Lord Jim - Joseph Conrad (biblioteka komiksowo txt) 📖
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Lord Jim - Joseph Conrad (biblioteka komiksowo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
— I zostać ocalonym — przerwałem.
— Do tego bym dążył — odparł — a ja o tym nawet nie myślałem — zadrżał, jak gdyby musiał przełknąć coś obrzydliwego — gdy „skoczyłem” — wykrztusił z konwulsyjnym wysiłkiem, którego natężenie jak gdyby udzieliło się falom powietrza i targnęło z lekka mym ciałem.
Wlepił we mnie oczy.
— Czy nie wierzy mi pan? — krzyknął. — Przysięgam... na wszystkie piekła! Wciągnął mnie pan w tę rozmowę i... musi pan... powiedział pan, że będzie mi wierzyć!
— Rozumie się, że tak! — powiedziałem naturalnym tonem, który wywołał uspakajające wrażenie.
— Niech mi pan przebaczy — rzekł. — Nie mówiłbym panu o tym wszystkim, gdyby nie był pan dżentelmenem. Powinienem wiedzieć... Jestem... także jestem dżentelmenem.
— Ależ tak, tak — pośpieszyłem potwierdzić.
Patrzył mi prosto w twarz i powoli cofał swój wzrok.
— Teraz pan rozumie, dlaczego, pomimo wszystkiego, w ten sposób nie zakończyłem sprawy. Nie lękałem się skutków mego postępku. A w każdym razie, gdybym pozostał na parowcu, to w chwili tonięcia zrobiłbym wszystko, by zostać ocalonym. Znane są fakty, że ludzie pływali całymi godzinami po morzu... i zostali wyratowani, nie poniósłszy żadnego uszkodzenia. Mogłem wytrzymać dłużej niż inni. Żadnej wady w mym sercu nie było.
Wyciągnął prawą swą pięść z kieszeni i wymierzył sobie cios w pierś, który jak stłumiony wystrzał rozległ się w ciszy nocnej.
— Nie — rzekłem.
Zamyślił się i szepnął.
— Szerokość włosa, nawet mniej, między jednym a drugim, a tymczasem...
— O północy trudno dojrzeć włos — rzekłem trochę złośliwie.
Czy rozumiecie, że chciałem solidaryzować się z naszym zawodem? Byłem na niego zagniewany, jak gdyby mnie oszukał! O! Taka pyszna sposobność trzymania się złudzeń lat młodzieńczych, a on odarł nasze wspólne życie z ostatniego błysku jego świetności.
— Więc uciekłeś... od razu.
— Skoczyłem! — poprawił z naciskiem. — Skoczyłem, pamiętaj pan! — powtórzył, a ja dziwiłem się widocznej, lecz niejasnej intencji. — A więc, tak! Może wówczas nie rozumiałem tego. Ale później, w łodzi, miałem dość na to czasu. Mogłem rozmyślać. Nikt o tym nie będzie wiedzieć, naturalnie, ale to mi nie ułatwiało położenia. Pan ma mi uwierzyć. Ja nie pragnąłem tej całej rozmowy... Nie... Tak... nie będę kłamał... chciałem jej, tego właśnie pragnąłem. A czy pan myśli, że pan, czy ktokolwiek inny, zmusiłby mnie do powiedzenia... gdybym... bał się wypowiedzieć wszystko? Nie bałem się również myśleć o tym. Widziałem wszystko bardzo jasno. Ani myślałem uciekać. W pierwszej chwili... w nocy... gdyby nie pogróżki tamtych... mógłbym... Ale nie! Na Boga! Nie sprawiłbym im tej przyjemności. Zrobili już dość. Wymyślili bajkę i wierzyli w jej wiarygodność pomimo wszystkiego, co ja wiedziałem. Ale istotna prawda pozostanie przy mnie. Ani myślę mieszać się w tę wstrętną sprawę. Jeżeli mam powiedzieć prawdę, byłem zupełnie zniechęcony do życia; ale wiedziałem, że nic dobrego wyniknąć nie może z mego... wycofania się. Uważałem, że to nie zakończy wszystkiego.
Chodził tam i sam, ale z ostatnimi słowami zwrócił się nagle do mnie.
— A co pan uważa? — spytał gwałtownie.
