonów dumały uschłe
Uwagi (0)