Lord Jim - Joseph Conrad (biblioteka komiksowo txt) 📖
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Lord Jim - Joseph Conrad (biblioteka komiksowo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
Pamiętał to tak dobrze, że teraz dyszał, siedząc w fotelu, pocił się i dusił. Bez wątpienia przywiodło go to na skraj szaleństwa, ale zarazem przypomniał sobie zamiar, dla którego leciał na pomost, o czym najzupełniej potem zapominał. Chciał poodcinać łodzie ratunkowe! Wyciągnął nóż z kieszeni i ciął na prawo i lewo, jak gdyby nic nie słyszał, nie widział, był sam na pomoście. Tamci myśleli, że zwariował i nie śmieli przeszkadzać mu w tym, co uważali za niedorzeczną stratę czasu. Gdy skończył, wrócił na to samo miejsce, gdzie stał poprzednio. Główny maszynista czekał tam na niego, chwycił jego rękę i szepnął mu do ucha z tak bliska, jak gdyby chciał je odgryźć.
— Cóż ty, głupcze, myślisz, że oni ci pomogą, te bestie, gdy się znajdą w wodzie? Bijąc się o łodzie, tobie także zgruchoczą głowę!
Jim nie zwracał na nic uwagi.
Kapitan nerwowo szurał nogami, nie ruszając się z miejsca: „Młota, młota dajcie! Na Boga! Prędzej!” Mały maszynista chlipał jak dziecko, ale pomimo, że miał złamaną rękę, okazał więcej od innych przytomności i zdobył się na odwagę, by skoczyć do kajuty dla maszynistów. Jim mówił, że rzucał rozpaczliwie spojrzenia, jak człowiek osaczony, jęknął boleśnie i pomknął. Wrócił natychmiast, trzymając młot w ręku i rzucił się do łodzi. Inni odstąpili Jima i pobiegli pomagać. Jim słyszał uderzenia młotem i dźwięk spadającego łańcucha. Łódź była wolna. Wówczas obejrzał się — tylko wówczas. Ale trzymał się na dystans — trzymał się z dala. Chciał, bym pamiętał, że zachował dystans, że nic wspólnego nie było między nim a tymi ludźmi z młotem. Nic a nic. Jest więcej niż prawdopodobne, że myślał, iż jest od nich oddzielony przestrzenią niedającą się przebyć, przeszkodą niedającą się zwalczyć — bezdenną przepaścią. Dzieliła ich cała szerokość parowca.
Stopy jego przywarły do miejsca, gdzie stał, a oczy — do tej grupy ludzi pracujących z wysiłkiem, dręczonych straszną obawą. Lampa wisząca na słupie rzucała światło na te pochylone ramiona, łukowato zgięte od wielkiego wysiłku plecy. Pchali łódź; spychali z całej siły i już nie oglądali się na niego. Zostawili go, jak gdyby rzeczywiście był zbyt oddalony, by warto było zwrócić się do niego ze słowem, spojrzeniem lub znakiem. Nie mieli czasu patrzeć na jego bierne bohaterstwo. Łódź była ciężka, pchali ją z takim wysiłkiem, że już tchu nie starczyło na jakieś słowo zachęty; ale strach targający nimi jak wicher liśćmi zmienił ich rozpaczliwe wysiłki w jakieś śmieszne podrygi przypominające farsy klaunów. Pchali rękami, głową, całym ciężarem swego ciała, całą mocą duszy — ale gdy tylko zdołali poruszyć ją z miejsca, jednym dzikim skokiem rzucili się w nią. Łódź zakołysała się gwałtownie, oni tłukli się o siebie, ale pozostali na miejscu. Stali tak chwilę, szeptem obrzucając się najohydniejszymi wyrazami, jakie tylko mogli znaleźć i na nowo zabierali się do pracy. Powtarzało się to trzy razy. Opisywał mi to z ponurą zadumą. Nie stracił ani jednego ruchu z tego śmiesznego widowiska.
— Pogardzałem nimi. Nie widziałem ich. A musiałem patrzeć na to wszystko — mówił bez emfazy, rzucając na mnie badawcze spojrzenie. — Czy ktoś kiedyś był na coś takiego narażony?!
Chwycił się za głowę jak człowiek dotknięty niewypowiedzianą zniewagą. To były rzeczy, których nie mógł wyjaśnić sądowi — ani nawet mnie; ale okazałbym się niegodnym jego zwierzeń, gdybym nie był zdolny rozumieć, co się mieści pod niedomówionymi słowami.W tej napaści na jego męstwo były szydercze intencje niskiej zemsty; był jakiś pierwiastek komizmu w tym jego przeżyciu, gdy zbliżaniu się śmierci lub hańby towarzyszyły śmieszne skoki i dziwaczne miny.
Opowiadał fakty, o których nie zapomniałem, ale słów jego powtórzyć już nie mogę, wyszły mi z pamięci; pamiętam tylko, że usiłował opanować miotający nim gniew, opowiadając nagie fakty. Dwa razy, jak mówił, zamykał oczy, będąc pewny, że koniec już nadszedł, i dwa razy musiał otwierać je na nowo. Za każdym razem zdawał sobie sprawę ze zwiększającej się ciemności. Cień milczącej chmury spadł z zenitu na parowiec, zdając się głuszyć wszelki odgłos życia. Nie słyszał już żadnych głosów z pokładu. Mówił, że ile razy zamykał oczy, tyle razy widział tę masę ludzi wiedzionych na śmierć tak pewną, jak pewny jest codzienny wschód słońca. Gdy zaś je otwierał, widział tych czterech ludzi walczących jak szaleńcy z oporną łodzią.
— Od czasu do czasu odskakiwali, obrzucali się przekleństwami i znów rzucali się... Można było ze śmiechu umrzeć — dodał ze spuszczonymi oczami; a nagle spojrzał na mnie ze strasznym uśmiechem i rzekł — Powinienem być wesoły przez resztę życia, na Boga! Wszak zanim umrę, ten zabawny widok nieraz ukaże się moim oczom. — Powieki jego znów opadły. — Patrz i słuchaj... patrz i słuchaj — powtórzył dwa razy, robiąc długą przerwę.
Wyprostował się.
— Postanowiłem trzymać oczy zamknięte — mówił — ale nie mogłem. Nie mogłem i nie dbam o to, czy ktoś w to wierzy. Niech przejdą przez takie chwile, a wtedy niech gadają. Raptem szeroko otwarły się moje oczy i usta. Czułem, że parowiec się poruszył. Pochylił swój dziób i znów podniósł — delikatnie, powolutku, ale tak się nie poruszył już od wielu dni. Chmura wybiegła naprzód i ten pierwszy ruch zdawał się poruszać morze z ołowiu. Nie było życia w tym drgnieniu. A jednak wystarczyło, żeby przewrócić coś w mojej głowie. Co by pan uczynił? Pewny jest pan siebie — prawda? A co by pan zrobił, gdyby uczuł pan w tej chwili — że ten dom drga? Skoczyłbyś! Na Boga! Jednym rzutem znalazłbyś się w tamtych oto krzakach.
Wyciągnął rękę, wskazując krzewy, znajdujące się poza balustradą. Zachowałem spokój. Spojrzał na mnie poważnie, surowo. Nie mogło być pomyłki; dałem się wciągnąć, więc należało mieć się na baczności, by słowem lub gestem nie zdradzić fatalnego przypuszczenia, że i ze mną coś podobnego stać by się mogło. Nie byłem usposobiony, by zaryzykować w jakikolwiek sposób. Pamiętajcie, że on siedział przede mną i śledził mnie bacznie. Ale jeżeli chcecie wiedzieć, to przyznaję, że jednym rzutem oka oceniłem przestrzeń dzielącą nas od ciemnej gęstej masy krzewów, znajdujących się na środku gazonu przed werandą. Przesadzał. Zerwałbym się i odskoczył na kilka kroków, tego jestem zupełnie pewny.
Sądził, że nadeszła ostatnia chwila, ale się nie poruszył. Nogi jego pozostały przylepione do deski, na której stał, chociaż myśli kotłowały w głowie. W tej to właśnie chwili ujrzał, że jeden z ludzi walczących przy łodzi — odskoczył nagle w tył, wzniesionymi rękami chwytał powietrze, zachwiał się i upadł. Nie upadł właściwie, osunął się powoli do pozycji siedzącej.
— Był to chłopiec o bladej, wynędzniałej twarzy, z poszarpanymi wąsami. Spełniał obowiązki trzeciego maszynisty — wyjaśnił.
— Umarł — rzekłem, gdyż słyszałem coś o tym w sądzie.
— Tak mówią — odparł z ponurą obojętnością. — Ja o tym nie wiedziałem. Słabe serce. Podniecenie. Wyczerpanie. Diabli wiedzą! He, he! Widocznie i on również bardzo nie chciał umierać. Czy to nie śmieszne? Niech mnie diabli porwą, jeżeli nie zgłupiał do tego stopnia, że sam był przyczyną swej śmierci! Został zbałamucony — zmuszony do tego, na Boga! Tak jak ja!... Ach! Gdyby siedział sobie spokojnie; gdyby odesłał ich do wszystkich diabłów, gdy przyszli wyciągać go z hamaka mówiąc, że parowiec tonie! Gdyby stał tu z rękami w kieszeniach i wymyślał im tylko!
Wstał, zacisnął pięść, spojrzał na mnie i znów usiadł.
— Stracona sposobność, co? — szepnąłem.
— Dlaczegóż się pan nie śmieje? — rzekł. — To żart z piekła rodem. Słabe serce! Czasami żałuję, że moje nie było tak słabe.
To mnie zirytowało.
— Doprawdy? — zawołałem z głęboką ironią.
— Tak. Nie może pan tego zrozumieć? — krzyknął.
— Nie wiem, czego mógł pan chcieć więcej — odparłem gniewnie.
Rzucił mi pełne niezrozumienia spojrzenie. Ten pocisk również nie trafił do celu, a był on człowiekiem nietroszczącym się o chybione strzały. Na honor, był za mało podejrzliwy; z nim nie można było prowadzić pięknej gry. Rad byłem, że mój pocisk chybił — że nawet nie usłyszał lotu strzały.
Rozumie się, wtedy nie mógł wiedzieć, że ten człowiek nie żyje. Następna minuta — ostatnia, jaką spędził na parowcu — była natłoczona masą wypadków i uczuć, bijących w niego jak fale morskie o skałę. Używam tego porównania, gdyż jego opowiadanie zmusiło mnie do uwierzenia, że on w tym wszystkim zachował dziwne złudzenie bierności, jak gdyby nie on sam działał, lecz dał się pociągnąć piekielnej mocy, która obrała go na ofiarę swych żartów.
Pierwszym odgłosem, jaki doszedł do jego świadomości, był zgrzyt spuszczanej nareszcie łódki; przeniknął go od stóp do głów. Orkan miał zerwać się lada chwila, drugi, silniejszy podmuch przechylił bierną łupinę parowca tak groźnie, że tchu mu zbrakło, a jednocześnie mózg jego i serce przeszywały jak sztyletami krzyki zdradzające paniczny strach.
— Prędzej! Prędzej! Na miłość Boga! Już tonie!
W tej chwili na pokładzie podniosły się przestraszone głosy.
—Kiedy tamci zaczęli wrzeszczeć, umarłego by zbudzili — rzekł.
Gdy łódź literalnie wpadła do wody, rozległy się w niej tupotania nóg i krzyki. „Zdjąć z haka! Prędzej! Odbijaj! Prędzej, bo zginiemy! Orkan tuż nad nami...” — Jim ponad swą głową słyszał lekki szelest wiatru, a pod stopami okrzyki boleści. Czyjś podniesiony głos miotał przekleństwa na hak utrzymujący łódź na uwięzi. Parowiec zaczął brzęczeć, huczeć jak przewrócony ul. Jim opowiadał o tym wszystkim spokojnie — właśnie w tej chwili zachowanie się jego, głos i spojrzenie było spokojne — i nagle powiedział bez słowa ostrzeżenia:
— Potknąłem się o jego nogi.
Tu dowiedziałem się po raz pierwszy, że ruszył się z miejsca. Nie mogłem powstrzymać pomruku zdziwienia. Coś go porwało, rzuciło naprzód, ale co było przyczyną, że wyszedł ze swej nieruchomości, nie wiedział, tak jak nie wie wyrwane z korzeniem drzewo o wichrze, który powalił je na ziemię. To wszystko spadło na niego: krzyki, widok grożącego orkanu, nogi zmarłego — wszystko — na Jowisza! Piekielny żart utkwił mu w gardle — ale uważajcie — nie przyznawał, by objawił się w jego gardzieli jakiś ruch połykający. To dziwne, jak on umiał narzucać się ze swymi urojeniami. Słuchałem, jakby mówił o jakichś sztukach czarnej magii dokonywanych na trupie.
— Przewrócił się na bok bardzo powoli i to jest ostatnie wspomnienie, jakie wyniosłem z parowca — mówił dalej. — Nie obchodziło mnie, co on robi. Wyglądał, jak gdyby chciał się podnieść; oczekiwałem, że zaraz się zerwie i wskoczy za innymi do łódki. Słyszałem stukania o łódź i czyjś przeciągły głos wołał: „George!” Trzy głosy razem podniosły wrzask: jeden ryczał, drugi wył, trzeci... beczał! Ach!
Zadrżał i widziałem, jak wstawał powoli, jak gdyby czyjaś niewidzialna ręka podnosiła go za włosy z krzesła. Podnosiła, a gdy wyciągnęła go na całą wysokość aż kolana wyprostowały się zupełnie — wówczas puściła go, a on zachwiał się na nogach. W jego ruchach, w twarzy, w głosie, była jakaś dziwna nieruchomość, gdy rzekł:
— Oni krzyczeli...
Mimowolnie nastawiłem uszu, jak gdyby mógł do mnie dojść ten głos.
— Na tym parowcu było osiemset ludzi — rzekł, przygważdżając mnie do miejsca ponurym wzrokiem. — Osiemset żywych ludzi, a oni wrzeszczeli domagając się, by jeden zmarły skoczył do łódki i został ocalony. „Skacz, George! Skacz, prędzej!” Stałem nad łodzią zupełnie spokojnie. Było ciemno jak na dnie przepaści. Nie było widać ani nieba, ani morza. Słyszałem, jak łódź tłukła się o brzeg parowca, który rozbrzmiewał teraz głosami dochodzącymi z pokładu. Nagle kapitan wrzasnął: „Mein Gott! Orkan! Orkan! Odbijaj!” Z pierwszym świstem deszczu i hukiem wiatru doleciały mnie ich głosy. „Skacz, George! Schwycimy cię! Skacz!” Parowiec zaczął się pogrążać; deszcz zalewał potokami wody pomost; wiatr zerwał mi czapkę z głowy; nie mogłem odetchnąć. Zdawało mi się, że jestem na wysokiej wieży i słyszę dziki wrzask: „Ge-o-rge! Skacz!” Parowiec pogrążał się coraz głębiej i głębiej...
Ostrożnie podniósł rękę do twarzy i wykonywał ruchy palcami, jak gdyby bronił się od pajęczyny, zasnuwającej mu twarz, następnie patrzył na swą dłoń przez parę sekund, nareszcie wyrzucił z siebie:
— Skoczyłem... — tu zatrzymał się i odwrócił wzrok — zdaje się — dodał.
Jego jasne, niebieskie źrenice zwróciły się na mnie pełne boleści, a patrząc na niego, tak zgnębionego, zbolałego, doznawałem smutnego uczucia i głębokiej litości, jaką musi odczuwać stary, bezsilny mężczyzna na widok rozpaczy dziecka.
— Na to wygląda! — mruknąłem.
— Nic o tym nie wiedziałem, zanim nie spojrzałem w górę — wyjaśnił pospiesznie.
I tak również być mogło. Należało słuchać jego opowiadania, jakby się słuchało małego chłopca zwierzającego się ze swych zmartwień. On o niczym nie wiedział. Zdarzyło się to jakoś. Wpadł na kogoś i uderzył się o poprzecznicę. Zdawało mu się, że wszystkie żebra po lewej stronie ma złamane, przewrócił się na drugi bok i wówczas ujrzał niejasne zarysy parowca wznoszącego się nad nim z czerwonym blaskiem lampy przeświecającym przez ulewę jak ogień na wzgórzu widziany poprzez mgłę.
— Zdawał się wyższy od muru; wznosił się jak skała nad łodzią... Chciałem umrzeć — krzyknął. — Nie mogłem już wrócić. Skoczyłem jakby do jakiejś studni, w czarną bezdenną przepaść..... w wiekuistą głęboką dziurę!...
Uwagi (0)