Darmowe ebooki » Powieść » Lord Jim - Joseph Conrad (biblioteka komiksowo txt) 📖

Czytasz książkę online - «Lord Jim - Joseph Conrad (biblioteka komiksowo txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad



1 ... 11 12 13 14 15 16 17 18 19 ... 39
Idź do strony:
ale już nikogo nie było na galerii, by go mógł posądzać o upicie się. — Nie dotyczył nas strach, prawa dla nas nie istniały, nikt na nas nie patrzył, nawet my sami, przynajmniej do wschodu słońca.

Uderzyła mnie prawda zawarta w tych słowach. Coś jest szczególnego w małej łodzi rzuconej na szeroką przestrzeń morza. Nad tymi istotami, które wyrwały się z objęć śmierci, zdaje się wisieć szaleństwo. Gdy stracisz swój okręt z oczu, zdaje ci się, że zginął dla ciebie cały świat; ten świat, który cię stworzył takim, jakim jesteś i opiekował się tobą. To tak, jak gdyby dusze ludzi pływających po tym bezdennym bezmiarze uwolnione były ze wszystkich karbów i mogły spełniać wszelkie nadużycia zarówno na polu heroizmu, jak głupstwa i obrzydliwości. (...) W tym wypadku było coś wstrętnego, co czyniło to odosobnienie całkowitym — ohyda okoliczności odcinających tych ludzi od reszty ludzkości, której ideał postępowania nie przeszedł nigdy podobnej próby. Byli wściekli na niego za jego wahanie; on skupił na nich nienawiść do całej tej sprawy, pragnął zemścić się za tę pokusę, którą mu postawili na drodze. W okolicznościach takich zawsze wyjdzie na wierzch to, co gnieździ się na dnie każdej myśli, uczucia, wzruszenia. Że nie doszło między nimi do bójki, to przypisać chyba należy temu, że sami odczuwali, jak śmieszna była ich ucieczka z tej osobliwej katastrofy morskiej.

Po chwili spytałem:

— I cóż się stało dalej?

Niedorzeczne pytanie, wiedziałem zbyt wiele, bym się mógł spodziewać czegoś nadzwyczajnego.

— Nic — odparł.

Wschodzące słońce znalazło go w tym samym miejscu, w które spadł skacząc do łodzi. Co za wytrwałość w gotowości! Całą noc trzymał w ręku ciężki kawał drzewa. Czy nie nazwiecie tego gotowością? Czy możecie go sobie wyobrazić stojącego w milczeniu przez pół nocy, z twarzą zwróconą w stronę deszczu, patrzącego na te ciemne kształty, śledzącego każdy ich ruch, wytężającego uszy, by usłyszeć szepty płynące z drugiego końca łodzi? Wytrwałość odwagi czy napięcie strachu? Jak wam się zdaje? Wytrwałość niemała przecie. Sześć godzin wytrzymać w obronnej postawie; sześć godzin zupełnej nieruchomości, gdy łódź sunęła powoli lub stawała, zależnie od kaprysu wiatru, gdy uspokojone morze usnęło nareszcie; gdy chmury przebiegały ponad jego głową; gdy sklepienie niebios traciło swą ciemną barwę, rozbłyskiwało większą jasnością, bladło na wschodzie, a tamte czarne kształty w tyle łodzi zaczęły się uwypuklać: stawały się ramionami, głowami, twarzami, rysami — ukazały się strasznie patrzące nań oczy, zwichrzone włosy, ubranie w strzępach, czerwone mrużące się powieki w bladej barwie świtu.

— Wyglądali, jak gdyby tydzień cały leżeli spici w rynsztoku — opisywał i mruknął coś o wschodzie słońca zapowiadającym spokojny dzień.

Znacie to przyzwyczajenie marynarzy, by zwracać uwagę na stan pogody w każdych okolicznościach, a mnie te kilka jego słów wystarczyło, bym widział jasną linię na widnokręgu, równomierne pomarszczenie całej powierzchni morza, jak gdyby wody drgnęły, dając życie świetlanej kuli, a poruszone lekkim wietrzykiem powietrze wydało tchnienie wyzwolenia.

— Siedzieli tam, ramię przy ramieniu, kapitan pośrodku, jak trzy brudne sowy i patrzyli na mnie! — mówił z odczuciem nienawiści, która w te zwyczajne słowa wsączała jakby kroplę jadu; ale moje myśli pozostały przy tym wschodzie słońca.

Mogłem sobie wyobrazić pod tym przezroczystym, pustym sklepieniem niebios czterech ludzi uwięzionych na bezmiarze wód, a samotne słońce, nieczułe na życiowe tragedie, zataczało jasne koło na niebie, by z większej wysokości rzucić swój obraz na powierzchnię morza i podziwiać jego wspaniałość.

— Wołali na mnie stamtąd — rzekł Jim — jak gdybyśmy byli przyjaciółmi. — Słyszałem, jak prosili, bym był rozsądny i rzucił precz ten kawał drzewa. Po cóż mam go trzymać? Przecież mi krzywdy żadnej nie zrobili. Czy to nie prawda? Krzywdy mi nie wyrządzili.

Twarz mu spąsowiała, jakby się dusił.

— Nie wyrządzili mi krzywdy! — krzyknął. — Pozostawiam to pańskiej ocenie. Pan to może zrozumieć! Prawda! Wielki Boże! Nie wyrządzili mi krzywdy? A cóż gorszego mogło mnie od nich spotkać? Ach! Tak, wiem doskonale — skoczyłem! Oczywiście. Skoczyłem! Powiedziałem panu, że skoczyłem, ale, powtarzam panu, jeszcze ich towarzystwo to wiele na jednego człowieka. To wszystko oni zrobili, tak jakby hakiem ściągnęli mnie w dół. Czy pan tego nie rozumie? Pan to musi rozumieć. Niech pan powie szczerze.

Jego niespokojne oczy wlepiły się w moje, pytały, błagały, wyzywały. Za cenę własnego życia nie mogłem powstrzymywać się od szepnięcia:

— Wystawiony pan został na próbę!

— W dodatku na nieuczciwych warunkach — podchwycił szybko — z taką zgrają nie miałem żadnego wyjścia! A teraz tak byli przyjacielscy, tak piekielnie przyjacielscy! Jesteśmy razem w jednej łodzi, więc żyjemy sobie w zgodzie. Ani trochę nie dbali już o George’a. Musiał w ostatniej chwili skoczyć po coś do swego hamaku, no i został. Ten chłopiec był skończonym głupcem. To bardzo przykre, naturalnie... spojrzeli na mnie... ale przecież skoczyłem, czyż nie? Milczałem. Nie ma słów na to, co chciałem im powiedzieć. Gdybym tylko otworzył usta, wyłbym jak dziki zwierz. Zadawałem sobie pytanie, kiedy ja się obudzę z tego okropnego snu? Wołali na mnie głośno, bym zbliżył się do nich i wysłuchał, co kapitan ma do powiedzenia. Przed wieczorem z pewnością dojrzy nas jakiś okręt, których mnóstwo kręci się po tym szlaku handlowym; już tam na północo-zachodzie widać jakby obłoczek dymu. Doznałem okropnego wrażenia, ujrzawszy tę delikatną plamkę ciemnej mgły, przez którą widać było linię łączącą morze z niebem. Krzyknąłem, że doskonale stąd wszystko słyszę. Kapitan zaczął wymyślać głosem ochrypłym, przypominającym krakanie ptaka. Ani myśli zrywać sobie głosu dla mojej wygody. „Czy pan się lęka, że pana usłyszą na brzegu?” — spytałem. Rzucił mi spojrzenie, w którym malowała się chęć rozdarcia mnie na sztuki. Główny maszynista radził, by zrobił dla mnie ustępstwo. Mówił, że w mej głowie coś jest nie w porządku. Tamten wstał jak wielki kloc z mięsa i tłuszczu i... gadał... gadał...

Jim umilkł zamyślony.

— O czym? — spytałem.

— A czyż ja dbałem o to, jaką historię oni chcą wymyślić? — krzyknął. — Mogli sobie mówić, co im się żywnie podoba. To ich interes. Ja znam dobrze całą historię. Żadna bajka dla ludzi wymyślona nie zmieni jej dla mnie. Pozwoliłem im mówić, argumentować. Mówili i mówili bez końca. Nagle poczułem, że nogi pode mną się uginają. Byłem zmęczony, wyczerpany do ostateczności. Wypuściłem trzymany drąg, odwróciłem się do nich plecami i usiadłem na poprzecznicy. Miałem tego dość! Krzyczeli na mnie, pytając, czy zrozumiałem — przecież wszystko, co mówili, zgodne jest z prawdą, co? Wszystko to było prawdą, na Boga! Ale na ich sposób przekręconą. Nie odwróciłem głowy. Słyszałem, jak się wspólnie naradzali. „Ten głupi osioł nic nie powie.” — „O! On wszystko dobrze rozumie.” — „Niech go tam, wszystko pójdzie dobrze.” — „Cóż on może zrobić?” Cóż ja mogłem zrobić! Czyż nie byliśmy wszyscy razem w jednej łodzi? Usiłowałem ogłuchnąć, by nie słyszeć ich więcej. Dym gdzieś się rozpłynął w północnej stronie. Otaczał nas grobowy spokój. Napili się wody, ja również to uczyniłem. Następnie zajęli się gorliwie rozciąganiem żagla, a spytawszy, czy zechcę pozostać na straży, wsunęli się pod płótno i zniknęli mi z oczu, dzięki Bogu! Czułem się tak zmęczony, tak zmęczony, jak gdybym od chwili narodzenia nie zaznał godziny spoczynku. Słońce skrzyło się w wodzie. Od czasu do czasu jeden z nich wysuwał się spod płótna, toczył okiem wokoło i znów wracał na swe miejsce. Dochodziło mnie stamtąd potężne chrapanie. Jeden z nich spał. Ja nie mógłbym! Wokoło tyle światła, tyle światła, łódź tonęła w nim. Chwilami dziwiłem się sam sobie, że tam siedzę.

Zaczął chodzić miarowymi krokami przed moim krzesłem, lewą rękę trzymał w kieszeni, a prawą zdawał się odpychać niewidzialnego napastnika.

— Przypuszcza pan zapewne, że traciłem zmysły — zaczął zmienionym tonem. — I dziwić by się temu nie można, wszak, jak mówiłem, straciłem czapkę. Słońce paliło mi głowę, ale, jak widzę, dnia tego nic mi się stać mi mogło. Słońce nie mogło sprowadzić szaleństwa... ani zabić mnie nie mogło. — Jego ręka odepchnęła jakiś cień. — To pozostawało w moich rękach — dodał.

— Doprawdy? — spytałem niezmiernie zdziwiony tym nowym zwrotem i patrzyłem na niego z takim uczuciem, jak gdyby odkręciwszy się na pięcie przedstawił mi zupełnie inną twarz.

— Nie dostałem zapalenia mózgu ani nie padłem trupem — ciągnął dalej. — Nic sobie nie robiłem z tego słońca wiszącego mi nad głową. Rozmyślałem równie chłodno jak człowiek siedzący w miłym cieniu. Ta tłusta bestia, kapitan, wychylił kudłatą głowę spod płótna i wlepił we mnie świdrujące oczki.

— Donnerwetter! Zdechniesz! — krzyknął i jak żółw cofnął się znowu.

— Widziałem go, słyszałem. Ale on mi nie przeszkodził. Myślałem właśnie o tym, że tego nie zrobię.

Przechodząc, rzucił mi badawcze spojrzenie, chcąc się przekonać, o czym ja myślę.

— Chce pan powiedzieć, że rozmyślał pan nad kwestią, czy ma pan umrzeć? — spytałem najbardziej nieprzeniknionym tonem, na jaki tylko mogłem się zdobyć.

Nie zatrzymując się kiwnął głową.

— Tak, przyszło mi to do głowy, gdy tak sam siedziałem — odparł.

Poszedł parę kroków dalej i gdy znów zwrócił się do mnie, obie jego ręce były głęboko wsunięte w kieszenie. Stanął przede mną i patrząc w dół, spytał z natężoną ciekawością:

— Czy pan mi wierzy?

Oświadczyłem mu uroczyście, że gotów jestem uwierzyć bez zastrzeżeń we wszystko, co będzie uważał za stosowne mi powiedzieć.

Rozdział XI

Wysłuchał tych słów z głową przechyloną na bok, a ja znów rzuciłem okiem poprzez szczelinę we mgle otaczającej jego czyny i jego samego.

Mdłe światło palących się pod kloszami świec nie oświetlało go dokładnie, a za jego plecami wisiała czarna noc, tylko gdzieniegdzie rozjaśniona błyskami gwiazd; pomimo to jakieś tajemnicze światło zdawało się wskazywać na jego młodzieńczą głowę, jak gdyby ta młodość w nim w tej chwili rozbłysła i zgasła.

— Jest pan niezrównanie dobry, że tak mnie pan słucha — rzekł. — Dla mnie to tak wiele znaczy!... Pan nawet nie może wiedzieć, czym to jest dla mnie... Pan nie... — tu słów mu zbrakło.

Miałem teraz wyraźny dowód. Był on jednym z tych młodzieńców, których z przyjemnością widzisz obok siebie; myślisz z rozkoszą, że niegdyś sam taki byłeś. Wystarczy popatrzeć na kogoś takiego, by przypomnieć sobie o istnieniu złudzeń, które zdawałoby się wygasły, a jednak, jakby rozpalone zetknięciem się z innym płomieniem, gdzieś głęboko błyszczą światłem i ciepłem!... Tak... rzuciłem okiem na dno jego duszy... i to nie po raz ostatni.

— Pan nie wie, co to jest dla człowieka w moim położeniu, gdy może swą duszę otworzyć przed starszym człowiekiem, który mu wierzy. To tak trudno... tak ciężko zrozumieć.

Znów otaczał się mgłą. Nie wiem, jak stary mu się wydawałem i o ile mądrzejszy? Ja sam czułem się wówczas niezmiernie stary i bezużytecznie rozsądny.

Z pewnością w żadnym innym zawodzie serca tych, co schodzą już z pola, nie ciągną tak do młodych, wstępujących w życie, patrzących błyszczącymi oczyma na otwartą przed nimi szeroką przestrzeń.

Tyle jest wspaniałej niepewności w oczekiwaniach ciągnących każdego z nas do morza, tyle pięknej żądzy przygód, że są one jedyną nagrodą. Otrzymujemy w zamian tak niewiele, że nie chcemy o tym mówić, ale czy któryś z nas zdoła powstrzymać uśmiech? W żadnym innym życiu marzenia nie są tak nierzeczywiste; tu początek składa się z samych urojeń — rozczarowania przychodzą szybko, a jednak morze zagarnia nas zupełnie. Czy nie zaczynaliśmy wszyscy z tymi samymi pragnieniami, kończyliśmy z tą samą świadomością, nosiliśmy się z tymi samymi wspomnieniami! Nic więc dziwnego, że nas, marynarzy, prócz zwykłych nici koleżeństwa, łączy siła głębszego uczucia, wiążąca zazwyczaj dojrzałego męża z dzieckiem. On stał przede mną wiedząc, że lata i rozum zdołają znaleźć lekarstwo na ten ból, pozwalając mi zajrzeć wgłąb swej duszy jak młokos złapany na gorącym uczynku, wobec którego starzec siwobrody kiwa uroczyście głową kryjąc uśmiech.

A on rozmyślał o śmierci — Boże święty!

Uważał, że tylko o tym myśleć może, ponieważ ocalił życie, którego cała radość znikła wraz z tym parowcem w ciemną noc. Cóż bardziej naturalnego! Było to zarazem tragiczne i śmieszne, ta chęć wzbudzenia współczucia, ale ja mu go odmówiłem.

Gdy tak patrzyłem na niego, rozdarła się mglista zasłona i rzekł:

— Straciłem przytomność, pan wie. Nie każdemu się to przytrafia. To nie była właściwie walka.

— Nie, to nie była walka — przyznałem.

Zdawał się nagle zmieniony, jakby bardziej dojrzały.

— Człowiek nie może być pewny — szepnął.

— A! Nie był pan pewny — rzekłem, słysząc delikatne westchnienie, które uleciało między nami jak mała ptaszyna.

— Tak, nie byłem — odparł odważnie. — To było coś podobnego do tej historii, którą oni wymyślili. Nie było to kłamstwem, ale nie było i prawdą. Było coś... Na kategorycznych kłamstwach człowiek się zna, a tu granica cienka jak kartka papieru dzieliła prawdę od fałszu.

— Czegóż chciał pan więcej? — spytałem, ale zdaje mi się, że powiedziałem to tak cicho, że nie dosłyszał moich słów.

— Przypuśćmy, że ja nie skoczyłem... chciałem powiedzieć, że trzymałem się parowca? Dobrze. Jakże długo to potrwać mogło? Powiedzmy, minutę, pół minuty. Więc słuchaj pan. Po trzydziestu sekundach, nie ulega wątpliwości, znalazłbym się w morzu; i cóż pan myśli,

1 ... 11 12 13 14 15 16 17 18 19 ... 39
Idź do strony:

Darmowe książki «Lord Jim - Joseph Conrad (biblioteka komiksowo txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz