Ciemności kryją ziemię - Jerzy Andrzejewski (gdzie można czytać za darmo książki .TXT) 📖
Ciemności kryją ziemię — powieść Jerzego Andrzejewskiego, wydana w roku 1957. Osadzona w czasach hiszpańskiej inkwizycji, opisuje mechanizmy władzy, sprzeciwu wobec jej brutalnego i niemoralnego charakteru, a wreszcie — osadzania się i coraz sprawniejszego funkcjonowania jednostki w strukturach przemocy. Główny bohater, zakonnik Diego Manente, początkowo żarliwy przeciwnik stosowanych przez inkwizycję metod, zostaje przyjęty na sekretarza przez Tomasa Torquemadę, zwierzchnika tej złowrogiej instytucji. Podejmując tę decyzję, Torquemada okazuje się wnikliwym psychologiem, bowiem Diego, mimo początkowych wątpliwości, szybko przechodzi na stronę opresyjnego systemu.
Niezależnie od historycznego sztafażu, a nawet stylizacji na średniowieczną kronikę, Ciemności kryją ziemię to w istocie przypowieść o władzy i przemocy, nawet nie tyle uniwersalnej, ile tej najbliższej momentowi powstania książki — stalinowskiej.
- Autor: Jerzy Andrzejewski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ciemności kryją ziemię - Jerzy Andrzejewski (gdzie można czytać za darmo książki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Andrzejewski
Aby zaś skończyć rzecz o procesie Lorenza Pereza, dodać jeszcze musimy z kronikarskiego obowiązku, że już w miesiącu marcu, na dzień świętego Józefa, wszyscy pobożni mieszkańcy miasta Toledo mieli możność uczestniczenia w podniosłej uroczystości, w czasie której heretyk i buntownik Lorenzo Perez oraz liczni wspólnicy jego zbrodni oddani zostali oczyszczającym płomieniom. Ci, których obciążały przewinienia pomniejsze, również i kary ponieśli mniej surowe, zostając skazani na wieloletnie galery lub pokuty kościelne i pieniężne restrykcje, w każdym wszelako wypadku na utratę czci oraz zakaz sprawowania urzędów aż do trzeciego pokolenia.
Ciesząc się z tak pełnego zwycięstwa sprawiedliwości, nie podobna nam wszakże nie wyrazić żalu, iż Ten, który w tak decydującej mierze przyczynił się był do wyświetlenia prawdy, nie ujrzał jej ostatecznego tryumfu.
Nazajutrz po ukorzeniu się Lorenza Pereza przed Świętym Trybunałem czcigodny ojciec Torquemada ciężko zaniemógł i jakkolwiek lekarze oraz najbliższe otoczenie ukrywali przed nim powagę sytuacji — on sam, wiedziony niezawodnym przeczuciem zbliżającej się śmierci, zapragnął w rodzinnym Avila oddać Bogu ducha. Nikt się nie odważył sprzeciwić temu żądaniu umierającego.
Przeto rankiem trzynastego września roku pańskiego tysiąc czterysta dziewięćdziesiątego ósmego, zapewniwszy uprzednio choremu jak najdogodniejsze warunki podróży, poczet domowników Wielkiego Inkwizytora opuścił miasto Toledo, aby towarzyszyć czcigodnemu ojcu w jego ostatniej ziemskiej wędrówce.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Wieczór nie był późny, za to bardzo ciemny, wietrzny i dżdżysty, gdy poczet domowników Wielkiego Inkwizytora, posuwając się przez cały dzień traktem ciągnącym się u podnóża Sierra de Gredos, dotarł wreszcie do przełęczy przy Santa Ana i górską uciążliwą drogą począł schodzić ku leżącym w dole płaskowzgórzom Starej Kastylii. Okolica była bezludna i dzika, ciesząca się poza tym złą sławą z racji gwałtów i grabieży dokonywanych na podróżnych przez okolicznych baronów, toteż w strony te, szczególnie nocną porą, nawet żołnierze Świętej Hermandady niechętnie się zapuszczali.
Wóz, na którym spoczywał czcigodny ojciec, szczelnie był osłonięty płóciennym namiotem. Posuwał się wolno, przecież raz po raz doznawał na zdradzieckich wybojach gwałtownych wstrząsów, droga była pełna wądołów i kamieni, ponadto śliska. Zaraz za przełęczą Santa Ana deszcz przestał mżyć, natomiast podnosząca się z dolin wilgotna mgła stawała się coraz bardziej gęsta. Zapalono więcej pochodni, lecz mało to pomogło: świeciły słabym, równie jak mgła białym poblaskiem. W głębi ciemności huczał potok.
Don Lorenzo de Montesa jechał w bliskości wozu, prowadząc swego andaluzyjczyka tak pewnie i swobodnie, jak gdyby dokoła były dzień i równa droga. Padre Diego, płaszczem osłaniając twarz przed wiatrem, przysunął się do niego koniem.
— Don Lorenzo — powiedział — obawiam się, że czcigodny ojciec nie wytrzyma trudów tej drogi. Słabnie z godziny na godzinę.
Pan de Montesa, wyprostowany i lekki mimo ciążącej na nim zbroi, zdawał się swymi jasnymi oczami przenikać i mgłę, i ciemność. Spytał:
— Co rozkażesz, wielebny ojcze?
— Znasz te strony?
— Urodziłem się pod Avila.
— Jest tu miejsce, gdziebyśmy się mogli na noc zatrzymać?
Pan de Montesa wskazał dłonią przed siebie.
— Nie dalej niż kwadrans stąd jest castillo78.
— Czyje?
— Panów de Lara.
Z prawej strony, po stromym najwidoczniej zboczu, toczyły się z łoskotem kamienie.
— Dziedzicem tego wielkiego rodu — powiedział z namysłem padre Diego — jest, o ile się nie mylę, don Miguel de Lara?
— Tak, ojcze.
— Prawdą jest, że jego ojciec wziął sobie za żonę kobietę z pogańskiego rodu Abencerragów?
— Tak, wielebny ojcze, to prawda. Przyjęła wszakże naszą wiarę.
— Nie cieszy się ten pan don Miguel dobrym imieniem?
Na to odparł pan de Montesa:
— Nie znam don Miguela, lecz, jak słyszałem, wysoko sobie ceni wolność.
Koń wielebnego ojca poślizgnął się, lecz padre Diego mocną ręką w porę go przytrzymał przed upadkiem.
— Znam tego rodzaju ludzi — powiedział z pogardą. — Cenią sobie wolność, nie wiedząc, a co gorsze, nie chcąc zazwyczaj wiedzieć, co znaczy wolność prawdziwa.
— Właśnie to chciałem powiedzieć, wielebny ojcze — rzekł don Lorenzo. — Co zatem rozkażesz?
Padre Diego odpowiedział:
— Czcigodnemu ojcu nade wszystko potrzebny jest odpoczynek.
Castillo panów de Lara istotnie nie było odległe. Zamek, ciemny i zwarty, wznosił się swymi murami i basztami wysoko ponad drogą, zawieszony jak kamienne gniazdo nad skrajem stromej skały, u jego stóp, głęboko w dole, szumiała wzburzona rzeka.
Droga wiodąca do castillo była stroma i wąska, ciasno stłoczone konie ślizgały się na niej, mgła się wprawdzie cokolwiek przerzedziła, za to przenikliwy wiatr dął wprost w twarze. Kilku łuczników musiało zejść z koni, aby ramionami podpierać ciężki wóz.
Znalazłszy się pod murami zamku padre Diego, przytłoczony ich surowością, pożałował swojej decyzji. Lecz na odwrót było za późno. Właśnie jeden z domowników zadął w róg i nim ścichło jego brzmienie, z wysoka rozległ się donośny głos:
— Kim jesteście i czego chcecie?
Pan de Montesa pchnął do przodu konia. Zawołał:
— W imię Króla i Królowej otwórzcie!
Dopiero po dłuższej chwili inny głos, młody i dźwięczny, spytał:
— Kto mówi w imieniu Króla i Królowej?
Pan de Montesa odpowiedział:
— Jego dostojność, czcigodny ojciec Wielki Inkwizytor.
— Padre Torquemada? — zdziwił się w ciemnościach młodzieńczy głos. — Jakiż interes, i to o tak późnej godzinie, może mieć do mnie dostojny pan Wielki Inkwizytor?
Pan de Montesa, niecierpliwie szarpiąc swym andaluzyjczykiem, już chciał ostro odpowiedzieć, gdy padre Diego położył mu dłoń na ramieniu.
— Nie przystoi nam, don Lorenzo, przemawiać butnie i pysznie — powiedział półgłosem.
Po czym ze spokojną godnością, niewiele głos podnosząc, rzekł w ciemności:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Była cisza. Spytał więc:
— Czy z panem de Lara mówimy?
— Jestem nim — odpowiedziano z murów.
Padre Diego musiał zdobyć się na niemały wysiłek, aby nie okazać niechęci, jaką budził w nim ten zuchwały głos. Powiedział:
— Ciężka i smutna konieczność każe nam szukać gościny w waszym domu, panie. Czcigodny ojciec Wielki Inkwizytor, złożony ciężką niemocą, udaje się do Avila, lękamy się wszakże, iż może nie przetrzymać trudów dalszej drogi, jeśli nie będzie mu danym odpocząć tej nocy.
— Istotnie pan Wielki Inkwizytor jest tak ciężko chory? — spytał pan de Lara, nie siląc się na okazanie smutku.
Padre Diego milczał chwilę. Wreszcie rzekł:
— Jest tak, jak powiedziałem.
— Wejdźcie zatem — odparł pan de Lara. — Czy panu Wielkiemu Inkwizytorowi wystarczy, jeśli towarzyszyć mu będzie dziesięciu spośród waszych rycerzy?
Tym razem padre Diego nie zapanował nad wzburzeniem i zawołał:
— Na Boga! Nie przychodzimy do tego domu z mieczem, lecz z żałobą i z pokojem.
— Dobrze więc — odpowiedział tamten — bądźcie moimi gośćmi wszyscy.
Sporo upłynęło czasu, nim spuszczono zwodzony most i otwarto bramę. Gdy się to wreszcie stało, padre Diego wraz z panem de Montesa, wyprzedzając toczący się wolno wóz, pierwsi wjechali pod niskie sklepienie wjazdowej baszty. Skoro zaś je przebyli, oczy ich, przyzwyczajone do ciemności, oślepił blask licznych pochodni i smolnych łuczyw. Dopiero po chwili mogli się zorientować, jak wielu nieruchomo w cieniu tej łuny stojących rycerzy oraz uzbrojonych pachołków otacza ze wszystkich stron rozległy podwórzec. Przecież mimo tak znacznej ilości ludzi cisza była na dziedzińcu, również cisza ogarniała mroczniejsze od nocy mury i baszty zamkowe, wśród niej słychać było tylko suche trzaski płonących ogni.
Don Miguel, otoczony sforą myśliwskich psów, uśmiechnięty i bardzo młodzieńczy, oczekiwał gości przed krużgankiem wiodącym do zamkowych komnat. Był bez zbroi, miał na sobie luźny, obszernie przy szyi wycięty, czerwony kaftan oraz jasnoniebieskie, według mody arabskiej skrojone spodnie. Zarówno tym ubiorem, jak smagłością cery i wykrojem ciemnych, gorących oczu bardziej przypominał niewiernego Maura niż kastylijskiego rycerza.
Padre Diego, schodząc z konia, znów musiał zadać sobie gwałt, aby nie zdradzić się z wrogimi uczuciami, jakie budził w nim ten młody dziedzic rodu de Lara. Spodziewał się, że zgodnie z panującym obyczajem zostanie powitany w sposób należny jego stanowi i godności. Ale don Miguel, wciąż pogodnie uśmiechnięty, milczał i wcale nie wydając się tą przedłużającą się ciszą skrępowany, beztrosko głaskał łaszące się do jego ręki psy. Wówczas padre Diego zdecydował się przemówić pierwszy.
— Pokój z tobą, mój synu — powiedział.
Ten skłonił się w milczeniu i dalej głaskał psy. Właśnie wóz wiozący czcigodnego ojca zatrzymał się nie opodal, a pusty dziedziniec począł się zapełniać tłumem domowników. „Głupcze! — pomyślał padre Diego — i tak wcześniej czy później dosięgnie cię ramię sprawiedliwości”. Głośno zaś powiedział:
— Sądzę, mój synu, iż zdajesz sobie sprawę, jakim to jest zaszczytem dla ciebie i dla twego domu gościć dostojną osobę ojca Wielkiego Inkwizytora.
Don Miguel odsunął ogromnego charta, który wspiął się mu na piersi łapami.
— Poszedł! — powiedział miękko i łagodnie.
Po czym zwrócił się do ojca Diego:
— Nie uganiam się, dostojny panie, za zaszczytami. Po cóż mi zaszczyty? Mam, jak widzicie, wszystko.
I z dworskim gestem dodał:
— Wejdźcie jednak, dostojny panie, do środka. Moi ludzie wskażą wam drogę. Chcecie zapewne dotrzymać towarzystwa panu Wielkiemu Inkwizytorowi?
— Tak — powiedział padre Diego — stan czcigodnego ojca wymaga tego.
Z kolei don Miguel zwrócił się ku kapitanowi, który stał obok chmurny i milczący.
— Wy jesteście panem de Montesa?
Don Lorenzo drgnął.
— Skąd mnie znacie?
— Któż was nie zna? — odparł tamten. — Wejdźcie, proszę.
I odgarniając psy zszedł z wąskich schodów krużganka, aby ustąpić miejsca ludziom, którzy zdejmowali z wozu bezwładne ciało Wielkiego Inkwizytora.
Cień śmierci spoczywał na twarzy ojca Torquemady. Już w czasie podróży, pierwszej nocy, poraził go częściowy paraliż i wówczas stracił mowę i przytomność. Teraz, na ramionach domowników wnoszony na schody, także sprawiał wrażenie pozbawionego przytomności. Od świateł pochodni kołyszących się na wietrze padały na jego wychudzoną twarz blaski i cienie, ją samą pozostawiając nieruchomą i niemą. Jedno tylko oko padre Torquemada miał otwarte, lecz i to, jakkolwiek z czujnym cierpieniem wpatrzone w ogromną noc nad sobą, wydawało się ślepe i już wszelkich rzeczy tego świata nieświadome.
Pan de Montesa, zdjąwszy zbroję z pomocą giermka, natychmiast go odprawił. Chciał być sam. Przecież gdy usiadł przy kominku, aby się rozgrzać, i zdał sobie sprawę, że tylko ze sobą pozostanie aż do świtu, konieczność samotności napełniła go niepokojem. Mimo znużenia, senności nie czuł.
Komnata przeznaczona mu na odpoczynek nie była rozległa, za to, jak wszystkie inne, którymi przechodził, urządzona z przepychem niespotykanym nawet w zamkach najbogatszych i najpotężniejszych panów. Wszystko tutaj zaprzeczało rycerskiej powadze i surowości. Drogocenne dywany zaścielały posadzkę, starożytne mury rozjaśnione były kolorowymi mozaikami, niskie i szerokie łoże zajmowało wbrew dobrym obyczajom nadmiernie dużo miejsca, a na wprost kominka sofa, zarzucona wzorzystą materią i pełna miękkich poduszek, otaczała półkolem okrągły, bogato inkrustowany stół. Wschód unosił się nawet w powietrzu przesyconym zapachem różanego olejku.
Na stole znajdował się przygotowany dla gościa posiłek: trochę zimnego mięsa, chleb i owoce. Don Lorenzo odsunął jedzenie, sięgnął po wino. Było słodkie, pachnące i bardzo mocne. Nie dało jednak tego, czego pragnął. Po kilku pucharach jeszcze ciężej zrobiło mu się na sercu, i myśli, od których wolałby uciec, poczęły go oblegać natarczywie.
Cisza panowała dokoła, blask ognia migocący na złożonej przy kominku zbroi wydawał się jedynym znakiem życia. Zamek mimo niepóźnej godziny wieczornej sprawiał wrażenie pogrążonego w głębokim śnie.
Pan de Lara wszedł tak cicho, iż don Lorenzo wówczas dopiero odwrócił od ognia twarz, gdy w poblasku przed sobą dostrzegł cień ludzkiej sylwetki. Na widok pana de Lara stojącego nie opodal poderwał się zbyt pośpiesznie i gwałtownie. Ale don Miguel zachował się tak, jakby tego nie dostrzegł. Powiedział:
— Przyszedłem spytać was, panie, czy niczego wam nie brak?
Miał na sobie luźną szatę z ciemnopąsowego jedwabiu, bogato tkaną złotem, i w tym domowym stroju wydał się don Lorenzowi jeszcze bardziej obcym. Przez moment poczuł się wobec tego młodego człowieka nieomal barbarzyńcą. Natychmiast jednak odruchem dumy starł w sobie tę upokarzającą myśl.
— Masz świetne wino, don Miguelu — powiedział lekko. — Siadaj i napij się ze mną. Żyjesz na tym odludziu jak w bajce.
— Tak sądzicie, panie? Trudno mi, doprawdy, rozstrzygnąć, co jest, a co nie jest bajką. Na razie żyję, jak mi się podoba.
Don Lorenzo roześmiał się hałaśliwie.
— Na nadmiar skromności nie możesz się uskarżać. Mówisz takim tonem, jakbyś chciał dać do zrozumienia, że tylko ty jeden potrafisz żyć według własnych pragnień. Istotnie tak myślisz?
— Nie — odparł don Miguel — nie uważam się za człowieka uprzywilejowanego. Po prostu jedni ludzie żyją zgodnie ze swymi upodobaniami, inni wbrew nim.
— Oczywiście, jak się domyślam, przypisujesz tym pierwszym rozliczne cnoty, zwłaszcza szczególną odwagę?
— Słusznie się, panie, domyślacie. Istotnie, w naszych czasach myślenie wymaga odwagi.
— Widzę, że
Uwagi (0)