Darmowe ebooki » Powieść » Ciemności kryją ziemię - Jerzy Andrzejewski (gdzie można czytać za darmo książki .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Ciemności kryją ziemię - Jerzy Andrzejewski (gdzie można czytać za darmo książki .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Andrzejewski



1 ... 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19
Idź do strony:
nie nazbyt podobają ci się nasze czasy?

— Przeciwnie, podziwiam ich doskonałą sprawiedliwość.

— Rzeczywiście?

— Dotychczas, jak wiadomo, dzieliła ludzi okrutna nierówność. Jedni wygrywali swoje życie, drudzy je przegrywali. Dzisiaj klęskę ponoszą wszyscy.

Don Lorenzo zmarszczył brwi.

— Mówisz, jakbyś był heretykiem.

— Tak myślę.

— Tym gorzej, jeśli tak myślisz.

— A nie sądzicie, panie, że wobec powszechności klęski jednak najmniejszą ponosi ten, kto ją przewiduje?

— Nie wiem. Przywykłem myśleć, iż ten zwycięża, kto klęski w ogóle nie bierze w rachubę.

— Nie wątpię, panie, że tak właśnie myślicie. Ale nadzieja zawsze kosztuje najdrożej.

Don Lorenzo napełnił puchar winem i nim podniósł go do ust, powiedział twardo:

— Nadzieja nie zna klęski.

Na to rzekł don Miguel:

— Tym gorzej.

— Dla nadziei?

— Dla tych, którzy się nią łudzą.

Don Lorenzo poruszył się niecierpliwie.

— Wierzyć mi się nie chce, don Miguelu, abyś będąc tak młodym, własnym tylko doświadczeniom zawdzięczał tę szczególną wiedzę o życiu. Niezwykłych musiałeś mieć nauczycieli, przyznaj się.

— Nie wiem, czy niezwykłych. Byli raczej zwykli, za to uwagi i pamięci na pewno godni. Może was to zdziwi, panie, ale jeśli z jednym z nich zetknął mnie przypadek, to właściwie w pewnej mierze wam to zawdzięczam.

Don Lorenzo zwrócił ku niemu pociemniałą twarz.

— Uważaj, don Miguelu. Jeśli nie chcesz, abym musiał zapomnieć, że jestem w twoim domu gościem, przestań mówić zagadkami.

— Nie miałem zamiaru dotknąć was, panie — odparł spokojnie don Miguel. — Spytaliście mnie o moich nauczycieli, właśnie chciałem o jednym z nich opowiedzieć.

— Nie ja nim, jak sądzę, byłem.

— Istotnie, nie wy.

— Czemu więc mieszasz mnie w te sprawy?

— To raczej ja zostałem w nie wmieszany. Posłuchajcie. Przed paroma laty, w taką samą porę deszczową jak teraz, moi ludzie znaleźli poniżej przełęczy Santa Ana człowieka znajdującego się w skrajnej nędzy i śmiertelnie wyczerpanego. Przyprowadzili go tutaj. Chorował wiele tygodni, ale nie udało się go uratować. Po paru miesiącach umarł.

Zaległa cisza.

— Kim był ten człowiek? — spytał don Lorenzo.

— Nazwisko jego z pewnością jest wam dobrze znane. Był to pan Rodrigo de Castro.

Twarz don Lorenza pozostała nieruchoma. Powoli wychylił swój puchar.

— Ciekawe rzeczy mówisz, don Miguelu — rzekł wreszcie niedbale. — Nie sądziłem, że pan de Castro ośmieli się powrócić. I cóż ci opowiadał? Chciał oczywiście uchodzić w twoich oczach za ofiarę nikczemnej niesprawiedliwości?

— Przeciwnie — odpowiedział don Miguel — uważał, że Święte Trybunały nigdy się nie mylą. Wprawdzie okoliczności zmusiły go do przebywania w tym domu, wcale się jednak nie krył z tym, jak bardzo mu jest niemiła ta konieczność korzystania z gościny człowieka inaczej niż on myślącego. Myślę, że szczerze mną pogardzał.

— Zachował więc swoją piekielną pychę!

— Przede wszystkim, jak mi się wydaje, wiarę.

— On, wiarę? W co?

— Wy mnie o to, panie, pytacie?

Don Lorenzo wzruszył ramionami.

— Uważałem dotychczas pana de Castro za łotra. Jeśli istotnie było tak, jak opowiadasz, okazał się na koniec oszukanym durniem, tylko tyle. Na cóż liczył? Po co wrócił? Byłbyż aż tak naiwny, aby spodziewać się przebaczenia?

— Nie. Pragnął służyć. Pewien był, że niebawem odzyska siły. Chciał pod przybranym nazwiskiem zaciągnąć się na okręt pana Columba. Dlatego powrócił z wygnania. To wszystko.

Don Lorenzo chciał wstać, lecz poczuł się zbyt ociężały, aby to uczynić. „Za dużo wypiłem” — pomyślał. Spytał jednak przytomnie, tylko głosem cokolwiek ochrypłym:

— Czegóż cię więc ostatecznie nauczył pan de Castro?

— Powiedziałem, budząc wasz sprzeciw, że nadzieja zawsze kosztuje najdrożej. Otóż nikt, jak sądzę, nie mógłby mnie lepiej i dokładniej w tym przeświadczeniu utwierdzić, niż to uczynił pan de Castro. Pojmujecie teraz, dlaczego wyraziłem się, iż pośrednio i wy przyczyniliście się do mojej edukacji.

Don Lorenzo niezupełnie pewną ręką sięgnął po wino.

— Mało się zatem jeszcze nauczyłeś, don Miguelu. Wiem, co myślisz. Sądzisz, że przyczyniłem się do upadku tego człowieka tylko w tym celu, aby objąć po nim dowództwo. Możesz nie zaprzeczać. Nic mnie w istocie nie obchodzi, co myślisz ty albo inni. Wszyscy są głupcami. Wciąż jeszcze wolą nie wiedzieć, że parszywa prawda leży zwykle na wierzchu. Gdybym w swoim czasie nie wykorzystał przychylnej okazji i nie posłał pana de Castro do wszystkich diabłów, on by to ze mną zrobił. Nawet okazji by nie szukał, wymyśliłby ją. Ale cóż ty, panie de Lara, możesz o tym wiedzieć? Trzeba przez to wszystko samemu przejść, żeby zrozumieć. Zanurzyć się trzeba w to bagno, rozumiesz? Zrobisz w jak najlepszej wierze kilka nieostrożnych kroków i już się nie możesz cofnąć. Możesz się tylko szamotać i coraz głębiej pogrążać. Doprawdy, śmieszny jesteś, don Miguelu, ze swoją wiedzą. Garść suchej słomy więcej waży niż ona. Wyjdź z nią na rynek, przekonasz się. Wielebny padre Diego albo któryś ze stu innych, jemu podobnych, w jedną noc przemiele na piasek wszystkie twoje frazesy. Bredziłeś o odwadze. Wszystko to są głupstwa. Co to jest odwaga? Tego nie ma. Jest tylko strach. Owszem, z początku usiłujesz się przed nim bronić. Kłamiesz albo milczysz. Ale i kłamstwem, i milczeniem strach się tylko tuczy. Potem wyżera w tobie wszystko, wszystkie myśli i uczucia. Wszystko cię zawodzi i na koniec jego tylko jesteś pewien. On jeden pozostaje wierny. Na nim jedynie możesz polegać, że nigdy cię nie opuści i nie zdradzi. W zamian możesz żyć i przyczyniać się do budowy Królestwa Bożego. To jest właśnie, jeśli chcesz wiedzieć, wszystko. A cóż ty, don Miguelu, zrobiłeś dla budowy Królestwa Bożego? Nic. Cóż więc wiesz? Także nic.

Don Miguel stał przy kominku bez ruchu, z rękoma skrzyżowanymi na piersiach. Po chwili powiedział:

— Z tego, co mówicie, łatwo się domyślić, że nielekko jest wam żyć. Ale za szczerość należy się wam ona i z mojej strony. Niestety, nie potrafię wam współczuć.

Don Lorenzo spojrzał na niego z pogardą.

— Mimo wszystko nie przypuszczałem, don Miguelu, abyś był aż tak naiwny. Doprawdy sądzisz, że potrzeba mi twego współczucia? I na cóż mi ono? Z nas dwóch ty jeszcze na coś liczysz. Wyobrażasz sobie, że kiedy zajdzie tego konieczność, uda ci się przezwyciężyć strach. Zatem o całą swoją urojoną odwagę masz do stracenia więcej niż ja.

Lekki rumieniec pociemnił twarz don Miguela.

— Mam rozumieć wasze słowa jako ostrzeżenie? Jeśli takie były wasze intencje, niepotrzebnie zadaliście sobie ten trud. Wiem, co mnie czeka.

Don Lorenzo poczuł się nagle nieludzko zmęczony.

— Nic nie wiesz — rzekł cicho.

Raz jeszcze chciał powtórzyć: nic nie wiesz, gdy we drzwiach gwałtownie pchniętych stanął padre Diego w płaszczu podróżnym zarzuconym na ramiona.

— Don Lorenzo! — zawołał od progu — wielka, radosna nowina. Czcigodny ojciec odzyskał przytomność i rozkazał natychmiast ruszyć w drogę. Jedziemy!

Don Lorenzo podniósł się lekko, na jego pięknej, wciąż jeszcze młodzieńczej twarzy nie było śladu znużenia.

— Istotnie, radosna to nowina, wielebny ojcze — powiedział ze szczerym przejęciem.

Po czym krzyknął na giermka, aby mu pomógł włożyć zbroję.

Padre Diego, rozejrzawszy się po komnacie, teraz dopiero zdawał się spostrzec obecność pana de Lara. Podszedł do niego z rozjaśnioną twarzą.

— Musisz wybaczyć nam, mój synu, zamęt, jaki wprowadziliśmy do twego domu. Krótko wprawdzie byliśmy twymi gośćmi, ale już choćby za to, że wyjeżdżamy stąd z większą nadzieją, niż mieliśmy ją próg ten przekraczając, należy ci się nasza wdzięczność.

Don Miguel skłonił się w milczeniu.

— Powiedziałeś witając nas — mówił dalej padre Diego — że nie pragniesz zaszczytów. To pięknie świadczy o twojej skromności, mój synu. Lecz na Boga, czyż godzi się, aby potomek tak znakomitego rodu pędził życie na uboczu, z dala od najważniejszych spraw państwowych? Sądzę, że nie weźmiesz nam za złe, jeśli przy pierwszej okazji przypomnimy twoją osobę Ich Królewskim Mościom. Z pewnością z otwartymi ramionami powitają cię w stolicy.

Pan de Lara pogodnie się uśmiechnął.

— Właśnie pan de Montesa roztaczał przede mną uroki życia na szerokim świecie.

— Nic lepszego don Lorenzo nie mógł uczynić — powiedział z ojcowską dobrotliwością padre Diego. — Do zobaczenia zatem, mój synu. Niech Bóg ma cię w swojej opiece.

Z dziedzińca zamkowego dochodziły rżenia koni i głosy rozbudzonych domowników.

 

Odzyskawszy przytomność padre Torquemada zapadł w krótki, lecz mało krzepiący sen. Gdy się ocknął, od razu, mimo ogromnego znużenia, poczuł się rozbudzony naglącą potrzebą czujności. Dopiero po dłuższej chwili, po kołysaniu się wozu, rozpoznał, że znajduje się w drodze. Nie dalej niż na wyciągnięcie ramienia skrzypiały koła, słychać było parskanie koni i monotonny odgłos ich podkutych kopyt uderzających o kamienie. Silny wiatr targał rozpiętym ponad wozem płótnem, pod nim były spokój i cisza. Pomyślał, że powinien zasnąć, lecz ostrość pogotowia, wśród którego zbudził się był przed chwilą, wcale go nie opuszczała. Leżał więc bez ruchu, wsłuchany w to wewnętrzne napięcie, wciąż przecież nie potrafił zdać sobie sprawy, z czego ono wynika. Aż nagle zrozumiał: w pobliżu nie było nikogo, mimo to nie był sam. Otworzył oczy. Ciemność ogarniała go zewsząd.

— Jesteś — powiedział bez zdziwienia.

— Jestem — odpowiedział tuż obok znużony głos, będący jak gdyby echem jego własnego. — Zawsze jestem, ponieważ wierność stanowi nieodłączny element mojej natury. Przyznasz, czcigodny ojcze, że jeśli przez tak wiele lat musiałem milczeć, to nie moja w tym wina. Teraz jednak, jak mi się wydaje, wolno mi już mówić?

— Mów — powiedział Torquemada.

— Dziękuję ci, ojcze. Wierz mi, że potrafię ocenić twoją wielkoduszność. Cenię ją tym więcej, iż jak wspomniałem, byłeś dla mnie do tej pory dość bezwzględny.

— Czego chcesz?

— Rozumiem, każesz mi od razu przystąpić do rzeczy. Słusznie, tak powinno być, nie mamy zbyt dużo czasu, szczególnie ty nie posiadasz go w nadmiernej ilości. Chciej mnie jednak zrozumieć, ojcze. Jeśli wypowiadam się w tej chwili przy pomocy nazbyt wielu słów i możesz nawet posądzić mnie o popadanie w gadatliwość, to przyczyna tego leży nie tyle w moich skłonnościach, ile w długoletnim przymusowym milczeniu.

— Ja za ciebie mówiłem i działałem. Mogłeś milczeć.

— Tak, to prawda. Już od dawna zauważyłem, że u boku tych, którzy pragną uszczęśliwiać ludzkość, nie mam nic do powiedzenia. Niezwykłą, doprawdy, prowadzę egzystencję. Ludziom, patrzącym na rzeczy powierzchownie, może się nawet wydawać, że jestem w podobnych wypadkach w ogóle niepotrzebny. Oczywiście tak nie jest i tego rodzaju sugestie są z gruntu fałszywe. Warto czasem i cały wiek milczeć, aby u jego końca dojść do głosu. Nigdy nie wiadomo, kiedy to nastąpi, trzeba zatem stan gotowości utrzymać, że tak powiem, w permanencji79. Nie chcę się, mój ojcze, powtarzać, lecz raz jeszcze, i to z całym naciskiem, pragnąłbym podkreślić, iż wierność cenię nade wszystko. Ty zresztą powinieneś to zrozumieć i ocenić. Czyż nie byłeś przez całe życie wierny? Jeśli pozwoliłeś mi przemówić, to czy nie z tych względów, iż w gruncie rzeczy zdajesz sobie sprawę, że właśnie ja w tej chwili dochowuję ci wierności większej niż ty sam sobie? Doprawdy, bardzo słusznie uczyniłeś, wzywając mnie.

— Ja cię nie wzywałem — powiedział cicho Torquemada.

— Masz rację, istotnie nie wzywałeś mnie. Mimo to nie tylko jestem, lecz mówię, wypowiadam się, a to jest czymś nowym w naszych wzajemnych stosunkach. Co spowodowało to novum, zastanówmy się zatem. A przede wszystkim: zjawiłem się czy raczej ujawniłem? Mam nadzieję, iż nie dziwi cię, że stawiam to pytanie. Wszystko przecież w istocie zależy od właściwego nazwania faktów. A więc: zjawiłem się czy ujawniłem? Po głębszym namyśle byłbym za definicją ujawnienia, bo przecież nie może się zjawić ktoś, kto stale jest obecny, prawda? Ale dlaczego się ujawniłem? Dość istotne zagadnienie. Sądzę, iż utrafię w sedno sprawy, jeśli powiem, że na skutek pewnego osłabienia w tobie, mój ojcze, czujności — powstały obiektywne warunki, abym ze stanu wierności biernej, czyli statycznej, przeszedł do stanu wierności czynnej. To właśnie miałem na myśli mówiąc, że warto niekiedy i cały wiek milczeć i czekać. Trudno, życie jest życiem. Najsilniejszy człowiek może się zachwiać i w jego wiarę mogą się wślizgnąć wątpliwości. Muszę ci nawet wyznać, mój ojcze, że ludzkie zwątpienie niewymownie mnie w istocie wzrusza. Zbędny, gdy człowieka wypełnia wiara, dopiero w trudnych chwilach zachwiania się jej, kiedy światło prawdy umyka człowiekowi, okazuję się szczególnie potrzebny i pomocny. Wówczas dopiero uświadamiam sobie w całej pełni, jakim to bezgranicznie wielkim szczęściem jest posiadanie niezachwianej wiary. Twoje, ojcze, wątpliwości...

Torquemada otworzył oczy i powiedział w ciemność:

— Nieprawda, nie mam wątpliwości.

— Rozumiem. Wszystko to już było. Ludzie tak bardzo potrzebują wiary, iż nawet swoje wątpliwości skłonni są nazywać pewnością. Dobrze, niech i tak będzie. Obaj zatem, nie mając wątpliwości, mamy pewność, i ty, i ja. Obawiam się jednak, że zawsze do tej pory zgodni w pojmowaniu racji prawdy, teraz różnimy się cokolwiek w rozumieniu ich i ocenie. Gdzież więc słuszność? Mogą istnieć dwie słuszne racje?

— Nie.

— Oczywiście! Dostrzegam nie bez wzruszenia, że aczkolwiek samą prawdę począłeś interpretować nieco dowolnie, przecież jej założeniom niezmiennym i nie podlegającym rewizji pozostałeś wierny. To bardzo istotne. Sądzę, że główną uwagę trzeba zwrócić nie na podkreślanie różnic w naszych punktach widzenia, lecz na to, co nas zbliża i łączy. Jedna jest prawda.

1 ... 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19
Idź do strony:

Darmowe książki «Ciemności kryją ziemię - Jerzy Andrzejewski (gdzie można czytać za darmo książki .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz