Darmowe ebooki » Powieść » Powrót - Jerzy Żuławski (czytaj książki za darmo .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Powrót - Jerzy Żuławski (czytaj książki za darmo .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Żuławski



1 ... 12 13 14 15 16 17 18 19 20 ... 33
Idź do strony:
że jestem rozwiedziona. Mogę wyjść za kogo mi się podoba. Książę zna moje plany i nie ma nic przeciw temu...

— Ha, jeśli książę się zgadza — rzekł głośno, nadając umyślnie słowom grzecznie ironiczny ton.

Ale w duszy zrobiło mu się niewypowiedzianie smutno. Uczuł pustkę, powstałą nagle, nie wiadomo skąd i po czym...

— Za Rohityna, za Rohityna — śmiało mu się coś w piersiach przez łzy.

— Co pan mówi?

— Nie mówię nic, księżno. Nie mam nic do powiedzenia. Wszak pani rozporządza sobą wedle woli.

Myślał, że przerwie tym przykrą rozmowę, którą sam wszczął nieoględnie, ale teraz księżna zaczęła mówić.

— Dziękuję, że to pan raczył stwierdzić. Ale ja wiem, że w duszy pan mnie potępia.

— Cóż pani na tym zależy?

— Może mi nic nie zależeć, ale pytam, jakiem prawem pan to czyni? Skąd pan przychodzi do tego? Czego pan wreszcie ode mnie chce?

Turski milczał, wsłuchany w świsty wiatru halnego, który po krótkiej przerwie poczynał się znowu zrywać, gniotąc gorącą duchotą piersi i gnąc drzewa przydrożne.

Czego on od niej chce? Rzeczywiście, czego chce? Czyż mu to nie powinno być najzupełniej obojętne, za kogo pani Helena, primo voto102 księżna Hazarapelianowa, wychodzi za mąż? Cóż go ostatecznie łączy z tą kobietą, poniewierającą się dobrowolnie w towarzystwach cudacznych i zgoła dla siebie nieodpowiednich? Czy to, że kiedyś, pono przed dziesięciu laty, całował jej usta i pił rozkosz z jej ciała, jak inni przed nim i po nim robili i jeszcze inni robić będą?

A jednak, a jednak...

Spuścił głowę na piersi. Przecież ona była mu niegdyś jedna i jedyna — przecież jedyne, obłąkane, bolesne szczęście jego życia niegdyś jej zwało się imieniem!...

Ocknął się, posłyszawszy głos księżnej.

— Więc cóż ja mam? — zaczęła znowu, milczeniem jego snadź podniecona. — Dzieckiem prawie wydali mnie, sprzedali raczej staremu księciu; nie miałam jednego dnia szczęśliwego w calem moim życiu. Jeśli już nie szczęścia szukając, ale po prostu choćby oparcia, zwróciłam się od kogo, to płacono mi zawsze egoizmem, zazdrością, podejrzeniami, pretensjami urojonymi i niesprawiedliwością, poniewierano mnie, moją dobrą sławę dla chełpliwości po ulicach włóczono, krzywdzono mnie na każdym kroku, każdej chwili i przy każdej sposobności...

Turski wiedział, że to wszystko nieprawda. Za bogatego księcia sama uparła się wyjść, wbrew radom swojej rodziny, podupadłej ale uczciwej, nie poniewierał jej nikt, nie krzywdził, nie szargał, aż chyba teraz dopiero ci ludzie, zmysłów zdrowych przez nią pozbawieni.

W słowach jej jednakże brzmiała taka szczerość i tak głęboki żal, że Turskiemu szyderczy uśmiech rozpłynął się i zgasł na wargach.

— Może ona tak czuje naprawdę — pomyślał.

Schwyciła tę myśl jego w zwróconych na siebie oczach i zaczęła znów, jeszcze goręcej:

— I cóż, że zapragnęłam nareszcie mieć swój dom, prawdziwy dom swój, choć bez mitry książęcej i dopókim młoda, człowieka, który mnie kocha, rozumie pan? Kocha rzeczywiście, nie egoistycznie i będzie mi towarzyszem, przyjacielem, opiekunem.

Turski chwycił się za głowę.

— Pani, pani, pani Helu! Niechże się pani opamięta! Przecie —

Chciał powiedzieć: przecie ja panią znam i wiem, co myśleć o tym wszystkim, wiem, że w najlepszym razie łudzi się pani, tak mówiąc, ale żal mu się jej zrobiło i zamiast tego rzekł tylko, jakby myślom swym odpowiadając:

— A jednak mimo wszystko, szkoda mi pani...

— Dlaczego?

Wzniósł głowę i spojrzał jej prosto w oczy.

— Kochasz go?

Nie zauważył nawet, że mówi jej: ty.

Zawahała się.

— On mnie kocha bardzo.

— Tak. Więc wyjdziesz za niego i będziesz go zdradzać, tak zresztą, jak i on ciebie...

— O nie! On mnie zdradzać nie będzie!

— Więc ty, ty! I to będzie owo szczęście i ów dom!

— Nie — rzekła po chwili z wolna — myślę, że i ja go nie będę zdradzać. On by nie zniósł tego.

— Ale czy ty jego zniesiesz, o to idzie! Przecie się zastanów! Spotkałem cię teraz w dziwnym otoczeniu, ale przecież ty w innym świecie żyłaś, do innych przywykłaś ludzi! To jest dzieciak, a przy tym człek nieokrzesany, gruboskórny, głupi i nade wszystko — dziki!

— Podoba mi się to właśnie!

— Tak, dzisiaj, dopóki go trzymasz oczyma na uwięzi jak zwierzę. Ale pomyśl, że on może jutro czy za rok, po pijanemu, z pięścią stanąć nad tobą!

— Nie będzie pił, nie będzie się miotał! Szczęście mu dam.

Wyprostowała pierś, wzniesioną na wiatr głowę zwróciła ku Turskiemu.

— I cóż pan myśli! Że ja nie potrafię sobą zapłacić mu wszystkiego, co chcę mieć od niego? I że on nie będzie mi jeszcze dłużny? Piękna jestem zawsze, o! Dzisiaj o wiele piękniejsza niż wtedy, gdyś ty mnie znał. Zdumiałbyś się, gdybyś mógł ujrzeć... Czuję, że dopiero teraz rozkwitam jak kwiat, nie! Raczej jak owoc dojrzewam. Zrobię go najbogatszym z ludzi i będzie mi wdzięczny za to...

— Jeśli się zdoła poznać na tym, co mu dasz.

— Jakżeby mógł się nie poznać?

— Głupi jest.

— A! Pan nie wie, jaką on ma piękną duszę!...

— Ha! — rozrzucił ręce bezradnie, nie umiejąc znaleźć już słowa. Jakiś bolesny śmiech zatargał się w nim i gasł pod padającą coraz grubszą warstwą smutku... Szary, miałki popiół, grzebiący pod sobą wszystko.

Więc był niegdyś Rogocki, wspaniały, dziś zmarnowany człowiek i ofiarował jej pono wszystko, życie swe, silne męskie ręce i wielką, wyrozumiałą, prawie macierzyńską miłość, a odepchnęła go po pewnym czasie... Był on sam z nieposkromionym szałem kochania ponad ludzką miarę potężnego — i z rąk mu się wydarła. Odtrąciła Wierzbica, artystę przedziwnego, któremu mogła się stać naprawdę natchnieniem i dobrą wróżką życia, bo ten sarkazmem zabijający się człowiek był dzieckiem w duszy i potrzebował kochających opiekuńczych dłoni... Ale Rohityn został i jako mąż przy niej zostanie i o nim się mówi, że ma piękną duszę, bluźniąc temu wszystkiemu, co było.

Co było! Co było...

Wicher huczał nieustannie. Drzewa, schylając się, zaglądały w przelocie w błyskliwe ślepia samochodu i chichotały przeciągle, powtarzając sobie nawzajem: Wiesz? Rohityn ma piękną duszę! wiesz? Rohityn ma piękną duszę, hu, hu, huuu!

Coś jak gdyby szept daleki, daleki:

— Romek...

Turski oprzytomniał.

— Przepraszam panią, że o tym wszystkim mówiłem — zaczął po chwili głosem, jak gdyby zmęczonym. — Mogła mi pani przerwać jednym słowem, że mi nic do tego.

— Owszem, niech pan mówi. Wolno panu mnie obrażać. Choćby ze względu na... Iwonka.

Syknął mimo woli i zagłębił się w poduszki siedzenia. Samochód wydostał się właśnie serpentynami na szczyt Porońca103; wiatr huczał po świecie, zupełnie znów rozszalały. Widno było104 teraz cały łańcuch Tatr, nakryty potwornym, skłębionym wałem nieruchomych chmur, czarniejszych wewnątrz od nocy, srebrnych brzegami od skrytego za nimi miesiąca105. Reszta nieba była czysta i wyiskrzona gwiazdami.

Czasem, poprzez świst wichru, dochodził z lasu jękliwy trzask łamanego drzewa, druty telefoniczne rozpięte wzdłuż gościńca dźwięczały nieustannie i ponuro.

Turskiemu przypomniały się burze, gdzieś na północ od Japonii na niewielkim pobrzeżnym statku kupieckim przebywane w chłodne, blade noce, kiedy wicher ryczał w wałach morskim pod niebem tak samo jak teraz gwiaździstym. I przypomniało mu się, jak w jedną taką noc przyszło do niego z daleka wspomnienie tej oto kobiety, która siedziała teraz obok niego, dalsza mu w istocie, niż wówczas na wodach Oceanu Spokojnego. Tam w świście wichru czuł wiew rozszalałej, długo duszonej swojej tęsknoty, w pianie morskiej, obryzgującej mu rozpaloną twarz — łzy, których jego oczom brakowało. Przypomniał sobie, jak w myśli tulił tam do ust jej ręce, jak błagał ją, aby wargami jeszcze raz, raz jeden jedyny dotknęła jego czoła. Mówił do niej wśród obcych, dalekich ludzi, w noc na dalekim morzu, iż to jego jest wina, że nie umiał w niej widzieć li tylko tego, co jest pięknem, światłem, jasnością i kwiatem życia...

Posłyszał naraz, że płacze cicho.

— Pani Heleno!

— Niech mi pan da spokój!

— Pani Heleno, ja nie mówię dlatego, że pani płacze. Już mi to może jest nawet obojętne...

— Więc czego pan chce ode mnie?

— Zdaje mi się, że trzeba jeszcze jedną rzecz powiedzieć. Kto wie, czy nieświadomie nie po to właśnie przyjechałem tam z daleka... Cokolwiek jest, cokolwiek by się jeszcze stało, pani była jedyną, jasną pięknością w moim życiu. Mówię o tym wszystkim, bo to już umarło. Tęskniłem za panią długie lata do obłędu, do szału, zwidywały mi się pocałunki pani w chwilach... nie! Po co już o tym mówić!

— Więc co? Więc co?

Uczuł naraz, że nie wie, jak to powiedzieć, co myśli. Chciał ją właściwie prosić, zaklinać, aby pozostała piękną, taką, jak on ją widział w śnie swoim i we wspomnieniu, żeby przez pamięć, jak mu niegdyś była ubóstwiona, odrzuciła od siebie precz tę banalną ohydę życia, która ją kala i poniża, gorzej — pospolituje — i zrozumiał zarazem całą bezdenną śmieszność i głupotę podobnej prośby.

Z lekka położył dłoń na jej ręce. Drgnęła gwałtownie.

— Niech pani ręki nie cofa. Mówię z panią w tej chwili jak przyjaciel. Niech pani zapomni o tym, co powiedziałem. To było głupie i niepotrzebne. Pani ze względu na samą siebie powinna być piękną. Rozumie pani? Piękną! Nic więcej: piękną! Czemu pani taka nie jest?

Milczała przez chwilę.

— A kto temu winien, jeśli nie ty?

Głos jej był niski, nabrzmiały, jakby gdzieś z poza dalekich łez przychodzący.

Zamyślił się.

— Obawiam się, że jednak naprawdę ja winien nie jestem.

— Przecież ty wiesz, żem ja ciebie jednego kochała.

— Nie wiem tego.

— Nie obrażaj mnie! — krzyknęła.

Spojrzał jej w oczy.

— Jeśli tak było... — zaczął powoli.

Nie dała mu skończyć.

— Było tak. Nikt mnie nie znał takiej, jaką się tobie oddałam. Nie wstydzę się tego, co mówię. Kochałam cię. Tyś jeden mi był mężczyzną i w twoim tylko uścisku poznałam... co to jest... rozkosz...

Słowa te wyszły jej z gardła jakimś niskim, zdławionym szeptem, zaledwie dosłyszalnym wśród wyjącego wiatru.

Czuł, że fala ognia przelała mu się przez żyły i płomieniem wybuchła na czoło.

— Moja głupia próżność samcza — pomyślał sobie samemu na przekór.

— Wszakże wiesz, że i ja ciebie jedną kochałem — odrzucił jej głośno, siląc się na ton obojętny.

— I co ze mnie zrobiłeś? Mogliśmy być szczęśliwi, rozumiesz? Gdybyś był miał cierpliwość, gdybyś mnie nie był naglił106, zadręczał, gdybyś nie był uciekł przed dziesięciu laty tak głupio, dziecinnie, niepotrzebnie! I cóżem ja miała robić?

Milczał, nie znajdując odpowiedzi. Tego, co myślał, powiedzieć jej nie mógł. Zresztą nie miałoby to żadnego celu.

A ona zasunęła dłonie na twarz i mówiła cicho, jakby skarżąc się sama przed sobą:

— I co ja winna, że tęsknię odtąd, że szukam i nie znajduję? Och, takam zmęczona, och, taka sponiewierana życiem! Spokoju chcę za jaką bądź cenę. Wszystko mi jedno, kto to jest, bo to już... nie będzie... to samo! Niech mnie tylko kocha, niech mnie uciszy, niech zahipnotyzuje, abym spała, spała, spała...

Zrobiło mu się jej naraz żal, straszliwie, niewypowiedzianie żal. W tym nagłym uczuciu zgasły wszystkie inne i rozpłynęły się bez śladu. Było mu jej żal w tej chwili tak, jak kogoś, co już umarł, o kim nie myśli się inaczej, jak tylko dobrze — i jeszcze, że nie był szczęśliwy.

Ujął obie jej ręce i wzniósł do ust. A potem chciał przygarnąć jej głowę, nie jak głowę kochanki, lecz dziecka, z którym się żegna, bo idzie na zatratę, a niepodobna już zwrócić go z drogi...

Lecz ona snadź źle sobie ten ruch jego wytłumaczyła. Łagodnie ale stanowczo odsunęła go od siebie.

— Nie, nie... Dzisiaj już nie mogę... Jestem cudza.

— Przepraszam panią — rzekł oschle.

Wjeżdżali w Capowski Las długą, wśród drzew prosto wyciągniętą linią szosy. Wiatr bijący ich w twarz nie dochodził już do nich; zaplątany w szczytach smreków107 targał się wśród nich i miotał, łomocąc ciężkimi skrzydłami, jak orzeł, zrywający się gdzieś z gęstych chaszczy. Czasem jęczały pod jego uderzeniem wszystkie drzewa, czasem trzask krótki i suchy, po którym następował długi łoskot łamiących się gałęzi, dawał znać, że któryś wynioślejszy smrek naporu nie wytrzymał i położył się przed mocą rozszalałego wichru.

W pewnem miejscu automobil musiał się zatrzymać: zwał potrzaskanych drzew leżał na drodze. Z trudem tylko udało im się tę przeszkodę objechać bokiem i minąć. Ledwo jednak z powrotem na gościniec wjechali, jakiś świerk potężny zakołysał się i momentalnie runął tuż poza wozem na drogę. Księżna odwróciła głowę.

— Czemu nie jedną chwilę wcześniej! — rzekła z trochę sztucznym żalem.

Turski uśmiechnął się blado, ale przyszło mu na myśl, że by to może dobrze było: jedno gwałtowne uderzenie olbrzymiego pnia, trzask łamiącej się maszyny i cudna głowa księżnej zmiażdżona, od życia wyratowana...

O sobie nie myślał wcale. Obraz ten tak go zajął, iż spojrzał mimo woli na jej twarz, jakby szukając zamkniętych już na zawsze oczu, bladych, krwią ociekłych ust.

Naraz błysły mu w pamięci źrenice pani Ireny, w podmalowanych oczach rozszerzone przerażeniem i... dziką radością pijane. Przestraszył się tego zwidziska, nie wiedząc, skąd przyszło.

— Kto jest pani Irena? — zapytał nagle.

— Czemu pan o nią pyta?

— Ma złe oczy.

Wzruszyła ramionami.

1 ... 12 13 14 15 16 17 18 19 20 ... 33
Idź do strony:

Darmowe książki «Powrót - Jerzy Żuławski (czytaj książki za darmo .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz