Lord Jim - Joseph Conrad (biblioteka komiksowo txt) 📖
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Lord Jim - Joseph Conrad (biblioteka komiksowo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
— Gdyby pozostał pan na parowcu, chce pan powiedzieć!
Zwrócił się ku mnie ze wzrokiem zdumionym i pełnym bólu, ze zdziwioną, cierpiącą twarzą, jak gdyby zleciał na dół z jakiejś gwiazdy. Ani ja, ani wy, ani żaden z ludzi wyglądać tak nie będzie. Zadrżał, jak gdyby czyjaś zimna dłoń dotknęła jego serca. Nareszcie westchnął. Nie byłem w litościwym usposobieniu. Taki nastrój wywołały jego sprzeczne zwierzenia.
— To prawdziwe nieszczęście, że pan o tym przedtem nie wiedział! — powiedziałem złośliwie; ale mój cios chybił, upadł u jego stóp jak zużyta strzała, a on nie myślał jej podnosić. Może nie dostrzegł nawet. Teraz, przeciągając się, rzekł.
— Mówię panu, że uginało się pod ręką. Z lampą oglądałem żelazne kanty na dolnym pokładzie, gdy kawał rdzy szerokości mej dłoni odpadł sam przez się! — Ręką przesunął po czole. — To tak skoczyło, jak coś żywego.
— Musiało to być dla pana nieprzyjemne — powiedziałem mimochodem.
— Więc przypuszczasz pan — rzekł Jim — że myślałem o sobie, mając na karku sto sześćdziesiąt osób, uśpionych na tym pokładzie, a mnóstwo innych na ogólnym, niewiedzących o niczym? Gdyby nawet był czas, nie można byłoby ich uratować, gdyż brakowało łodzi ratunkowych dla wszystkich. Zdawało mi się, gdy tam stałem, że zaraz otworzy się pod nogami przepaść i woda zaleje ich wszystkich... Co miałem robić, co?
Mogłem go sobie wyobrazić na dnie okrętu z lampą oświetlającą zagrożone miejsca. Patrzył na to żelastwo i struchlał, widząc opadającą rdzę, przytłoczony świadomością nieuniknionej śmierci. To już drugi raz, jak mi się zdaje, został wysłany na dno okrętu przez swego kapitana, który, przypuszczam, chciał go oddalić od pomostu. Jim opowiadał mi, że pod wpływem pierwszego impulsu chciał krzyczeć, co by wyrwało tych wszystkich ludzi ze snu, pogrążając ich w otchłań rozpaczy, ale ogarnęło go tak przygnębiające uczucie bezradności, że nie mógł wydać głosu. Chyba dobrze oddaje ten stan wyrażenie: „język przyrósł mu do podniebienia”. Nie wydawszy więc głosu, wydobył się przez otwór na górny pokład. Przypadkiem poruszony wiatrem żagiel musnął go po twarzy, co zrobiło na nim takie wrażenie, że o mało nie spadł z drabiny.
Wyznał, że kolana mu dygotały, gdy tak stał i patrzył na ten uśpiony tłum. Maszyna została wstrzymana, para wydobywała się ze świstem i hukiem, powietrze całe drgało jak basowa struna. Cały parowiec drżał.
Widział to tu, to tam podnoszącą się z maty głowę, nieokreśloną jasną postać przybierającą pozycję siedzącą i nasłuchującą sennie przez chwilę, by znów opaść w ten nieład zgromadzonych skrzyń, wentylatorów i najrozmaitszych przedmiotów. Zrozumiał, że ci ludzie, nic nie wiedząc, nie zwrócą uwagi na ten dziwny hałas. Okręt z żelaza, ludzie o białych twarzach, wszystkie dźwięki i zjawiska, wszystko na pokładzie dla tego ciemnego, pobożnego tłumu było jednakowo dziwne i tyleż zasługujące na zupełne zaufanie, co całkowicie niezrozumiałe. Uderzyło go, że okoliczność ta jest bardzo sprzyjająca w tej chwili. Sama myśl o tym była straszna.
