Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (gdzie można czytać książki za darmo txt) 📖
Bezprzykładny prostak i wszechstronny ignorant robi zawrotną karierę polityczną, obiecując w cudowny sposób uzdrowić polskie rolnictwo. Przy tym z niezbadanych przyczyn mimo swego chamstwa działa magnetycznie na najwytworniejsze kobiety. Jak to możliwe?
Surowy krytyk funkcjonowania struktur państwowych za czasów Najjaśniejszej II Rzeczpospolitej, Tadeusz Dołęga-Mostowicz, barwnie przedstawił możliwy scenariusz takiego zdarzenia — ku przestrodze.
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (gdzie można czytać książki za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
— Owszem — bąknął.
— Ach, pan nie lubi mówić o sobie.
— Nie. Nie ma o czym.
Chwilę milczał i dodał innym tonem:
— Może popłyniemy do tego lasku? — wskazał dość odległy brzeg, porośnięty sośniną.
— Dobrze. Ale teraz ja będę wiosłowała, a pan przejdzie do steru.
— Nie zmęczy się pani?
— Nie. Trochę gimnastyki nie zawadzi.
Łódź była dość wąska i chybotna256. Wymijając się, musieli trzymać się siebie, by nie stracić równowagi.
— Umie pan pływać? — zapytała.
— Jak siekiera — odparł Nikodem i zaśmiał się.
— I ja nie umiem. Musimy zatem zachować ostrożność.
Dopływali do lasku, powietrze było nasycone zapachem rozgrzanego w słońcu żywicznego igliwia.
— Wysiądziemy? — zapytała.
— Może. Posiedzimy trochę w cieniu.
— Tak, upał ogromny.
Dziób łodzi ślisko osiadł na piaszczystym brzegu. Wyżej, gdzie zaczynały się drzewa, ziemia pokryta była gęstym wełnistym mchem.
— Ślicznie tu, prawda? — zapytała Nina.
— Niczego sobie.
Siedli na mchu i Nikodem zapalił papierosa.
— Czy bardzo zdziwił pana mój list?
— Dlaczego, ucieszył mnie bardzo — odparł Dyzma, wyciągając z kieszeni wąską kopertę — noszę ten list na sercu.
Pani Nina zaczęła prosić, by zniszczył list, który przecie może wpaść w czyjeś ręce.
— Niech pan nie zapomina, że jestem mężatką. Proszę zniszczyć.
— Za nic — upierał się Dyzma.
— Niech pan mnie nie podejrzewa o tchórzostwo. Po prostu chciałabym uniknąć przykrości.
Wyciągnęła rękę, lecz Nikodem podniósł list tak wysoko, że nie mogła dosięgnąć.
— No, proszę, niech pan odda.
— Nie oddam — zaśmiał się.
Widząc, że Dyzma przekomarza się, Nina uśmiechnęła się również i upatrzywszy szczęśliwy moment, szybkim ruchem chciała list wyrwać. Przechyliła się przy tym tak, że oparła się o jego ramię. Nikodem objął ją i zaczął całować. Najpierw próbowała się bronić, lecz trwało to tylko chwilę.
Z daleka, z drugiej strony jeziora, dolatywał ledwie dosłyszalny warkot.
To pracowały tartaki pana Kunickiego.
Dyzma podłożył ręce pod głowę i wyciągnął się na mchu. Nina siedziała skulona. Pochyliła się nad nim i szepnęła:
— Po co, po co to zrobiłeś? Teraz już nigdy cię nie zapomnę... Będę stokroć nieszczęśliwsza niż dotychczas... Boże, Boże!... Ja nie potrafię już teraz żyć tym strasznym życiem... Nie potrafię żyć bez pana...
— A po co potrafiać?
— Nie mów, nie mów tak, nie mów! Nie zniosę roli żony zdradzającej starego męża. To ohydne.
— Przecie go nie kochasz...
— Nienawidzę, nienawidzę!
