Lato leśnych ludzi - Maria Rodziewiczówna (czytać książki online .txt) 📖
Lato leśnych ludzi — powieść Marii Rodziewiczówny z roku 1920. Tytułowe postaci to osoby, które nie zatraciły kontaktu z przyrodą, potrafią żyć wśród niej i ją obserwować.
Powieść opisuje życie trójki przyjaciół (występujących pod przezwiskami Rosomak, Pantera i Żuraw), spędzających lato w oddalonej od cywilizacji leśnej chacie. W pewnym momencie dołącza do nich chłopak z miasta, określany jako „murowa stonoga”, a potem — od ciągle powtarzanych pytań — jako Coto. Dalsza część książki opisuje, jak „rekrut” stopniowo uczy się życia w lesie i poznaje tajemnice przyrody. Las ma jednak również inne tajemnice — te z czasów powstania, żyjące w pamięci starego Odrowąża, mentora „leśnych ludzi”. Nasi bohaterowie zetkną się także i z nimi, i będzie to istotny element leśnej edukacji Cota.
- Autor: Maria Rodziewiczówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Lato leśnych ludzi - Maria Rodziewiczówna (czytać książki online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Maria Rodziewiczówna
— Na wieki wieków. Amen! — odpowiedzieli.
I stali chwilę wszyscy na widłach wsparci, dech łapiąc i uznojone twarze do wichru zwracając; a wtem lunął deszcz i grzmot uderzył z chmury.
Tego wieczora, gdy Coto chciał wziąć łyżkę do ręki, nie zdołał zgarnąć palców.
Zawstydził się i spojrzał, czy kto to widzi. Ale wszyscy jedli i gwarzyli, tylko Żuraw nań patrzał, głową skinął porozumiewawczo i nieznacznie wywołał go do komory.
Kazał mu się rozebrać, położyć na swej pościeli i jął ramiona i ręce masować. Chłopak usypiał, śmiertelnie znużony, i tylko szeptał:
— O, dziękuję, dziękuję! Bylem mógł jutro z wami razem się znoić! O, bylem mógł.
I zasnął. Żuraw go okrył i rzekł z cicha do wchodzącego Rosomaka:
— Zwyciężył leśny duch. Rodzi się w nim nasza dusza.
— Chwała Bogu! Będzie szczęśliwy! — odparł Rosomak, przesuwając serdecznie ręką po ciemnej głowie śpiącego.
Nazajutrz padał deszcz, ale Odrowąż zaplanował kośbę39, więc chłopcy nie mieli wakacji, ale za to koszenie mokrej trawy było lżejsze i upał nie obezwładniał, więc dotrzymywali starszym kroku.
Dopiero po dwóch dniach, gdy dużo było zwalonej trawy, a pogoda się nie ustalała, kosiarze spauzowali i rozpierzchli się. Rosomak z Odrowążem popłynęli na połów, Szczepański z Żurawiem i Panterą darli łozy i pletli chodaki, a chłopcy pobiegli w las, by wyszukać lisich jam zamieszkałych. I tak myszkując, gapiąc się, zaglądając do gniazd, usłyszeli w powietrzu dziwny szum. Nad polaną nisko leciała szara kula.
— Rój, rój! — krzyknął Jasiek i pognał; skoczył i Coto, i rozpoczął się szalony pościg. Przez krze i zwały pędzili, ciskając na rój garście ziemi, liście, gałązki, krzycząc zdyszani, podrapani a zajadli.
Jakaś pierwotna żądza zdobyczy ogarnęła ich, jakaś pasja praojców bartników. Darliby się tak przez bagna, trzęsawiska, wody, nie ustaliby, chyba martwi.
Aż wreszcie rój zmęczony opadł na krzew kaliny, na spoczynek.
Ciemne mrowie owadów uczyniło jakby szare grono i znieruchomiało.
— Wody, wody! Kropić, bo się za chwilę porwą! — komenderował Jasiek.
Coto przyniósł wody w kapeluszu i prysnęli na rój.
— A teraz co? Co z nimi robić? — pytał zdyszany.
— Dawaj koszulę, moja podarta! — jąkał się Jasiek bez tchu, pomagając towarzyszowi rozebrać się. — Związuj kołnierz i rękawy witką łozową, mocno — ot, tak, prędzej, nim się opamiętają i zaczną ciąć. Podsuń koszulę pod gałąź. Trzymaj uważnie, żeby wszystkie zamknąć. O, już się burzą! Ani drgnij! Trzymaj, niech tną, my przecie leśni ludzie. Cierp, cierp, zaraz gałąź utnę.
Coto zaciął zęby, spełniał rozkazy; otoczył go szary jakby obłok: poczuł na ciele piekący ból, brzęk gniewny, zapach kwaśny jadu, ale się zapamiętał w postanowieniu, ani pisnął, ani się opędzał.
I oto triumfujący stanęli po dokonanym dziele. Obydwaj spoceni, zziajani, brudni, jeden do pasa nagi, i poznaczeni śladami żądeł.
I trzymali, jako zdobycz, cudaczny worek z koszuli, w którym huczał rozpacznie uwięziony rój.
— Czyja będzie zdobycz? Bo teraz na pewno dostanie się nazwę! — rzekł Jasiek. — Dobrze będzie, jak nazwą Bartnikiem! Ja strasznie mam do pszczół ochotę! Ale i tyś gonił, i wodę przyniósł, i koszulę dał, i ciebie więcej ścięły! Chcesz, to nieś!
Zawahał się Coto, pomyślał. Byłaby to jego pierwsza zdobycz i pozbyłby się nienawistnego przezwiska, ale czuł, że to by było fałszem.
— Nie, tobie się należy. Ja bym nie wiedział, co to leci, ani bym ścigał, ani wiedział, jak uwięzić! Nie! ty nieś!
— Dziękuję ci! Teraz z nami braterstwo jest na śmierć i życie! — wykrzyknął rozpromieniony Jasiek. — Włóżże moją koszulę, a ja lecę z rojem. To się wódz ucieszy! Świętojański rój — to skarb!
W osadzie zeszli się wszyscy na obiad, gdy wpadł Jasiek, nagi po pas, ze swą zdobyczą w garści i zadyszany wołał:
— Do wodza, niosę zdobycz!
Rosomak wyszedł z chaty, a chłopak wyrecytował orację, którą sobie ułożył.
— Leciał rój! — ja za nim. On na skrzydłach — ja piechotą — i dognałem. Zebrałem, w com miał na sobie, i przyniosłem. Proszę wodza o borową nazwę i żem jest leśny „ludź” jako wy, starsi.
Coś mu się splątało w oracji, ale Rosomak zrozumiał i biorąc mu z rąk zdobycz, rzekł bez uśmiechu, bardzo poważnie:
— Zuch jesteś! Rozważymy twe życzenia i dowiesz się wieczorem naszego postanowienia.
— Oszalał chłopak. Nagi biega po puszczy! Nie wstyd ci? — wdała się matka i wepchnęła Jaśka do alkierza.
— Do wieczora barć masz wystroić na przyjęcie twego roju! — zawołał za nim Odrowąż.
— Mam, dziadziu, mam chojar40 upatrzony! — odpowiedział chłopak, zdyszany, kręcąc się w rękach matki, byle prędzej się oblec i lecieć.
Umieszczono rój w cieniu, uwieszony u gałęzi, i wnet wszyscy ruszyli, by mieszkanie mu urządzić. Zabrali z sobą długą drabinę, sznury, narzędzia i Jasiek triumfujący poprowadził.
— Będą ludzie z dzieciaka — rzekł Odrowąż, gdy stanęli przy starej, samotniej sośnie wśród leśnej polany. — Ma oko! Dziupla ku wschodowi, konar nad nią jak okap. Byle wnętrze nie za obszerne, będzie barć cudna! No, chłopcze, strójże sam!
Jasiek już był na drabinie, a że nie sięgała, „leziwo” ze sznurów urządził i zawieszony u wylotu dziupli, dłutem i siekierą otwór oczyścił i wnętrze spenetrował.
Nie mogąc bezczynnie wytrwać, Pantera wnet po sznurku z hakiem aż na górny konar się wydźwignął, konno na nim zasiadł i jak dwa dzięcioły kuli!
Podawano im z dołu narzędzia, mech, glinę, wreszcie zatwór z deski i ćwieka.
Po paru godzinach karkołomnej roboty zeszli na ziemię i pokładli się, jak martwi, ze zmęczenia, ale barć była gotowa.
— Będzie ta sosna Piastem się zwać — rzekł Rosomak.
Odrowąż spojrzał na słońce.
— Biegaj, Jasiek, po rój! Można osadzać.
Nadchodziła najcięższa próba bartniczego egzaminu: bez żadnej osłony twarzy i rąk, bez skropnienia wodą, bez dymu musiał Jasiek rozdrażniony niewolą rój przeprowadzić do nowej osady.
Gdy wstępował na drabinę, w zębach trzymając huczące pszczoły, Odrowąż komenderował:
— Żebyś się nie śpieszył, żebyś się nie oganiał, żebyś się na nie nawet w myśli nie rozgniewał. Po głosie słychać, że matka jest, więc się nie zerwą. Za pazuchą łyżkę masz. Pomalutku czerpaj i do oka puszczaj. A uważaj na matkę, żebyś nie uraził.
— Pomogę mu! — rzekł Rosomak, porwany swym amatorstwem, i wciągnął się po sznurze na górny konar.
— Wolę się gapić z dołu! — mruknął Pantera.
We dwóch na górze było lżej. Rosomak związkę potrzymał. Jasiek się wygodnie na leziwie umieścił. Otworzono więzienie, szary obłok ich otoczył, ale już Jasiek pierwszą garstkę do oczka przysunął i z cicha, radośnie szeptał:
— Idą!
Obydwaj wlepili oczy w szarą ruszającą się masę i nagle Rosomak, przechylony zupełnie głową w dół, zanurzył rękę w mrowie i szepnął:
— Matka!
Pięść jego szara była, jak kłębek. Przesunął ją do wrót barci i obydwaj zaśmiali się cicho, radośnie.
— Poszła! — szepnęli.
— Niechże jej będzie szczęśliwie! — rzekł z dołu Odrowąż, kreśląc krzyż nad barcią.
Teraz mądra chmara rzuciła się do barci całą masą, jakby rzeką szarą, jakby armią karną. Szły, szły, jakąś piosnkę nucąc, poruszając skrzydły, jak proporcami, obładowane miodem, kwietnym pyłkiem, błyszczące od blaszek wosku.
Miały ze sobą wszystko, co trzeba, by swe państwo założyć, pobudować, rozmnożyć się na miliony syte, karne i bezmiernie pracowite.
Teraz już tylko trzeba było czekać, by przeszły. Te, co zleciały, opadały i maszerowały niegniewnie, te, co były obsiadły ludzi, szły po rękach, nie tnąc wcale.
— Na podziw dobre! — rzekł Jasiek.
— Mądre — dodał Rosomak. — Jakem matkę trzymał — ani jedna nie ucięła. Ależ bogaty naród! Będzie ze dwa garnce.
— Mam dla nich bukiet na nowe osiedlenie! — zawołał z dołu Żuraw, ciskając więź melisy i macierzanki.
Uchwycił Rosomak i zatknął nad zatworem barci.
— No, złaźcie! — wołał Pantera. — Pójdą i same bez waszej namowy.
— Ale! — upomniał Jasiek. — Nie wolno się śpieszyć! Nam tu dobrze. Tak cudnie pachnie żywicą, miodem i ziołami, a tak pięknie patrzeć, jak ordynkiem maszerują i śpiewają.
— Różne bywają przyjemności — trzeba temu wierzyć. Wódz już pół godziny głową na dół leży, a ty siedzisz na pętli bez oporu pod nogami.
— Wiadomo, bartnicka robota i uciecha — rzekł sentencjonalnie Jasiek.
— No to się cieszcie — my idziemy kosy klepać.
Tego dnia, gdy spożyli wieczerzę i zapalili fajki, Rosomak się odezwał:
— Czy jest tu między nami Jasiek Szczepański?
Chłopak oczy podniósł, ale nim usta otworzył, odpowiedział Pantera:
— Nie ma tu nijakiego Jaśka Szczepańskiego, jest Bartnik borowy, nasz druh i towarzysz.
— A czy ten młody Bartnik miłuje pszczoły, nie krzywdzi ich, nie rabuje, nie gniewa się, gdy kłują, nie chowa ich dla przeklętego pieniądza?
— Nie handlarz, ale miłujący jest! — rzekł Odrowąż.
— I będę! — szepnął Jasiek.
— A czy ten Bartnik, co chce naszym być, miłuje Boga, Stworzyciela tego boru?
— Miłuje, pacierz serdecznie mówi i nigdy nie kłamie! — rzekła matka.
— A czy ten Bartnik miłuje i nie czyni krzywdy wszelakiemu bożemu stworzeniu, co tu z nami żyje i rośnie w tym lesie?
— Jako towarzyszy i przyjaciół miłuje i szanuje! — rzekł Żuraw.
— A czy ten Bartnik nie ma w lesie, czego by się lękał w dzień czy w ciemnej nocy?
— Ja się ino lękam wstydu! — odpowiedział hardo Jasiek.
— A czy ten Bartnik umie wszelką leśną robotę, by w boru mógł żyć, choćby sam został?
— Potrafi! — rzekł krótko zawsze milczący Szczepański.
— Tedy Bartnik borowy jest naszym druhem i towarzyszem rodzonym! — zakończył Rosomak, wyciągając do chłopca prawicę do uścisku.
Powstał Żuraw i Pantera, podali także dłonie, a potem chłopak wyrwał się na boży świat, bo nie chciał, by kto ze starszych widział, że mu z oczu leciały łzy, a w piersi tak się tłukło serce, że słowa nie potrafił wymówić. I odtąd nikt nań nie zawołał: „Jaśku”, bo by nikomu nie odpowiedział, ino dla matki czynił wyjątek.
Po tym chrzcie leśnym mężczyźni zabrali się do klepania kos i Odrowąż rzekł do Rosomaka:
— Widzi się dziecinną zabawkę, ale taką, co jej chłopak nie zapomni przez żywot. A pokieruje go w pracy i uchroni od podłości. Dzieciuch Bartnikiem zostanie.
Milczał chwilę Rosomak, zapatrzony w klingę kosy, potem się wyprostował, objął oczami rozkochanymi las i niebo.
— Dziecinność! — rzekł zamyślony. — Mnie się zdaje wielkim skarbem, że my tu wszyscy mamy dusze i myśli dziecinne. Może idziemy ku Królestwu Niebieskiemu, wedle Chrystusowych słów obietnicy.
Dziesięć zamożnych stogów stanęło po polanach, owoc ich znoju i trudu. Czerwiec się kończył, słonecznego triumfu i majestatu miesiąc, przepych barw, wzrostu i woni. Las był cały w kobiercach kwietnych, rozświergotany młodzieżą ptasią, a już owocny, bo jagodniki dojrzały i barwiły ziemię.
Ludzi znój i trud sczernił, zesuszył, ale skrzepił, a Coto tak wyrósł, że odzież Żurawia nosił, a w drzwiach chaty musiał się schylać. Gdy skończyli sianokos, Odrowąż posłał Bartnika do domu, by obejrzał zboża, czy gotowe do żniwa, a pozostali zajęli się rybołówstwem zaniedbanym przez pewien czas. Brodząc po wyschniętych zalewach, Pantera z Cotem obmyślili zapalić Kupalny Ogień, bo była to właśnie wigilia św. Jana. Brodzili i wyciągali raki z pieczar. Połów był wspaniały, okazy olbrzymie.
— Ja to miejsce znam od dawna w sekrecie — śmiał się Pantera. — To raczej matecznik. A spełzło się to plugastwo tutaj od zeszłego roku do zadartego przez wilki łosia.
— Zadarły olbrzyma, bo się walił ciężarem w lód, a one wierzchem się trzymały. Ale jak zadarły, ginąc, w głąb poszedł i tylko rakom się zdał. Przypadkiem brodząc, znalazłem w wodzie łeb i rogi. Siedemnaście miał rosoch. Patriarcha był. Czerep i rogi wydobyliśmy z wodzem, ale co do raków, tom mu się nie pochwalił. Oni czasem trzy dni nic nie dostaną, a ja idę jak do spiżarni.
— Co my teraz będziemy robili, jak siano gotowe? — spytał Coto.
— Pomożemy w żniwach Odrowążom, a potem wódz myśli groblę rzucić na tę topiel do starych Puchaczych Chojnar, żeby tamtą stronę móc zbadać dokumentnie. Tamtędy można będzie do Żurawich Lęgów się dostać i może remizy znaleźć. Hej! Roboty nam nie zbraknie, ale w dzisiejszy dzień nas wszystkich pierwszy smętek trąca!
— Dlaczego?
— Słońce od dziś mniejsze! Idzie ku jesieni, ku ziemi, ku nocy. Ha, trudno! — stęknął i aby smętek odegnać, dodał:
— Kupałę zapalim na Wdowiej Górze. Widna będzie aż na stałe lądy, gdzie ludzie mieszkają. No, mamy ćwierć raków — dosyć na wieczerzę. Zostawimy matce w chacie i skoczymy stos kupalny przygotować.
Szczepańska, czyniąc wielkie porządki w chacie, przyjęła mile zdobycz, a oni, nie czekając powrotu towarzyszy, pobiegli w bór, a gdy wrócili o zachodzie słońca, Pantera oznajmił:
— Wodzu, palimy Kupałę. Ściągnęliśmy stos pod niebo wysoki.
— Dobrze. Wszyscy pójdziemy! Tylko ryb mnóstwo do sprawienia. Gromadnie trzeba pracować, żeby do wieczora skończyć!
Mniej się to Panterze podobało, ale stanął z innymi do roboty.
— Nie będzie głodu w post — mówił. — Żeby jeszcze grzyby obrodziły, to zimować będziemy jak króle. Ot — i Bartnik wraca.
Bartnik przyniósł więź kłosów żytnich i ciężki tobół zapasów, przy tym różne wieści ze świata.
Ziarno wyłuskał na dłoń Odrowąż, obejrzał, w zębach spróbował.
— Dopiero po św. Pietrze można żąć — zdecydował.
— Pobujamy jeszcze tydzień po borze! — szepnął radośnie Bartnik do Cota.
— Jagodny tydzień! — rzekła Szczepańska. — Raki gotowe — chodźcie wieczerzać!
Zasiedli wkoło stołu, gdzie się barwiły misy pełne, i wśród chrzęstu łamanych kleszczy Pantera rzekł:
— Coto, wiesz ty, że masz sam iść do Wdowiej Góry i stos zapalić?
—
Uwagi (0)