Pamiętacie zapewne, że Jim był przekonany, jak byłby każdy na jego miejscu, że parowiec lada chwila musi zatonąć; usuwające się zardzewiałe żelazo powstrzymujące napór oceanu musi puścić, a wówczas, jak po pęknięciu śluzy, woda wedrze się z impetem i zaleje wszystko. Stał i patrzył na te rozciągnięte ciała, jak skazaniec uświadomiony o swym losie pilnujący cichego tłumu zmarłych. Oni byli trupami! Nie, ich ocalić nie zdoła! Szalupy może wystarczyłyby dla połowy, ale już nie ma czasu. Za późno! Za późno! Nie warto otwierać ust, poruszać ręką lub nogą. Zanim zdoła wymówić trzy słowa lub postąpić parę kroków, zapadnie się w morze przy rozpaczliwej walce ludzkich istot, przy rozlegających się okropnych wrzaskach o pomoc. Nie było od tego ratunku. Wyobrażał sobie doskonale, jak to wszystko się stanie; drapiąc się po drabinie z lampą w ręku, przechodził myślą wszystkie najokropniejsze szczegóły. Zdaje mi się, że przeżywał to znów, opowiadając mi rzeczy, o których w sądzie musiał zamilczeć.
— Widziałem tak jasno, jak pana teraz widzę, że nic nie mogę uczynić. To mroziło wszystkie moje członki. Pomyślałem, że mogę równie dobrze stać tu, jak gdzie indziej i czekać. Obliczałem, że pozostało już niewiele sekund...
Nagle przestała buchać para. Sprawiany przez nią huk odciągał uwagę, ale ta cisza, która w tej chwili nastała, była nieznośnie przygnębiająca.
— Zdawało mi się, że uduszę się, zanim utonę — rzekł.
Twierdził, że nie myślał o własnym ocaleniu. Jedyną wyraźną myślą pojawiającą się i znikającą w jego umyśle było: osiemset ludzi i siedem szalup; osiemset ludzi i siedem szalup.
— Ktoś głośno krzyczał w mojej głowie — rzekł dziko — „osiemset ludzi, siedem szalup — i czasu mało! Pomyśl o tym”. — Pochylił się ku mnie poprzez wąski stolik, a ja unikałem jego spojrzenia. — Czy pan myśli, że bałem się śmierci? — spytał głosem cichym, dumnym. Uderzył pięścią w stół tak, że podskoczyły filiżanki od kawy. — Gotów jestem przysiąc, że nie — nie... na Boga — nie! — Wyprostował się, ręce złożył na piersiach.
Przez okna dochodziły nas głosy ze środka sali, kilku mężczyzn w doskonałych humorach wyszło na galerię. Dzielili się wesołymi wspomnieniami z czasów pobytu w Kairze. Blady, zaniepokojony młodzieniec, słuchał uwag wypasionego obieżyświata o niewłaściwości skupywania na bazarach zbyt drogich rzeczy. Przeszli dalej, zajęli fotele; zapalone zapałki oświetliły na chwilę twarze bez cienia jakiegokolwiek wyrazu i wykrochmalone przody koszul; szmer tych zmieszanych, ożywionych rozmów wydawał mi się niedorzeczny i oddalony.
— Niektórzy z załogi spali przy samym otworze i mogłem dosięgnąć ich ręką — zaczął Jim znowu.
Trzeba wam wiedzieć, że na tym parowcu wszyscy pracujący spali w nocy, a do straży nocnej byli przeznaczeni inni. Miał wielką ochotę chwycić najbliżej leżącego za ramię, ale nie zrobił tego. Coś powstrzymało jego rękę. Nie bał się — o nie! Ale ot — po prostu nie mógł. Nie bał się też może samej śmierci, ale powiem wam coś, on bał się okoliczności, jakie musiały jej towarzyszyć. Jego bujna imaginacja odtworzyła całą okropność popłochu, bieganinę, wrzaski, przepełnione łodzie — wszystkie straszliwe wypadki nieuniknione podczas katastrofy na morzu. Może pogodził się z myślą o śmierci, ale przypuszczam, że pragnął umrzeć bez tych okropności, spokojnie, w jakimś transie. Pewną gotowość do śmierci spotyka się nie tak rzadko, ale trudno natknąć się na ludzi, których duch opancerzony jest niezłomnymi postanowieniami, a oni gotowi są bez żadnej nadziei walczyć do ostatka. Żądza spokoju wzrasta ze zmniejszającą się nadzieją, aż w końcu opanowuje nawet samą chęć życia. Kto z nas, tu zebranych, nie widział, a może i doświadczył podobnych uczuć, takiego nadzwyczajnego wyczerpania wzruszeń, poczucia bezużyteczności wysiłków, tęsknoty za odpoczynkiem? Ci, co mają do czynienia z siłami niepodlegającymi rozsądkowi znają to dobrze — rozbitkowie czekający w łodziach na ratunek, podróżni zbłąkani na pustyni, ludzie walczący z potęgą natury lub bezrozumną brutalnością tłumu.
Jak długo stał niby słup przy otworze, oczekując, że lada chwila okręt pod nim zatonie, a jego chwyci pęd wody i targać nim będzie jak drzazgą — nie wiem. Niedługo, może dwie minuty. Ktoś w tłumie zaczął rozmawiać sennym głosem, usłyszał nawet czyjeś kroki, ale nie wiedział, skąd one dochodzą. Te słabe odgłosy ginęły w strasznej ciszy poprzedzającej katastrofę, w męczącej ciszy — przed wybuchem; wówczas przyszło mu na myśl, że może będzie mógł jeszcze poprzecinać liny utrzymujące łodzie tak, że gdy parowiec zatonie, one zostaną na powierzchni morza.
„Patna” miała długi most, na którym znajdowały się wszystkie łodzie, cztery po jednej, trzy po drugiej stronie. Upewniał mnie z widocznym niepokojem, tak pragnął, bym uwierzył, że chodziło mu o to, by łodzie były gotowe do użytku. Znał swe obowiązki. Śmiało twierdzę, że był odpowiednią osobą na stanowisko pomocnika kapitana.
— Ja zawsze wierzyłem, że jestem przygotowany na rzeczy najgorsze — mówił, patrząc niespokojnie w moją twarz. Kiwnąłem głową, przyznając słuszność zasadzie, ale unikałem wzroku tego mijającego się ze swą zasadą człowieka.
Zaczął biec. Musiał przeskakiwać przez nogi leżących, unikać potknięcia się o ich głowy. Nagle ktoś złapał go za połę surduta i jakiś głos przemówił rozpaczliwym tonem. Światło trzymanej przez niego lampy padło na ciemną twarz, której oczy prosiły równie błagalnie jak głos. Nauczył się już na tyle obcej mowy, by zrozumieć słowo „woda” powtórzone kilkakrotnie z naleganiem, rozpaczliwą prośbą. Odskoczył chcąc się wyswobodzić, ale ktos chwycił go za nogi.
— Nędzarz ten uczepił się mnie jak tonący — mówił z przejęciem. — „Woda, woda!” — O jakiej wodzie on mówi? Skądże on może coś wiedzieć? Na tyle spokojnie, na ile mogłem, kazałem mu się odczepić. Zatrzymywał mnie, a czas naglił, inni ludzie zaczęli się poruszać, a ja potrzebowałem sporo czasu do odcięcia wszystkich łodzi. Schwycił mnie teraz za rękę i czułem, że zacznie krzyczeć. Błysnęło mi w myśli, że jeden krzyk wystarczy do wywołania ogólnego popłochu, wolną ręką rzuciłem mu lampę w twarz. Szkło zadzwoniło, światło zgasło, ale cios zmusił go do puszczenia mej ręki — pobiegłem — chciałem dopaść łodzi — chciałem! Skoczył za mną. Odwróciłem się do niego. Zanim zrozumiałem, o co mu chodzi, o mało go nie zdusiłem. On chciał wody — wody do picia; otrzymywali zmniejszoną porcję, pan wie — a miał z sobą chłopca, którego nieraz widziałem. Dziecko to omdlewało z pragnienia. Widząc mnie przechodzącego, błagał o kroplę wody. Uczepił się mych rąk, nie mogłem wymyślić, jak się od niego uwolnić. Skoczyłem do mej kajuty, porwałem butelkę z wodą i rzuciłem mu ją. Znikł. Do tej chwili nie czułem, jak sam byłem spragniony.
Oparł się na łokciu i zakrył ręką oczy. Ciarki przebiegły mi po krzyżu. Palce kryjące oczy, drgały mu z lekka. Przerwał to krótkie milczenie.
— Coś takiego tylko raz może się przytrafić człowiekowi i... Ach, tak! Gdym wyleciał na pomost, łajdaki już majstrowali przy jednej łodzi. Ach, łódź! Biegłem po drabinie, gdy ciężki cios spadł mi na ramię, o mało nie rozbijając głowy. To mnie nie powstrzymało, a pierwszy maszynista — którego właśnie ze snu zbudzono — podniósł znów lewar. Byłem w takim usposobieniu, że niczemu się nie dziwiłem. Wszystko to wydawało się naturalne — tylko straszne — okropne! Uniknąłem ciosu i chwyciłem go w ramiona jak dziecko; wyrywał się, szepcząc: „Nie bij, nie bij, myślałem, żeś jednym z nich!” Odrzuciłem go od siebie, potoczył się wzdłuż pomostu i podbił nogi młodemu chłopcu — drugiemu maszyniście. Kapitan, zajęty łodzią, spojrzał wokoło i podszedł do mnie z głową pochyloną, mrucząc jak dzika bestia. Stałem jak kamień, oparłem się mocno i byłem tak nieporuszony, jak to — dodał, stukając palcem o mur. — Zdawało mi się, że ja to wszystko słyszałem, widziałem, przeszedłem przez to ze dwadzieścia już razy. Nie bałem się ich. Zamierzyłem się pięścią, on stanął, mrucząc: „Ach! To pan! Pomagaj pan, prędzej!” Tak powiedział. Prędzej! Jak gdyby tu ktoś zdołał się pośpieszyć. „Więc nic pan nie zrobi?” spytałem. „Owszem. Ucieknę”, warknął. Nie wydaje mi się, bym zrozumiał wówczas jego słowa. Tamci dwaj podnieśli się tymczasem z ziemi i rzucili się do łodzi. Biegli, przeklinając łódź, parowiec, siebie nawzajem, mnie. Ja się nie poruszyłem, milczałem. Śledziłem przechylanie się parowca. Stał nieruchomo, jak gdyby znajdował się w suchym doku — tylko miał taką pozycję. — Podniósł dłoń z palcami pochylonymi w dół. — Taka pozycja — powtórzył. — Widziałem linię widnokręgu, jasną smugę ponad dziobem parowca; widziałem wodę ciemną, iskrzącą się, a jednak zawsze spokojną, śmiertelnie spokojną, spokojniejszą niż była kiedykolwiek i widoku tego nie mogłem dłużej znieść.Widział pan kiedyś okręt płynący dziobem w dół wskutek oderwania się kawała zardzewiałego żelaza? Wszak można go było przymocować? Ale czy można tego dokonać w ciągu pięciu, czy choćby pięćdziesięciu minut? Gdzie znajdę ludzi, którzy zechcą zejść tam na dół? O, te belki — te belki! Czy miałby pan odwagę machnąć młotem, chociażby raz, gdyby widział pan tę belkę? Nie mów pan, że miałbyś, nie widziałeś jej. Do pioruna! Żeby zrobić taką rzecz, należy wierzyć, że jest szansa, jedna na tysiąc choćby, cień nadziei; ale jej tam nie było! Sądzi pan, że byłem tchórzem, stojąc bezradnie, ale co by pan zrobił? Co? Nie wie pan, co powiedzieć — i nikt tego nie wie. Na obrócenie się nawet trzeba mieć czas. Cóż miałem zrobić? Czy to by się nazywało dobrocią, gdybym doprowadził tych ludzi do szaleństwa ze strachu, nie mogąc ich uratować... bo nic by ich ocalić nie zdołało? Słuchaj pan! Taka jest prawda, jak tu siedzę przed panem...
Szybko dyszał za każdym słowem, rzucając przenikliwe spojrzenia na mą twarz, jakby chcąc śledzić wywołane wrażenie. Nie mówił do mnie, ale przede mną, dysputując z niewidzialną osobistością, swoim nieodłącznym towarzyszem i przeciwnikiem — jakby drugim posiadaczem jego duszy. Były to rzeczy przechodzące kompetencje sędziów; była to subtelna sprzeczka o istotne prawdy życiowe i nie wymagała ona sędziego. Tu potrzeba było wspólnika, pomocnika. Czułem, na jakie ryzyko się narażam, jeżeli dam się w to wciągnąć i będę zmuszony wziąć udział w dyspucie niedającej się rozstrzygnąć, jeżeli się chce pozostać uczciwym względem pewnych szczytnych urojeń mających swoje prawa i wobec tych
Uwagi (0)