— No więc?
— Ach, udajesz, że mnie nie rozumiesz. Ja nie potrafię żyć z wiecznym kłamstwem w duszy. To ponad moje siły. To zatrułoby mi każdą chwilę spędzoną z tobą... Boże, Boże, gdybym mogła zerwać te kajdany.
— A cóż to trudnego? — wzruszył ramionami. — Tyle ludzi rozwodzi się.
— Zagryzła wargi.
— Jestem niska, głupia, będziesz miał rację, jeżeli mnie potępisz, ale nie umiałabym obejść się bez zbytku, bez atmosfery bogactwa. Wstydzę się tego... Gdybyś ty był bogaty!
— Może jeszcze i będę. Kto to może wiedzieć...
— Kochany! — złożyła ręce jak do modlitwy — kochany! Ty przecie jesteś taki silny, taki rozumny! Gdybyś sobie postanowił, przeprowadziłbyś wszystko. Prawda?
— Prawda — odparł niepewnie.
— Widzisz! Widzisz! Wyrwij mnie stąd! Ratuj mnie!
Zaczęła płakać.
Dyzma objął ją i przytulił. Nie wiedział, jak uspokoić jej płacz, więc milczał.
— Jakiś ty dobry, jakiś ty kochany, żebyś ty wiedział, jak ja ciebie strasznie kocham i... ja nie chcę, ja nie mogę mieć przed tobą tajemnic! Możesz mną później pogardzać, ale wyznam ci wszystko. Obiecaj, że mi przebaczysz! Obiecaj! Ja, widzisz, jestem taka biedna, taka słaba. Ja doprawdy nie umiałam się bronić. Ona miała na mnie jakiś wręcz hipnotyczny wpływ...
— Jaka ona?
— Kasia. Ale przysięgam ci, że więcej nie poddam się tej hipnozie już nigdy, przysięgam! Wierzysz mi?
Nikodem absolutnie nie wiedział, o co jej chodzi. Skinął więc głową i powiedział, że wierzy.
Chwyciła jego rękę i przywarła do niej ustami.
— Jakiś ty dobry! Jakiś ty dobry!... Zresztą Kasia i tak na szczęście wyjeżdża do Szwajcarii.
— Kiedy wyjeżdża?
— Już w przyszłym tygodniu. Na cały rok!
— Na rok. To twego męża będzie dużo kosztowało.
— Nie. Nic nie będzie kosztowało, bo Kasia od niego nie wzięłaby grosza.
— To z czego będzie żyła?
— Z czego? Ona przecie ma po matce dość duży kapitał w banku.
— Tak? Nie wiedziałam. Pan Kunicki nic mi o tym nie mówił.
— Ach, po co o nim wspominasz! Mówmy o sobie.
Czuła się niezwykle zdenerwowana i rozstrzęsiona.
Wracali w milczeniu.
Na tarasie spotkali Kunickiego. Był uśmiechnięty i swoim zwyczajem zacierał małe rączki. Przywitał ich z manifestacyjną radością, wypytywał o stan humorów i o wycieczkę łodzią, lecz gdyby nawet chcieli mu odpowiedzieć, nie znaleźliby na to miejsca w jego gadaninie.
— No, a cóż tam słychać przy wielkim ołtarzu? — zagadnął Kunicki.
— Niby w Warszawie? Ano nic nadzwyczajnego. Gadaliśmy z Jaszuńskim i Ulanickim o moim projekcie magazynowania zboża.
— Co pan mówi? No i co? Jakie wyniki? Sprawa jest na dobrej drodze?
— Ano tak. Tylko, panie! Tajemnica państwowa!
Kunicki położył palec na ustach i szepnął:
— Rozumiem! Tss... Żona idzie, to może pan mi po obiedzie opowie. Nie posiadam się z ciekawości.
— Nie szkodzi — powiedział Nikodem — przecie pani Nina nikomu nie powie. Mogę przy niej opowiedzieć.
— O czym? — zapytała Nina, nie patrząc na nich.
— Nino — ostrzegł Kunicki — uważaj tylko. To tajemnica państwowa. Pan Dyzma wraz z rządem przygotowuje kapitalny plan ratowania kraju przed kryzysem gospodarczym. To projekt pana Dyzmy, za który powinni go ozłocić! No więc jakże, kochany panie Nikodemie?
Dyzma opowiedział pokrótce wszystko, co dotyczyło obligacji zbożowych. Kunicki zacierał rączki i co parę zdań powtarzał:
— Genialne, genialne!
Pani Nina wpatrywała się w genialnego projektodawcę rozszerzonymi źrenicami, w których malował się podziw.
— Jedną tylko mamy trudność — zakończył Dyzma — mianowicie nie ma gdzie składać zakupionego zboża. Na budowanie magazynów nie ma forsy.
— Ha! — zawołał Kunicki — to rzeczywiście przeszkoda... Ale... Panie Nikodemie, a co by pan sądził o takim wyjściu z sytuacji, rząd kupuje zboże, ale pod warunkiem, że sprzedający zobowiązuje się je przechować. Powiedzmy, nie każdy ma gdzie przechować, ale zawsze ziemianinowi łatwiej jest nawet pobudować spichlerz i mieć zboże sprzedane, niż gnoić je również u siebie i bankrutować. Mnie to wyjście wydaje się realne. Co pan o tym sądzi?
Dyzma aż oniemiał. „To łeb ma stary drań” — pomyślał z podziwem i chrząknął:
— Gadaliśmy o tym — rzekł chytrze — może i tak da się zrobić.
Kunicki zaczął rozstrząsać szczegółowo ten pomysł, a Nikodem słuchał chciwie, notując w pamięci słowa „starego cwaniaka”, gdy zjawił się lokaj.
— Jaśnie pana proszą do telefonu. W nowym tartaku zerwała się transmisja i jest jakiś nieszczęśliwy wypadek.
— Co? Co ty mówisz! Prędzej samochód! Przepraszam państwa...
Wyleciał z pokoju niemal biegiem.
Kończyli obiad we dwójkę.
— Z pana jest wielki ekonomista — powiedziała Nina nie podnosząc oczu — czy pan studiował za granicą?
Dyzma nie zastanowił się i odparł:
— Tak, w Oksfordzie.
Na twarz Niny uderzyły rumieńce.
— W Oksfordzie?... Czy... czy... nie kolegował pan tam z Jerzym Ponimirskim?
Nikodem teraz dopiero połapał się, że palnął głupstwo. Mogła przecie w każdej chwili zapytać brata i stwierdzić, że Dyzma zełgał. Nie było jednak wyjścia. Trzeba brnąć dalej.
— Owszem — rzekł — znałem. Dobry był kolega.
Pani Nina milczała.
— A wie pan — spytała po chwili — jakie nieszczęście go spotkało?
— Nie.
— Wpadł w ciężką chorobę nerwową. Prowadził niemożliwy tryb życia, pił, hulał, awanturował się i wreszcie doszedł do obłędu. Biedny Żorż!... Dwa lata był w domu obłąkanych... Trochę go podleczyli. Nie ma już teraz napadów furii; lecz o zupełnym wyleczeniu, niestety, mowy być nie może... Biedny Żorż... Nie może pan sobie wyobrazić, jak strasznie cierpiałam z jego powodu... Tym bardziej że on od czasu swej choroby stał się tak nieżyczliwy dla mnie. Przedtem kochaliśmy się bardzo. Wie pan, że Żorż jest tu, w Koborowie...
— Tak?...
— Tak. Mieszka w pawilonie, w parku, z sanitariuszem. Nie widuje go pan dlatego, że lekarze zalecili mu jak najrzadsze obcowanie z ludźmi, gdyż to pogarsza jego stan. Ale czy ja wiem, może ujrzenie pana, kolegi z dawnych lat, nie zaszkodziłoby mu. Czy lubiliście się wzajemnie?
