Lord Jim - Joseph Conrad (biblioteka komiksowo txt) 📖
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Lord Jim - Joseph Conrad (biblioteka komiksowo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
Dogoniłem go dopiero przy bramie. Musiałem nawet biec, a gdy prawie bez tchu stanąłem obok niego, zarzuciłem mu, że mi ucieka.
— Nigdy! — rzekł i zawrócił zaraz.
Wytłumaczyłem mu, że nie miałem na myśli, że uciekał przede mną.
— Przed nikim, przed nikim na świecie — oświadczył z naciskiem.
Powstrzymałem się od wykazania wyjątku, mogącego usprawiedliwić najdzielniejszego z nas; pomyślałem, że sam wkrótce to zrozumie. Spoglądał na mnie cierpliwie, podczas gdy ja rozmyślałem, co by tu powiedzieć; ale nie mogłem znaleźć nic odpowiedniego, więc poszedł dalej. Dotrzymywałem mu kroku, bojąc się go stracić z oczu; mówiłem pośpiesznie, że nie mogę go zostawić pod fałszywym wrażeniem mojego — mojej — jąkałem się. Głupota tego zdania uderzyła mnie, gdy usiłowałem je dokończyć, ale potęga zdań nie ma nic wspólnego z sensem i logiką ich budowy. Moje idiotyczne jąkanie się sprawiało mu przyjemność. Przerwał je od razu, mówiąc grzecznie, co świadczyło o jego wielkim panowaniu nad sobą, albo też o cudownej elastyczności ducha.
— Wszystko przez tę moją pomyłkę.
Wyrażenie to zdziwiło mnie niezmiernie: tak mógł wzmiankować o jakiejś nic nieznaczącej okoliczności. Czyż nie zrozumiał opłakanego jej znaczenia?
— Zechce mi pan wybaczyć — dodał później trochę markotnie — Wszyscy ci ludzie patrzący na mnie w sądzie wydawali się takimi głupcami, że — że — mogło być tak, jak przypuszczałem.
To powiększyło moje zdziwienie i ukazało mi go w nowym świetle. Spojrzałem z ciekawością i spotkałem jego oczy nieprzeniknione, ale nie zdradzające wstydu.
— Ja nie mogę się z tą rzeczą pogodzić — powiedział po prostu — i nie myślę się godzić. W sądzie to co innego; muszę to wytrzymać i wytrzymam.
Nie twierdzę, że go zrozumiałem. Ukazywał mi się jakby w oderwanych błyskach światła przedzierających się przez gęstą mgłę — niby ułamki jakichś istotnych, lecz znikających szczegółów niedających jasnego pojęcia o ogólnym wyglądzie okolicy. Ożywiało to moją ciekawość, ale nie zaspokajało jej, nie dając możności uzyskania pełnej orientacji. W ogóle robił mylące wrażenie. Oto dlaczego poprosiłem, by zaszedł do mnie, i tego dnia rozstaliśmy się późnym wieczorem. Zatrzymałem mieszkanie w hotelu Malabar na dni kilka i na moje usilne prośby zjadł tam ze mną obiad.
Tego popołudnia przybył jakiś żaglowiec pasażerski i wielka sala jadalna hotelu była prawie zapełniona ludźmi mającymi w kieszeniach bilety na podróż dookoła świata za sto funtów. Były tam pary małżeńskie, najwidoczniej znudzone sobą już w połowie podróży; były tam tworzące jedno towarzystwo bardziej lub mniej liczne grupy i ludzie samotni, jedzący uroczyście lub ucztujący głośno — wszyscy rozmawiali, żartowali lub ponuro zachowywali milczenie, zależnie od swego usposobienia, inteligencją i chłonnością wrażeń dorównujący swym kufrom złożonym w górnych pokojach. I nadal otrzymywać będą etykietki, że byli w tych i tych miejscach, jak i ich bagaże. Będą nosili się z godnością jako osoby niezwykłe i będą zachowywać karteczki przylepione do koszyków jako dokumenty, gdyż będą one jedynym dowodem, że odbyli tę kształcącą podróż. Służący bez szmeru uwijali się po gładkiej posadzce; od czasu do czasu rozlegał się śmiech dziewczyny, tak niewinny, jak pusty był jej umysł lub też ktoś dla zabawy całego zgromadzenia, a wykazania swego dowcipu, cedził przez zęby opowiadanie o świeżym skandalu, który się zdarzył w czasie podróży. Dwie stare panny, zabójczo wystrojone, przeglądały z kwaśnymi minami jadłospis, szepcąc do siebie zwiędłymi ustami, podobne dwóm nadętym koczkodanom.
