Przygody trzech Rosjan i trzech Anglików w południowej Afryce - Jules Gabriel Verne (biblioteka hybrydowa .txt) 📖
Styczeń 1854. Kiedy doktor Livingstove planuje swoją kolejną wyprawę badawczą, do brzegów Afryki Południowej zbliża się statek europejskiej ekspedycji zupełnie innego rodzaju. Dwa największe imperia świata, brytyjskie i rosyjskie, zaplanowały wspólną misję naukową. Uczeni z obu krajów mają na afrykańskich równinach dokonać serii pomiarów terenowych w celu jak najdokładniejszego ustalenia długości południka ziemskiego. Na uczestników wyprawy czeka nie tylko mozolna praca, ale i piękne krajobrazy, egzotyczne rośliny i zwierzęta, a także liczne przygody: polowania, spotkania z dzikimi plemionami, walka ze śmiertelnie groźnymi drapieżnikami, niebezpieczeństwa przeprawy przez rzekę.
- Autor: Jules Gabriel Verne
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Przygody trzech Rosjan i trzech Anglików w południowej Afryce - Jules Gabriel Verne (biblioteka hybrydowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jules Gabriel Verne
Najniebezpieczniejsze zadanie miał spełnić Mokum ze swoimi towarzyszami. Na uwagę zrobioną w tej mierze przez Williama myśliwiec odpowiedział, że inaczej być nie może i plan ułożony musi być co do joty wykonany. Emery uległ jego zdaniu.
Zaczynało dnieć. Szczyt góry oświecony poranną zorzą zarumienił się jak pochodnia. Mokum upewniony, iż czterej towarzysze umieścili się dogodnie w gałęziach sykomory, dał znak pochodu. Buszmen, sir John i krajowiec poczęli się wspinać na ścieżkę kapryśnie pokręconą na prawej ścianie wąwozu.
Trzej odważni myśliwi postępowali kilkadziesiąt kroków, zatrzymując się niekiedy i pilnie bacząc na dno parowu, którym pięli się w górę. Buszmen był pewny, że lwy po nocnej wycieczce nie omieszkały wrócić do legowiska, bądź dla pożarcia zdobyczy, bądź dla odpoczynku. Może uda się je zejść śpiące i skończyć z nimi szybko.
W kwadrans po przebyciu wejścia do wąwozu Mokum i jego dwaj towarzysze dosięgnęli usypiska przed kryjówką, o której mówił im Zorn. Tu przykucnęli na ziemi i badali miejsce.
Była to jaskinia dosyć duża, której głębokość trudno było ocenić. Szczątki zwierzęce, kupy kości zalegały wejście. Nie było wątpliwości, że to kryjówka lwów wskazanych przez pułkownika.
Lecz w tej chwili, wbrew oczekiwaniu myśliwych, jaskinia zdawała się pusta. Mokum z odwiedzioną strzelbą posunął się ku otworowi i na kolanach pełznął ku niemu.
Jednym szybkim spojrzeniem przekonał się, że była pusta. Okoliczność ta, której wcale nie przewidywał, nasunęła mu inny plan. Skinieniem przyzwał towarzyszów.
— Sir Johnie — mówił — naszej zwierzyny nie ma w legowisku, ale tylko co jej patrzeć. Mniemam, iż dobrze uczynimy, zająwszy jej miejsce. Mając do czynienia z takimi żarłokami, lepiej być oblężonym, aniżeli oblegać, zwłaszcza, gdy mamy armię na odsiecz. Cóż myśli wasza dostojność?
— Myślę tak jak ty, myśliwcze — odpowiedział Murray. — Rozkazuj, a będę posłuszny.
Mokum, sir John i krajowiec weszli w głąb jaskini. Była to głęboka grota zapełniona kośćmi i krwawymi szczątkami zwierząt. Po przekonaniu się, że jest zupełnie próżna, wzięli się rączo do zatarasowania wejścia za pomocą wielkich głazów, tocząc je z niemałym wysiłkiem i piętrząc jeden na drugim. Luki między kamieniami pozatykali suchymi gałęźmi i krzewami rosnącymi w pobliżu, zostawiając tylko otwory do wysunięcia strzelb.
Pracę tę ukończono w bardzo krótkim czasie, gdyż wejście do groty było wąskie, po czym stanęli za tą barykadą zaopatrzoną w strzelnice i oczekiwali nieprzyjaciela.
Oczekiwanie to nie trwało długo. Kwadrans po piątej w odległości stu kroków od jaskini ukazał się lew i dwie lwice potężnego wzrostu. Lew wstrząsał czarną grzywą i zamiatał ziemię ogonem. Niósł w paszczy całą antylopę i potrząsał nią jak kot myszą. Ciężar zdobyczy nie utrudniał wcale swobody ruchów i zwierz poruszał głową z łatwością. Dwie lwice żółtej maści biegły, podskakując, obok niego. Sir John, jak to później sam wyznał, uczuł gwałtowne bicie serca. Oczy rozwarły mu się niezwykle, czoło zmarszczyło. Uczuł nieopisany przestrach w połączeniu z zadziwieniem i niepokojem, lecz to nie trwało długo i wnet zapanował nad sobą. Dwaj jego towarzysze byli spokojni jak zwykle.
Tymczasem lwy poczuły niebezpieczeństwo. Na widok zabarykadowanej jaskini zatrzymały się. Od strzelców dzieliła je przestrzeń sześćdziesięciu kroków. Samiec wydał chrapliwy ryk i rzucił się wraz z lwicami w gąszcz na prawo, nieco niżej miejsca, na którym poprzednio zatrzymali się myśliwi. Przez gałęzie krzaków wyraźnie przeświecały płowe boki, nastawione uszy i iskrzące oczy straszliwych zwierząt.
— Otóż i kuropatwy — szepnął sir John do Mokuma. — Dalej każdy do swojej.
— Nie — odrzekł Mokum bardzo cicho — nie ma ich wszystkich, a strzały spłoszyłyby resztę — po czym zwracając się do dzikiego, zapytał:
— Czy jesteś pewny strzału na tę odległość?
— Tak, Mokumie.
— A więc poślij strzałę w lewy bok samca, a celuj w serce.
Bochjesman napiął łuk i mierzył z wielką uwagą przez krzewy. Strzała wypadła świszcząc. Ryk zagrzmiał, lew podskoczył i runął o trzydzieści kroków od jaskini.
— Dobrze! — rzekł Mokum.
Lew leżał bez ruchu. Ostre kły bieliły się z rozwartej i zakrwawionej paszczy.
Lwice, opuściwszy zarośle, rzuciły się do samca. Na ich rozdzierające ryki ukazały się na zakręcie parowu dwa inne lwy: stary samiec z żółtymi pazurami i trzecia lwica. Pod wpływem straszliwej wściekłości wstrząsały czarnymi grzywami. Zdawało się, że ciała ich zolbrzymiały. Rzucając się, wydawały ryk podobny do grzmotu.
— Na strzelby kolej! — zawołał Buszmen. — Palić w lot, gdy stanąć nie chcą.
Dwa strzały padły. Jeden z lwów, trafiony kulą eksplodującą Buszmena w krzyż, padł bez życia. Drugi lew, z łapą strzaskaną wystrzałem sir Johna, rzucił się ku barykadzie. Rozjuszone lwice pędziły za nim. Straszliwe bestie chciały zdobyć jaskinię i mogłyby tego dokazać, gdyby ich nie zatrzymały kule.
Buszmen, John i krajowiec cofnęli się w głąb jamy. Broń szybko nabito. Parę celnych strzałów powinno było zwalić napastników i zwierzęta byłyby niechybnie ubite, gdyby nie zaszedł wypadek całkiem nieprzewidziany, który wprawił strzelców w okropne położenie.
Naraz gęsty dym zapełnił jaskinię. Tlejąca przybitka65 rzucona na suche liście, zapaliła je, a wkrótce ognisty pas odgrodził myśliwych od zwierząt. Lwy cofnęły się, lecz strzelcy nie mogli dłużej pozostać w legowisku, boby ich dym wkrótce podusił. Położenie było przerażające, nie można się wahać.
— Wychodźmy, wychodźmy! — zawołał Mokum, dusząc się od dymu.
I razem odrzuciwszy kolbami palące się liście, rozepchnąwszy kamienie barykady, strzelcy, na wpół dymem zduszeni, wypadli z jaskini.
Krajowiec i sir John jeszcze nie zdołali ochłonąć, gdy potężna siła zwaliła ich na ziemię.
Afrykanin uderzeniem łba, Anglik ogonem lwicy jeszcze nienaruszonej, krajowiec ugodzony w środek piersi leżał bez ruchu. Sir John, mniemając, że ma roztrzaskaną nogę, przypadł na kolana, lecz w chwili gdy zwierz chciał rzucić się na niego powtórnie, strzał Buszmena wstrzymał go. Kula piorunująca natrafiwszy na kość, roztrzaskała się wewnątrz ciała.
W tej chwili Zorn, Emery i dwóch Bochjesmanów ukazali się w zakręcie wąwozu, biegnąc szybko dla wzięcia udziału w walce. Dwa lwy i lwica legły już od kul i strzał, lecz pozostałe przy życiu dwie lwice i samiec, któremu sir John strzaskał łapę, były jeszcze straszne dla myśliwych. Gwintówki atoli, kierowane pewną ręką, zrobiły swą powinność. Druga lwica, dwiema kulami w bok i głowę ugodzona, padła na miejscu. Raniony lew i trzecia samica, szalonym rzutem przesadziwszy głowy młodzieńców, znikły na zakręcie wąwozu, poczęstowane na pożegnanie dwiema kulami i dwiema strzałami.
Sir John wydał okrzyk zwycięski, lwy zostały pokonane. Cztery trupy leżały na ziemi.
Pośpieszono ku Murrayowi. Przy pomocy przyjaciół zdołał się podnieść. Noga szczęściem nie była zgruchotana. Krajowiec ugodzony łbem z wolna odzyskał zmysły. Gwałtowne uderzenie tylko go ogłuszyło. W godzinę później mały oddział dostał się do miejsca, gdzie były przywiązane konie, nie spotkawszy uchodzącej pary.
— Cóż, czy wasza dostojność jest zadowolona z kuropatw afrykańskich? — zapytał Mokum.
— Zachwycony, zachwycony, mój drogi! — mówił sir John, pocierając potłuczoną nogę. — Ależ co za ogony, zacny myśliwcze, co za ogony!
Tymczasem pułkownik z towarzyszami z bardzo naturalną niecierpliwością oczekiwali w obozie na wypadek walki.
Jeżeli strzelcom się powiodło, to w nocy zabłyśnie sygnał świetlny. Łatwo pojąć niepokój, w jakim uczeni przepędzili dzień. Ich matematyczne narzędzia były w pogotowiu. Wymierzyli lunety ku szczytowi góry w ten sposób, aby nimi uchwycić choćby najmniejsze światełko, lecz czy to światełko zabłyśnie?...
Pułkownik i Strux nie mieli chwilki spokojnej. Sam tylko Palander, zawsze zamyślony, zapomniał nawet pośród rachunków o niebezpieczeństwie grożącym kolegom. Nie należy go obwiniać o oryginalny egoizm. Można by o nim powiedzieć, co niegdyś powiedziano o matematyku Bouvardzie: „nie przestanie liczyć, dopóki nie przestanie żyć”, a być może, że Mikołaj Palander przestałby żyć, gdyby przestał rachować.
Wyznać jednak należy, że Everest i Strux, miotani niepokojem, więcej myśleli o uzupełnieniu swoich prac, jak o niebezpieczeństwie przyjaciół. Byliby chętnie stawili czoło temu niebezpieczeństwu, bo nie zapominali wcale, że służą nauce, która prowadzi zaciętą wojnę z przyrodą, ale wypadek jej mocno ich niepokoił. Gdyby przeszkoda fizyczna nie została zwyciężona, powstrzymałaby ich prace lub w najlepszym razie znacznie opóźniła. Łatwo więc pojąć niepokój astronomów w tym dniu wlokącym się bez końca.
Na koniec noc nadeszła. Everest i Mateusz Strux luzowali się co pół godziny przy lunecie. Śród cieniów nocy nie przemówili do siebie ani słowa, a zmieniali się z chronometryczną punktualnością. Szło o to, kto pierwszy spostrzeże upragniony sygnał.
Godziny upływały, północ minęła, nic nie ukazywało się na ciemnym szczycie.
Na koniec trzy kwadranse po drugiej pułkownik, podnosząc się z wolna, wyrzekł chłodno tylko to jedno słowo:
— Sygnał!
Przypadek sprzyjał Anglikowi, ku wielkiemu niezadowoleniu uczonego kolegi, który jednak musiał stwierdzić ukazanie się sygnału. Ale Mateusz Strux zemścił się, nie odpowiedziawszy ani słówka.
Zdjęcie kąta odbyło się z drobiazgową ścisłością. Po obserwacjach, kilkakrotnie powtórzonych, okazało się, że kąt mierzył 78°58’42,413”. Widzimy, że ścisłość posunięto aż do tysięcznych części sekundy.
Nazajutrz, 2 lipca, zwinięto obóz o świcie. Everest pragnął jak najprędzej połączyć się z towarzyszami. Rad był dowiedzieć się, czy zdobycie góry nie było połączone z wielkimi ofiarami. Wozy ruszyły pod przewodnictwem Numba, a w południe połączyli się wszyscy członkowie uczonej komisji. Po opowiedzeniu szczegółów walki koledzy winszowali im zwycięstwa.
W ciągu poranka John Murray, Emery i Zorn zmierzyli z wierzchołka góry odległość kątową nowego stanowiska, leżącego o kilka mil na zachód od południka. Astronomowie zdjęli nadto wysokości kilku gwiazd dla oznaczenia szerokości, pod którą leżał ich sygnał, z czego Palander obliczył, że za pomocą ostatnich pomiarów otrzymano drugą część południka, odpowiadającą jednemu stopniowi. Zmierzono więc dotąd dwa stopnie, wyprowadzone od podstawy za pomocą piętnastu trójkątów.
Prace rozpoczęto na nowo w warunkach zadowalających i należało się spodziewać, iż żadna przeszkoda fizyczna nie powstrzyma ich ukończenia. Przez całe pięć tygodni pogoda sprzyjała uczonym. Okolica nieco falista pozwalała stawiać sygnały. Pod dyrekcją Buszmena obozowiska zakładano porządnie. Żywności nie brakło, bo sir John na czele strzelców zaopatrywał w nią obficie. Szanowny Anglik stracił już rachubę odmian bawołów i antylop padających pod jego strzałami. Wszystko szło pomyślnie. Stan zdrowia zadowalający. Woda jeszcze nie powysychała w kałużach gruntu; Everest i Strux ku wielkiej radości kolegów mitygowali się. Prześcigano się wzajemnie w gorliwości i można już było przewidzieć ostateczne powodzenie przedsięwzięcia, gdy niespodziewanie nowa przeszkoda miejscowa zagroziła przerwaniem prac i rozbudziła uśpione niechęci.
Było to 11 sierpnia. Od poprzedniego dnia karawana ciągnęła krainą lesistą. Tego poranka wstrzymał pochód ogromny bór wysokopienny, którego granic dostrzec nie było można na widnokręgu. Nic wspanialszego nad te masy zieleni, tworzące jakby olbrzymi szpaler o ścianie wzniesionej sto stóp nad ziemię. Rozmaitości i piękności drzew tej puszczy nie sposób oddać słowami. Mieszały się tu najrozliczniejsze gatunki goundy,mosokosów i mukomdów, drzew poszukiwanych do budowy okrętów; hebany niezmiernie grube, których treść była czarna jak węgiel: bochinie o żelaznej mocy włóknach; buchnerie z pomarańczowym kwiatem; wspaniałe czerwonolisty z pniem białawym a szkarłatnym kwieciem; tysiące gwajaków, między którymi wiele miało pnie piętnastostopowego obwodu. Z głębokich tych mas wydobywały się dziwne szmery, niby szum morskiej fali rozbijającej się na piaszczystym brzegu. Wiatr przedzierający się przez ten ocean gałęzi konał na krańcach lasu.
Zapytany przez pułkownika Mokum odpowiedział:
— To jest las Rowuma.
— Jak daleko ciągnie się ze wschodu na zachód?
— Na czterdzieści pięć mil.
— A z południa na północ?
— Około dziesięciu mil.
— A jakimże sposobem przedrzemy się przez tę puszczę?
— Przebyć jej się nie da, bo nie ma przez nią żadnej drogi. Jedyny sposób objechać ze wschodu lub z zachodu.
Naczelnicy wyprawy, usłyszawszy stanowczą odpowiedź Buszmena, wielce się zakłopotali. Nie można było stawiać sygnałów w lesie zalegającym równinę. Obejść ją to znaczyło oddalić się na dwadzieścia do dwudziestu pięciu mil od linii południkowej, a więc nadzwyczajnie powiększyć roboty i dodać do istniejących przynajmniej tuzin nowych trójkątów.
Trudność prawdziwa, przeszkoda naturalna istniała. Kwestia była ważna i trudna do rozwiązania. Jak tylko założono obóz wśród kępy drzew o czterysta sążni od lesistej ściany, zeszli się wszyscy astronomowie na naradę w celu podjęcia decyzji. Myśl trójkątowania pośród nieprzebytej puszczy odrzucono z góry. Pracować w podobnych warunkach oczywiście się nie dało. Pozostawało tylko obejść las, z nałożeniem dwudziestu kilku mil po prawej lub lewej stronie południka, który przechodził środkiem.
Członkowie międzynarodowej komisji zadecydowali wreszcie obejście puszczy, mniejsza o to, na wschód, czy na zachód. Jednak właśnie to ostatnie błahe pytanie wywołało gwałtowną sprzeczkę pomiędzy Struksem i Everestem. Dwaj rywale, powściągający się od niejakiego czasu, wybuchnęli przy tej sposobności na nowo, z całą gwałtownością długo tajonej niechęci. Na próżno koledzy chcieli ich umitygować. Naczelnicy nie chcieli ich słuchać. Everest był za obejściem lasu na prawo, bo tym sposobem ekspedycja zbliżała się ku drodze, którą Dawid Livingstone zdążał w pierwszej swej podróży do wodospadów Zambezi: był to wzgląd ważny, ponieważ kraj w tej stronie był bardziej znany i bardziej uczęszczany, nastręczał więc pewne korzyści. Strux upierał się przy lewej, widocznie dlatego tylko, żeby się sprzeciwić pułkownikowi. Gdyby ten był obrał kierunek na lewo, tamten głosowałby za prawym. Sprzeczka wzmagała się coraz bardziej i można było przewidywać, że nastąpi rozdwojenie komisji.
Zorn, Emery, Murray i Palander, widząc, że nic nie poradzą, opuścili naradę,
Uwagi (0)