Nastała chwila milczenia, a ja poczułem się ogromnie wyczerpany i zmęczony, jak gdyby jego głos wyrwał mnie ze snu, w którym błąkałem się po pustych przestworzach, tak rozległych, iż wędrówka ta zgnębiła duszę i wyczerpała ciało.
— To na nic by się nie zdało — szeptał uparcie. — Nie. Należało stawić temu czoło... czekać na drugą sposobność.
Otaczała nas najzupełniejsza cisza. Mgła jego odczuć wisiała między nami, jakby miotana jego wewnętrzną walką, a poprzez tę mgłę Jim ukazywał mi się nie pod własną postacią, lecz jak jakaś symboliczna istota na obrazie. Chłód nocy przygniatał mi członki jak płyta marmurowa.
— Rozumiem — szepnąłem bardziej dlatego, by sobie samemu dowieść, że mogę otrząsnąć się z tej bezwładności niż z innego powodu.
— Przed zachodem słońca okręt Avondale zabrał nas na swój pokład — mówił chmurnym tonem — płynął wprost na nas, musieliśmy tylko siedzieć spokojnie i czekać.
Po długiej przerwie rzekł:
— Opowiedzieli swoją historię.
Znowu nastała chwila przygnębiającej ciszy.
— Wówczas dopiero zdałem sobie jasno sprawę ze wszystkiego i powziąłem postanowienie — dodał.
— Nic pan nie powiedział? — szepnąłem.
— A cóż miałem mówić? — również szeptem spytał. — Lekkie drgnienie. Zatrzymany parowiec. Stwierdzone uszkodzenia. Zaczęto spuszczać łodzie po cichu, by nie wzbudzać popłochu. Gdy spuszczono pierwszą łódź, parowiec zatonął jak kawał ołowiu wśród szkwału... czy mogło być coś jaśniejszego? — zwiesił głowę — i straszniejszego?
Usta mu drżały, gdy patrzył mi prosto w oczy.
— Skoczyłem... czyż nie tak?... To był fakt, a reszta, to już wszystko jedno!
Załamał na chwilę ręce, spojrzał na prawo i lewo i szepnął:
— To jakbym oszukiwał zmarłego.
— Tam umarłych nie było — rzekłem.
Na te słowa oddalił się ode mnie, oparł się o balustradę, jakby podziwiając piękność i spokój nocy. Z kwiatów płynęła balsamiczna woń. Po chwili wrócił do mnie szybkimi krokami.
— To wszystko jedno — powtórzył.
— Możliwe — rzekłem.
Zaczynałem rozumieć, że nie dorównuję mu, bo zresztą cóż ja mogę wiedzieć.
— Czy on był umarły czy żywy, nie mogłem wiedzieć tego na pewno — rzekł. — A żyć musiałem, prawda?
— Zapewne tak, jeżeli z tego punktu się pan na to zapatruje — bąknąłem.
— Rad byłem, rozumie się — mówił, myśląc o czym innym. — Zeznawali — wyrzekł powoli podnosząc głowę. — Czy pan wie, jaka była moja pierwsza myśl, gdym ich słuchał? Doznałem ulgi, ucieszyłem się, dowiedziawszy się, że te krzyki... czy mówiłem panu, że słyszałem krzyki? Nie? Otóż słyszałem... krzyki o pomoc, straszne... okropne. Imaginacja, jak przypuszczam. A jednak, nie mogłem pojąć... tamci nie słyszeli. Pytałem się ich później. Wszyscy mówili... nic! Nic? A ja słyszałem, nawet wówczas. Powinienem był wiedzieć, że to niemożliwe... ale ja nic nie myślałem... tylko wsłuchiwałem się. Bardzo słabe jęki, ale słyszałem je dzień w dzień. Nareszcie jeden z majtków podszedł do mnie i rzekł: Patna... francuski statek... dopłynęli szczęśliwie do Adenu... śledztwo... sąd... przygotowane dla was pomieszczenie w Domu Marynarzy”. Przechadzałem się z nim po pokładzie i rozkoszowałem się ciszą. Nie było więc krzyków. Imaginacja! Musiałem mu uwierzyć. Nie słyszałem już odtąd nic więcej. Nie wiem, jak długo mógłbym to znieść. Stawało się to coraz przykrzejsze... chciałem powiedzieć... głośniejsze.
Zamyślił się.
— Więc krzyków nie było. Niech i tak będzie. Ale światła! Przecież światła znikły! Nie widzieliśmy ich więcej. Gdyby były, rzuciłbym się w morze i popłynąłbym ku nim krzycząc... błagałbym, by mnie znów przyjęli na pokład... Miałbym okazję... czy wątpi pan?... A skąd pan może wiedzieć, co ja czułem?.. Jakim prawem pan wątpi?... O mało co nie zrobiłem tego... czy pan rozumie? — tu zniżył głos. — Nie było jednego światełka, jednego błysku — mówił smutnie. — Czy pan nie może zrozumieć, że gdyby było jedno światełko, nie widziałby mnie pan tutaj? Widzi mnie pan... i wątpi?
Zaprzeczyłem głową. Ta kwestia świateł niewidzialnych, pomimo, że parowiec był oddalony tylko o ćwierć mili, mogła być przedmiotem dyskusji. Jim upierał się przy tym, że nie widać było nic po pierwszym przejściu ulewy; tamci to samo opowiadali oficerom z Avondale. Rozumie się, że słuchano ich i kiwano głowami z uśmiechem powątpiewania. Jakiś stary kapitan siedzący obok mnie w sali sądowej nachylił się do mnie, szepcząc: „Rozumie się, kłamią!” A właściwie nikt nie kłamał; nawet ten główny maszynista, opowiadając o światełku na maszcie, gasnącym jak rzucona zapałka. Człowiek w takim stanie podniecenia, w jakim oni byli, mógł dojrzeć tlącą się iskierkę, gdy rzucał ukradkowe spojrzenia za siebie, a oni nie widząc jej, mogli sobie wytłumaczyć to tylko tym, że parowiec zatonął. Był to widoczny, a zarazem uspokajający dowód. Przewidziany fakt nadchodził tak szybko, że widoczny był pośpiech. Nic dziwnego, że nie szukali innego wytłumaczenia. A prawdziwe wyjaśnienie było bardzo proste i odkąd Brierly wspomniał o nim na sądzie, nikt już więcej nie zajmował się tą sprawą. Jeżeli pamiętacie, parowiec został zatrzymany, a jego tył był wysoko podniesiony. Gdy uderzył weń orkan, przechylił się mocno na przeciwną stronę i tym sposobem światła jego stały się zupełnie niewidzialne dla ludzi znajdujących się w łodzi po tej jego stronie.
Bardzo możliwe, że gdyby widać było światła, robiłyby one wrażenie niemej prośby — a blask ich, przebijając cienie nocy, posiadałby tajemniczą potęgę ludzkiego spojrzenia mogącego obudzić uczucie litości i wyrzuty sumienia. Spojrzenie to mówiłoby: „Jestem tu... jeszcze tu jestem...”, bo cóż więcej może powiedzieć oko porzuconej ludzkiej istoty? Ale parowiec odwrócił się od nich jakby z pogardą. Patrzył teraz uparcie na nowe niebezpieczeństwa na otwartym morzu, których tak dziwnym sposobem uniknął, aby zakończyć swe życie na przystani, pod cieniami siekier i młotów. Jaki był ostateczny los pielgrzymów, znajdujących się na jego pokładzie? Nie wiem, ale nazajutrz około dziewiątej zjawił się statek francuski. Wkrótce powszechnie znane stało się zeznanie kapitana statku. Skręcił on trochę z drogi, by się przekonać, co się dzieje z tym parowcem, tak groźnie pochylonym nad powierzchnią morza. Wywieszona była flaga, widać było, że parowiec znajduje się w strasznym niebezpieczeństwie, ale kucharze przygotowali ranny posiłek, a pokład zatłoczony był ludźmi; wszyscy oni patrzyli na zbliżający się statek, ale żaden głos nie wydobył się z ich ust, jakby jakimś czarem zmuszonych do milczenia.
Francuski kapitan wołał na nich, ale nie otrzymał odpowiedzi, więc przekonawszy się przez lunetę, że tłum na pokładzie nie wygląda jak zadżumiony, zdecydował się wysłać łódź. Dwóch oficerów weszło na pokład, usiłowali rozmówić się z Arabem, ale nie mogli z nim dojść do ładu: groza położenia sama przez się biła w oczy. Zdumieni byli widokiem martwego białego człowieka leżącego na pomoście w skurczonej pozycji. „Fort intrigué par ce cadavre15” — opowiadał mi oficer francuski, którego przypadkiem spotkałem w kawiarni w Sydney. Był on na tym statku i doskonale pamiętał całą sprawę, chociaż niemało lat upłynęło od tego czasu. Co prawda, muszę to zaznaczyć, ta sprawa miała dziwną moc, opierała się czasowi i słabości pamięci ludzkiej; z niezwykłą żywotnością przebywała w mózgach ludzkich i na końcu ich języka. Miałem tę wątpliwą przyjemność doświadczyć, jak po wielu latach, w oddaleniu nie wiem już ilu mil, wjeżdżała ona zawsze na stół przy najlżejszej aluzji. Dziś na przykład, skąd doszło do rozmowy o niej? Ja w tym towarzystwie jestem jedynym marynarzem, ta sprawa mogła pozostać tylko w mojej pamięci, a jednak wypłynęła na wierzch. A jeżeli dwaj ludzie nieznani sobie, ale obznajmieni z tą sprawą spotkają się w jakimkolwiek punkcie świata, to zanim się rozejdą, muszą się o niej rozgadać. Ja tego Francuza nigdy a nigdy przedtem nie widziałem, a po upływie godziny rozmawialiśmy jak starzy znajomi, chociaż nie należał on również do bardzo rozmownych. Siedział sobie spokojnie nad szklanicą napełnioną jakimś ciemnym płynem. Mundur jego był trochę zniszczony; on sam ciężki, o szerokich nabrzmiałych policzkach, wyglądał na człowieka zażywającego tabakę. Znajomość nasza rozpoczęła się tym, że podał mi przez stół gazetę, której nie potrzebowałem. Powiedziałem: „Merci16”. Zamieniliśmy parę nic nie znaczących uwag i nagle, zanim pojąłem, jakim sposobem do tego doszło, wpadliśmy na tę historię i on mi opowiadał, jak bardzo „zdziwieni byli widokiem tego trupa”. Okazało się, że mój oficer należał do załogi statku, który wyratował Jima i jego towarzyszy.
W restauracji, gdzieśmy siedzieli, trzymano rozmaite zagraniczne trunki, widocznie dla wygody oficerów marynarki. Francuz, popijając jakiś ciemny płyn, zapewne cassis à l’eau17, kiwał głową, zaglądając jednym okiem do wnętrza szklanki.
— Impossible de comprendre... vous concevez18 — rzekł.
Łatwo pojąłem, jak trudno było im połapać się w sytuacji. Żaden z przybyłych łodzią oficerów nie znał dobrze angielskiego, nie mogli się więc porozumieć.
— Tłoczyli się wokoło nas — opowiadał oficer. — Utworzyło się koło autour de ce mort19 — opisywał. — Należało się zabrać do rzeczy najważniejszej. Ludzie ci zaczynali się niepokoić... Parbleu!20 Tłum taki... wyobraża pan to sobie? — dodał z filozoficzną pobłażliwością.
Co się tyczy miejsca uszkodzonego w parowcu, radził nie dotykać go, uważał to za rzecz najbezpieczniejszą. Jak można najprędzej, linami przywiązano Patnę sterem naprzód do statku; w tych okolicznościach było to rozsądne rozporządzenie, gdyż manewr ten zmniejszył ciężar w miejscu uszkodzonym, wymagającym wielkiej ostrożności. Byłem pewny, że w tych rozporządzeniach mój nowy znajomy odegrał główną rolę; wyglądał na człowieka, któremu można zaufać, na wytrawnego marynarza, chociaż gdy tak siedział, trzymając grube palce na brzuchu, przypominał jednego z tych poczciwych, zatabaczonych proboszczów wiejskich, do których uszu zlewane są wszystkie grzechy, cierpienia i wyrzuty sumienia całych generacji kmiotków. Wyraz spokoju i prostoty malujący się na ich twarzach jest jakby zasłoną rzuconą na tajemnicę bólu i rozpaczy. Stosowniejszą dla niego byłaby wytarta sutanna, zapięta aż pod obfitym podbródkiem, niż ten surdut z epoletami i metalowymi guzikami. Szeroka jego pierś podnosiła się miarowo, gdy mi opowiadał o ryzykownej sytuacji, w jakiej się wówczas znaleźli; jako marynarz musiałem to niewątpliwie dobrze rozumieć. Wyraziwszy takie właśnie przekonanie, pochylił się z lekka ku mnie i, wydymając wygolone wargi, odsapnął lekko.
—
Uwagi (0)