— Owszem, żyliśmy ze sobą dobrze.
Ninę to ucieszyło. Uczepiła się tego projektu i prosząc Dyzmę, by nie wspominał o tym Kunickiemu, oświadczyła, że pójdą po obiedzie do pawilonu. Nikodem ociągał się i próbował się wykręcić, lecz bojąc się wzbudzić podejrzenia, musiał się zgodzić.
Gdy znaleźli się wśród drzew, Nina zarzuciła mu ramiona na szyję i przytuliła się doń całym ciałem. Nikodem, przejęty obawami „wsypania” się, pocałował ją od niechcenia kilka razy.
— Tak mi dobrze z panem — mówiła — tak czuję się spokojna...
Wsunęła rękę pod ramię Nikodema.
— Kobieta zawsze jest bluszczem — powiedziała w zamyśleniu — będzie marnie wegetować, pełzając po ziemi, jeżeli nie znajdzie silnego drzewa, po którym może wspiąć się ku słońcu...
Dyzma pomyślał, że to jest bardzo dobre powiedzenie i że warto je zapamiętać.
Pawilon był małą willą w stylu odrodzenia, tak porosłą winem, że tylko gdzieniegdzie przeświecała białość jej ścian. Przed nią na gładko wystrzyżonym trawniku ujrzeli leżak i wyciągniętego na nim nieruchomo młodego hrabiego.
Zbliżających się dostrzegł ratlerek257 i zaczął ujadać histerycznym szczekaniem, przypominającym kaszel.
Ponimirski leniwie odwrócił głowę i zmrużywszy oczy przed słońcem, przyglądał się nadchodzącym przez chwilę. Nagle zerwał się na równe nogi, obciągnął ubranie i wsadził monokl258 w oko.
— Dzień dobry, Żorż — wyciągnęła doń rękę Nina. — Przyprowadzam ci twego dawnego kolegę z Oksfordu. Poznajesz go?
Ponimirski obrzucił ich głęboko nieufnym spojrzeniem. Z wolna ucałował rękę siostry. Z wyrazu twarzy można było wywnioskować, że obawiał się, czy jego spisek nie został wykryty. Ponuro spojrzał na Dyzmę i podał mu rękę.
— Poznaję, naturalnie, miło mi, panie kolego, że mnie pan odwiedził.
Nagle odwrócił się do siostry.
— Wybacz, ale zostaw nas samych. Zrozumiałe, że po tak długim rozstaniu mamy sobie wiele rzeczy do powiedzenia. Może posiedzisz tu, a my się przejdziemy?
Nina nie oponowała. Spojrzała porozumiewawczo w oczy Nikodema i weszła do pawilonu.
Ponimirski, oglądając się na wszystkie strony, doprowadził Dyzmę w pobliską alejkę i opierając palec wskazujący na jego pierś, zapytał gniewnie:
— Co to ma znaczyć? Nędzniku! Zdekonspirowałeś mnie przed Niną? Może i ta szuja Kunik wie o wszystkim?
— Ależ, broń Boże, ani słowa nie powiedziałem nikomu.
— No, masz szczęście. A skąd ona wie, że przedstawiłem cię ciotce Przełęskiej jako kolegę z Oksfordu?
— Tego nie wie. A co do Oksfordu, to sam powiedziałem, że uczyłem się tam. Tak wypadło z rozmowy.
— Jesteś pan nie tylko hochsztaplerem259, ale w dodatku głupcem. Przecie nie umiesz słowa po angielsku!
— Nie umiem.
Ponimirski usiadł na ławce i śmiał się ku zaintrygowaniu ratlerka, który mu przyglądał się bacznie260.
— No, jakże tam ciotka Przełęska i ten jej Krzepicki? Nie wyrzucili pana za drzwi?
Dyzma chciał usiąść obok Ponimirskiego, lecz ten powstrzymał go ruchem ręki.
— Nie znoszę, by ludzie pańskiej kondycji siadywali w mojej obecności. Proszę opowiadać. Krótko, dokładnie i bez kłamstwa. Więc?
Nikodem zdawał sobie sprawę, że mówi doń istota o niespełna rozumie261, czuł jednak pomimo to onieśmielenie, jakiego nie budzili w nim ani ministrowie, ani generałowie, ani inne wielkie fisze262 w Warszawie.
Zaczął opowiadać, że pani Przełęska przyjęła go dobrze, że zarówno ona, jak i pan Krzepicki twierdzą, że teraz nic zrobić się nie da, że rzecz trzeba odłożyć na lat kilka.
Gdy skończył, Ponimirski syknął:
— Sapristi263! Nie łżesz pan?
— Nie.
— Wie pan, że jak żyję, nie słyszałem, by ktoś opowiadał cokolwiek w sposób pozbawiony tak dalece inteligencji. Czy pan skończyłeś jaką szkołę?
Dyzma milczał.
— Co dotyczy sprawy, nie jestem takim bałwanem, bym zechciał z niej zrezygnować. Otóż wkrótce napiszę drugi list i pojedziesz pan z nim do Warszawy. Tymczasem do widzenia. Możesz pan odejść. Brutus! Do nogi!
— A jak będzie z panią Niną? — zagadnął nieśmiało Dyzma.
— Z panią Niną?... Ach, prawda. Zapomniałem o niej. Chodźmy wobec tego. I zabierz ją pan ze sobą. Działa mi na nerwy.
Ninę spotkali na zakręcie.
— No cóż — uśmiechnęła się — miłe roztrząsali panowie wspomnienia?
— Owszem — odparł Dyzma.
— Moja droga — wycedził Ponimirski, poprawiając monokl — wspomnienia czasów, gdyśmy byli bardzo młodzi i bogaci, zawsze będą miłe. Nieprawdaż, drogi kolego?
Ostatnie słowa wymówił ze specjalnym podkreśleniem i roześmiał się głośno.
— Naturalnie, kolego — potwierdził bez przekonania Dyzma, co wywołało jeszcze większą wesołość Ponimirskiego.
— Mówiliśmy wyłącznie o Oksfordzie i Londynie, gdzie tak cudownie bawiliśmy się z kolegą — powiedział wśród śmiechu. — Nie masz, moja droga, wyobrażenia, jak mi było miło usłyszeć nareszcie taką angielszczyznę, jakiej nie słyszałem od lat...
Klepnął Nikodema końcami palców po ramieniu i zapytał:
— Isn’t, old boy264?
Dyzmie żyły nabrzmiały na skroniach. Wytężył pamięć i — o ulgo? — wypowiedział słowo, jedno jedyne angielskie słowo, jakiego w dystyngowanym towarzystwie łyskowskim od czasu do czasu używał syn rejenta265 Windera.
— Yes.
Odpowiedź ta jeszcze bardziej rozbawiła Ponimirskiego, natomiast Nina, widząc speszenie Nikodema i kładąc je na karb przykrości przestawania z nienormalnym dawnym kolegą, oświadczyła, że muszą już wracać. Ku jej radości brat nie objawił chęci zatrzymania Dyzmy i pożegnał się z nim bez nowych ekstrawagancji.
— Biedny Żorż — odezwała się w alei — czy bardzo się zmienił?
— Nie, nie bardzo. Może mu to przejdzie...
— Niestety... Widziałam, jak przykre na panu wrażenie wywarła jego choroba. Może źle zrobiłam, że zaprowadziłam pana do Żorża.
— Dlaczego?
— Wie pan, panie Nikodemie, niech pan go lepiej nie odwiedza, bo to nawet i jemu może szkodzić. Lekarze mówią, że obcowanie z ludźmi
Uwagi (0)