Wino otworzyło serce Jima i stał się rozmowniejszy. Zauważyłem też, że ma dobry apetyt. Zdawało się, że gdzieś pogrzebał niemiły epizod naszego pierwszego spotkania. Było tak, jak gdybyśmy mieli o tej sprawie już nigdy nie wspominać. Przez cały czas miałem przed sobą niebieskie, chłopięce, prosto patrzące oczy, młodą twarz, szerokie ramiona, otwarte ciemne czoło z białą linią u nasady jasnych, wijących się włosów, to wszystko przyciągało ku sobie całą moją sympatię. On był z dobrego gatunku, należał do nas. To szczęście uśmiechu, młodzieńcza powaga nie mogły zwodzić. Mówił z pewnego rodzaju otwartością i spokojem mogącymi wynikać z męskiego panowania nad sobą, z bezczelności, braku zastanowienia lub być gigantyczną mistyfikacją. Kto odgadnąć zdoła? Z naszego tonu mógł ktoś sądzić, że rozmawiamy o jakiejś trzeciej osobie, o grze w piłkę lub o zeszłorocznej pogodzie. Umysł mój zagłębiał się w rozmaite przypuszczenia, gdy nareszcie zwrot w rozmowie dał mi możność, nie obrażając go, rzucić ogólną uwagę, że jednak śledztwo to musi być ogromnie męczące dla niego. Wyciągnął swą rękę przez szerokość stołu i schwyciwszy moją, wlepił we mnie wzrok. Struchlałem.
— Musi być panu strasznie ciężko — wyjąkałem zmieszany tym widokiem milczącej rozpaczy.
— To piekło! — wyrzucił z siebie zgłuszonym tonem.
Ten ruch i te słowa przeraziły dwóch „obieżyświatów” siedzących przy sąsiednim stoliku, rzucili na nas trwożliwe spojrzenia, odrywając je od zamrożonych puddingów. Wstałem i wyszliśmy na galerię, by tam wypić kawę i wypalić cygara.
Na małych, ośmiokątnych stolikach paliły się świece w szklanych kloszach; klomby z roślin o sztywnych liściach oddzielały jedne bujaki od drugich, a między szeregami kolumn chłonącymi światła bijące z okien, noc ciemna, upstrzona światłami zdawała się wisieć jak jakaś wspaniała draperia. Światła płynących okrętów błyszczały w dali jak gwiazdy, a wzgórza za przystanią podobne były do groźnej masy piorunowych chmur.
— Ja nie mogłem uciec — zaczął Jim. — Kapitan to zrobił, bardzo to szczęśliwie dla niego. Ja nie mogłem i nie chciałem. Wszyscy uniknęli tego w taki czy inny sposób, ale ja tak zrobić nie mogłem.
Słuchałem z natężoną uwagą, nie śmiejąc poruszyć się na krześle; chciałem dowiedzieć się — a do dziś dnia nie wiem, mogę się tylko domyślać. Był on jednocześnie zgnębiony i pewny siebie, jak gdyby przekonanie o wrodzonej prawości było hamulcem dla prawdy, wijącej się w nim przy każdym zwrocie rozmowy. Zaczął mówić tonem takim, jakim mówi człowiek, przyznający się do niemożności przeskoczenia muru dwudziestostopowego13, że teraz nie będzie mógł nigdy powrócić do domu; to oświadczenie przywiodło mi na pamięć powiedzenie Brierly’ego „że stary pastor w Essex ubóstwiał swego syna marynarza i dumny był z niego”.
Nie mogę wam powiedzieć, czy Jim wiedział o tej nadzwyczajnej miłości ojca, ale ton, z jakim wspomniał „tatusia” obliczony był na to, by dać pojęcie o tym, że szlachetniejszego człowieka, pomimo wielkiego obarczenia rodziną, nie było jeszcze od początku świata. Tyle było niepokoju w tych słowach, pragnących wpoić we mnie przekonanie, że prawda w nich zawarta nie ulega najmniejszej wątpliwości, iż nabierały one pewnego uroku, ale zarazem i druga strona tej historii zabarwiała się boleśniejszym, dotkliwszym tonem.
— Czytał już o tym wszystkim w gazetach — rzekł Jim. — Nie mogę już pokazać się biednemu staremu! — Nie śmiałem podnieść oczu, póki nie usłyszałem tych słów. — Nie mógłbym mu wytłumaczyć i on by nie zrozumiał.
Spojrzałem na niego. Zamyślony palił cygaro i po chwili znów zaczął mówić. Od razu zrozumiał, że chcę go oddzielić od współwinowajców w popełnionej, powiedzmy, zbrodni. On do nich nie należał, był człowiekiem zupełnie innym. Nie zaprzeczyłem mu ani jednym gestem. Nie miałem zamiaru dla miłości nagiej prawdy pozbawić go tego najmniejszego okrucha ocalającej łaski. Nie wiedziałem, czy w to wierzy. Nie wiedziałem, jakie ma plany i czy w ogóle zamierza coś uczynić — podejrzewam, że on sam również nie wiedział; wierzę bowiem, że żaden człowiek nigdy nie zrozumie dokładnie własnych sprytnych wybiegów, których używa, chcąc uciec przed przykrym cieniem własnego sumienia. Nie odezwałem się ani słowem przez cały czas jego rozmyślania o tym, co też on będzie robił, „gdy to głupie badanie się skończy”.
Widocznie podzielał pogardliwe zapatrywania Brierly’ego na te nakazane prawem procedury. Wyznał, że nie wie, dokąd się zwrócić; najwidoczniej myślał głośno, a nie rozmawiał ze mną. Świadectwa przepadły, kariera złamana, grosza przy duszy nie ma i nie pojmuje nawet, jaką pracą mógłby się teraz zająć. Z domu może mógłby coś dostać, ale na to trzeba prosić o pomoc rodzinę, a on tego nie chce. A może go przyjmą na jaki parowiec...
— Chciałby pan tego? — spytałem nielitościwie.
Zerwał się; podszedł do kamiennej balustrady i wpatrzył się w ciemną noc. Za chwilę powrócił, pochylając nad mym krzesłem młodzieńczą twarz chmurną od opanowanego z bólem wzruszenia. Zrozumiał doskonale, że ja nie wątpiłem w jego zdolność kierowania okrętem. Drżącym trochę głosem spytał mnie — dlaczego to powiedziałem? Byłem „nieskończenie dobry” dla niego. Nie roześmiałem się nawet wtedy, gdy wyjąkał, że „przez tę pomyłkę — wie pan — zrobiłem z siebie skończonego osła.” Przerwałem mu, mówiąc w ciepły sposób, że dla mnie taka pomyłka nie jest powodem do śmiechu. Usiadł i wypił filiżankę kawy do ostatniej kropli.
— Nie chodzi zatem o to, żebym się przyznał do winy — oświadczył stanowczo.
— Nie? — spytałem.
— Nie — przyznał z zupełnym przekonaniem. — Czy pan wie, co by pan zrobił? Czy wie pan? A przecież nie uważa się pan za... e... e... — przełknął coś — tchórza?
I tu — na honor! — spojrzał mi pytająco w oczy. Było to najwidoczniej pytanie — bona fide14 pytanie! W każdym razie nie czekał na odpowiedź. Zanim przyszedłem do przytomności, on mówił dalej, patrząc prosto przed siebie, jakby czytając coś w cieniach nocy.
— Należało być przygotowanym. A ja nie byłem; nie, nie wtedy. Ja nie chcę usprawiedliwiać się; ale chciałbym wytłumaczyć — chciałbym, by ktoś zrozumiał — ktoś — chociaż jedna osoba! Pan! Dlaczegożby nie pan?
Było to uroczyste, a zarazem trochę śmieszne, takie zwykle są walki jednostki usiłującej ocalić swe wyobrażenie o tym, czym powinna być jej moralna istota, to drogocenne pojęcie konwencji, ta zasada gry jedna tylko, ale straszna w skutkach przez przywłaszczanie sobie nieograniczonej władzy nad naturalnymi instynktami, przez straszne karanie za błędy. Rozpoczął swą historię dość spokojnie. Na parowcu linii Dale, który widząc tych czterech ludzi o zmierzchu, samych na falach oceanu — zabrał ich na swój pokład — poddani zostali pierwszemu badaniu. Tłusty kapitan wymyślił jakąś historię, inni milczeli i z początku to uszło. Nie można przecie męczyć pytaniami biednych rozbitków, których się uratowało jeżeli nie od okrutnej śmierci, to przynajmniej od strasznych cierpień. Później, po namyśle, oficerowie „Avondale” musieli zrozumieć, „że coś w tej sprawie jest niejasnego”, ale, naturalnie, zachowali swe wątpliwości dla siebie. Zabrali na swój pokład kapitana, pomocnika i dwóch maszynistów z Patny, która zatonęła i to zapewne im wystarczało. Nie pytałem Jima, jakich doznawał uczuć podczas tych dziesięciu dni spędzonych na pokładzie. Ze sposobu jego opowiadania wywnioskowałem, że był częściowo oszołomiony odkryciem, jakiego dokonał na samym sobie — i bez wątpienia pracował nad tym, by móc to wytłumaczyć jedynemu człowiekowi, zdolnemu ocenić całą tego doniosłość. Trzeba zrozumieć, że nie myślał o zmniejszaniu jego ważności i tu właśnie leży jego zasługa. Co zaś do odczuć, jakich doznał po wylądowaniu i usłyszeniu niespodziewanej konkluzji sprawy, w której odegrał tak smutną rolę — nie mówił mi nic i trudno to odgadnąć. Czy uczuł, że mu się grunt spod nóg usuwa? — nie wiem. Całe dwa tygodnie oczekiwał w „Domu Marynarzy”, a że tam jednocześnie było kilku innych, zebrałem o jego zachowaniu się pewne wiadomości. Zdaniem tych ludzi Jim był ponurą bestią. Cały ten czas spędził na werandzie, leżąc na bujaku, wstając tylko do jedzenia lub późnym wieczorem i włóczył się wówczas samotnie, oderwany od swego otoczenia, niezdecydowany, milczący jak duch niemający domu, w którym mógłby straszyć.
— Nie wiem, czy powiedziałem przez cały ten czas trzy słowa do jakiejś żywej istoty — rzekł i zaraz dodał — Jeden z tych ludzi z pewnością wypaplałby coś, o czym ja postanowiłem nie rozmawiać, a nie chciałem, by doszło do jakiejś sprzeczki. Nie! Nie wtedy! Byłem zanadto... zanadto... Nie byłem do niej usposobiony...
— Więc belka wytrzymała?
— Tak — szepnął — wytrzymała. A przysięgam panu, że czułem, jak ustępowała mi pod ręką.
— Czasami stare żelastwo jest ogromnie wytrzymałe — rzekłem.
Oparty o tylną poręcz fotela, z nogami sztywno wyciągniętymi i obwisłymi rękami, kilkakrotnie kiwnął głową. Trudno sobie wyobrazić coś smutniejszego. Nagle podniósł głowę i wyprostował się.
— Ach, jakaż sposobność zmarnowana! Boże mój, jak zmarnowana! — krzyknął, ale to ostatnie słowo brzmiało jak jęk wydarty bólem.
Znów siedział w milczeniu, strasznie tęsknym wzrokiem patrząc w dal, jakby szukając tej zmarnowanej okazji odznaczenia się; rozwarte nozdrza zdawały się chwytać upajającą woń tej zmarnowanej sposobności. Skrzywdzilibyście mnie myśląc, że patrzyłem na to spokojnie! Ach, jakąż ten biedak miał imaginację! Widziałem w tym spojrzeniu, wlepionym w ciemną noc, jak cała jego wewnętrzna istota przeniosła się do pełnego złudzeń państwa bohaterskich aspiracji. Nie miał czasu żałować tego, co stracił, całkowicie i naturalnie odczuwając to, czego mu się nie udało otrzymać. Był ode mnie niezmiernie daleko, chociaż siedziałem o trzy kroki od niego. Z każdą chwilą pogrążał się głębiej w nieistniejący świat romantycznych czynów. Dotarł nareszcie do samego jądra i dziwny wyraz wniebowzięcia rozlał się na jego rysach, oczy błysnęły mu w świetle świec palących się na stole: niewątpliwie uśmiechał się! Dotarł do serca,
Uwagi (0)