Przygody trzech Rosjan i trzech Anglików w południowej Afryce - Jules Gabriel Verne (biblioteka hybrydowa .txt) 📖
Styczeń 1854. Kiedy doktor Livingstove planuje swoją kolejną wyprawę badawczą, do brzegów Afryki Południowej zbliża się statek europejskiej ekspedycji zupełnie innego rodzaju. Dwa największe imperia świata, brytyjskie i rosyjskie, zaplanowały wspólną misję naukową. Uczeni z obu krajów mają na afrykańskich równinach dokonać serii pomiarów terenowych w celu jak najdokładniejszego ustalenia długości południka ziemskiego. Na uczestników wyprawy czeka nie tylko mozolna praca, ale i piękne krajobrazy, egzotyczne rośliny i zwierzęta, a także liczne przygody: polowania, spotkania z dzikimi plemionami, walka ze śmiertelnie groźnymi drapieżnikami, niebezpieczeństwa przeprawy przez rzekę.
- Autor: Jules Gabriel Verne
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Przygody trzech Rosjan i trzech Anglików w południowej Afryce - Jules Gabriel Verne (biblioteka hybrydowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jules Gabriel Verne
Pies zatrzymał się nad jego brzegami i szczekał zapalczywie.
— Oto jest, oto jest! — zawołał Mokum.
Rzeczywiście na końcu półwyspu, zapuszczającego się daleko w jezioro, w odległości trzystu kroków siedział na kłodzie nieruchomy Mikołaj Palander.
Uczony matematyk nic nie wiedział, co się dokoła niego działo. Miał na kolanach tabliczkę, w ręku ołówek... całą postać nieruchomą. Zapewne zajęty był jakimś obliczaniem.
Towarzysze nie mogli powstrzymali okrzyku trwogi. Naokoło mędrca czatowała liczna gromada krokodylów wzniesionych nad wodę paszczami, a on nawet nie przeczuwał ich obecności. Żarłoczne gady podsuwały się z wolna i mogły go lada chwila pochwycić.
— Śpieszmy się — szepnął strzelec — nie rozumiem, na co jeszcze krokodyle czekają.
— Czekają zapewne aż skruszeje — zauważył sir John Murray, robiąc aluzję do spostrzeżeń krajowców, którzy twierdzą, że gady te nie lubią świeżego mięsa.
Buszmen i John zalecili towarzyszom, aby na nich zaczekali w miejscu, dopóki sami nie obejdą jeziora i nie dostaną się do wąskiego przesmyku, którym mogą dojść do Palandra.
Nie uszli jeszcze stu kroków, gdy krokodyle, opuszczając głębie, zaczęły wyłazić na ląd, idąc prosto ku swej zdobyczy. Uczony nic nie widział. Oczy jego nie opuszczały tabliczki, a ręka wciąż coś na nich kreśliła.
— Oko pewne, krew zimna, inaczej zginął — szepnął strzelec sir Johnowi.
Obydwaj przyklękli, a wycelowawszy do poczwar najbliższych Palandra, dali ognia. Dwa strzały huknęły i dwa jaszczury ze zgruchotanym kręgiem pacierzowym runęły w wodę, reszta w mgnieniu oka pogrążyła się w głębiach.
Na huk broni palnej Palander na koniec podniósł głowę, poznał swych towarzyszy i pobiegł ku nim, wywijając tabliczką.
— Znalazłem, znalazłem! Mam! mam! — wołał tryumfującym głosem.
— Cóżeś to znalazł, panie Palander? — zapytał go John.
— Pomyłkę cyfry dziesiętnej w sto trzecim logarytmie tablic Wolstona.
W istocie odkrył tę pomyłkę zacny uczony. Odkrył błąd w logarytmie i zyskał prawo do nagrody stu funtów szterlingów, którą wydawca logarytmów Wolstona wyznaczył za znalezienie błędu. Otóż na takim zajęciu zeszło Palandrowi czterodniowe błąkanie się. André Marie Ampère, człowiek najbardziej roztargniony na kuli ziemskiej nie potrafiłby nic lepszego wynaleźć.
Znaleziono więc matematyka. Skoro go na pytali, czym żył przez te cztery dni, nie umiał odpowiedzieć. Czy miał świadomość grożących mu niebezpieczeństw — wątpimy bardzo. Gdy mu opowiadano wypadek z krokodylami, nie chciał uwierzyć i twierdził, że sobie z niego żartują. Czy głód mu dokuczał? Prawdopodobnie nie, gdyż żywił się przez ten czas cyframi, a żywił tak dobrze, że aż odkrył błąd w tablicach logarytmicznych.
Wobec całej komisji Strux, przez narodową miłość własną, nie uczynił najmniejszej wymówki Palandrowi, lecz należy przypuszczać, że gdy zostali sami, niezawodnie wypalił mu tęgą burę, a zarazem wezwanie, ażeby na przyszłość nie dał się uwodzić dociekaniom logarytmicznym.
Niebawem zabrano się na nowo do pracy. Przez kilka dni roboty odbywały się bardzo dobrze. Pogoda im sprzyjała, równie przy mierzeniu kątów stanowisk, jak i przy pomiarach zenitalnych. Nowe trójkąty przyłączono do sieci dawnych, a kąty ich oznaczono ściśle przez kilkakrotne obserwacje.
Dnia 28 czerwca astronomowie otrzymali geodezyjnie podstawę piętnastego trójkąta. Podług ich obliczeń, trójkąt ten powinien był obejmować odcinek drugiego i trzeciego stopnia. Ażeby uzupełnić trójkąt, należało za pomocą sygnału postawionego w jego wierzchołku pomierzyć dwa kąty przyległe podstawie.
Tutaj okazała się przeszkoda fizyczna. Okolica, jak oko zasięgnąć mogło, pokryta lasami, nie przedstawiała dogodnego punktu do postawienia sygnału. Ogólne zniżanie się gruntu z południa na północ utrudniało już nie wystawienie, ale dojrzenie celownika.
Jedyny tylko punkt mógł posłużyć do ustawienia rewerberu. Był to wierzchołek góry wysokiej na tysiąc dwieście do tysiąca trzystu stóp, który się wznosił na północnym zachodzie o mil trzydzieści. W tych warunkach boki piętnastego trójkąta musiałyby mieć przeszło po dwadzieścia tysięcy toazów. Zdarzało się przy innych pomiarach trygonometrycznych, że używano czterokrotnie dłuższych boków, lecz komisja, o której piszemy, nigdy jeszcze tak wielkich boków nie używała.63
Po wyczerpujących rozprawach astronomowie zdecydowali się zamieścić rewerber elektryczny na rzeczonej wyżynie i postanowili zatrzymać się w miejscu, dopóki sygnał nie będzie postawiony. Pułkownik Everest, Emery i Zorn, w towarzystwie trzech majtków i dwóch Bochjesmanów, prowadzeni przez Numba, wydelegowani byli na to nowe stanowisko dla wystawienia elektrycznego świetlnego sygnału do pracy nocnej.
Mały ten oddział, zaopatrzony w instrumenty i aparaty włożone na muły, zabrawszy zapas żywności, wyruszył z rana 28 czerwca. Ponieważ Everest spodziewał się dopiero na drugi dzień dotrzeć do stóp góry i gdy nadto wyjście na jej wierzch mogło nasuwać jakie nieprzewidziane trudności, umówiono się, że sygnał będzie zapalony dopiero w nocy z 29 na 30. Obserwatorowie zatem przed upływem 36 godzin nie powinni byli upatrywać światła sygnałowego na wierzchołku ich piętnastego trójkąta.
Po odjeździe wymienionych osób Strux i Palander oddali się zwykłym zajęciom, a sir John Murray ze strzelcem plądrowali okolice obozu i zastrzelili kilka sztuk z rodziny antylop, bogatej w rozmaite odmiany w tej części Afryki.
Sir John dodał do swoich dotychczasowych tryumfów myśliwskich upolowanie żyrafy, pięknego zwierza, dziś dość rzadko napotykanego w północnej Afryce, ale za to licznie zamieszkującego południową. Polowanie na żyrafy uważają znawcy za jedno z najpiękniejszych. Sir John Murray i Buszmen napotkali gromadę tych zwierząt przeszło dwadzieścia sztuk liczącą, a tak trwożliwych, że bliżej jak na pięćset jardów podejść się nie dały. Jednak jedna samica oddzieliła się od stada, a myśliwi postanowili ją upolować przez zmęczenie. Zrazu zwierz uciekał kłusem, jakby chciał, aby go doścignięto, lecz gdy konie polujących znacznie się do żyrafy przybliżyły, podniósłszy ogon, zaczęła umykać z niesłychaną szybkością. Ścigali ją przeszło dwie mile, aż na koniec kula wystrzelona ze sztucera Murraya, trafiwszy w łopatkę żyrafę, powaliła ją na bok. Był to prześliczny okaz tego rodzaju. Koń z szyi, wół z nóg i goleni, wielbłąd z głowy, jak mawiali Rzymianie, pokryty skórą lamparta. Osobliwszy ten przeżuwacz od kończyn rogów do kopyt miał jedenaście stóp wysokości.
Następnej nocy astronomowie pozostający w obozie zdjęli wysokość kilku gwiazd dla oznaczenia stopnia szerokości południowej, pod jaką znajdował się obóz.
Dzień 29 czerwca upłynął bez wypadku. Oczekiwano przybliżenia się nocy z pewnym niepokojem. Miał być oznaczony wierzchołek piętnastego trójkąta. Nadeszła wreszcie noc bezksiężycowa, bezgwiezdna, ale sucha, niezamierzchła mgłą, a więc cudnie sprzyjająca zamierzonej pracy.
Poczyniono potrzebne przygotowania, jeszcze w dzień wycelowano ku wiadomej górze ustawioną na kole powtarzającym lunetę, która miała schwycić w swe ognisko światło rewerberu, gdyby zbytnia odległość nie dozwalała dostrzec go gołym okiem.
Przez całą noc z 29 na 30 Strux, Palander i Murray czuwali kolejno przy otworze lunety, lecz na szczycie góry wcale nie zabłysnęło światło.
Obserwatorowie wnieśli stąd, że dostanie się na szczyt góry połączone było z wielkimi trudnościami i że pułkownik Everest nie mógł dosięgnąć wierzchołka przed wieczorem. Odłożyli zatem obserwacje do następnej nocy, nie wątpiąc, że w ciągu dnia aparat elektryczny zostanie ustawiony.
Lecz jakże się zadziwili, gdy około drugiej godziny nazajutrz pułkownik i jego towarzysze, nie zapowiedziawszy powrotu, ukazali się w obozie.
Sir John Murray wyjechał przed nich.
— Pan tu, pułkowniku? — zawołał.
— Tak, to my — odpowiedział Everest.
— A więc góra jest niedostępna?
— Owszem, bardzo dostępna — odrzekł pułkownik — ale zanadto dobrze strzeżona, ręczę wam za to, i przybywam po posiłki.
— A więc krajowcy?
— Tak jest, krajowcy czworonożni z czarnymi grzywami, którzy nam pożarli jednego konia.
W kilku słowach pułkownik zdał relację. Podróż aż do podnóża góry udała się wybornie. Przybywszy na miejsce, przekonano się, że jest dostępna tylko przez przełęcz boczną, a właśnie na tej jedynej drodze rodzina lwów założyła sobie kraal, jak mówi Numba. Na próżno pułkownik usiłował wyprzeć je z tego stanowiska. Niedostatecznie uzbrojony, musiał zatrąbić na odwrót, straciwszy konia, którego olbrzymi lew ubił jednym uderzeniem łapy.
Opowiadanie to rozogniło krew Murraya i Mokuma. Postanowili zdobyć górę lwów, to stanowisko koniecznie potrzebne do prowadzenia dalszych prac geodezyjnych. Sposobność stoczenia bitwy z kilku najstraszniejszymi zwierzętami z rodziny kociej zanadto była ponętna dla dwóch zapalonych myśliwych, ażeby ją pominąć. Natychmiast więc zorganizowano wyprawę.
Wszyscy uczeni Europejczycy, nie wyłączając nawet Palandra, chcieli wziąć w niej udział, lecz dla zmierzenia kątów przyległych nowej podstawie musiał ktoś pozostać w obozie. Pułkownik Everest uznając, że dla kontrolowania ścisłości pomiaru obecność jego w obozie jest niezbędna, zdecydował się pozostać wraz z Struksem i Palandrem. Z drugiej strony nie było najmniejszego powodu zatrzymania sir Johna Murraya. Oddział przeznaczony do zdobycia góry miał się więc składać z sir Johna Murraya, Williama Emery’ego i wreszcie Michała Zorna, którego prośbom Strux oprzeć się nie mógł. Buszmen nie odstąpiłby za nic od wyprawy; zabrał z sobą trzech krajowców znanych mu z odwagi i zimnej krwi.
Trzej Europejczycy, pożegnawszy uściśnieniem ręki pozostałych kolegów, wyruszyli około czwartej po południu z obozu i zapuścili się w las w kierunku góry. Jazda odbyła się tak szybko, iż do godziny dziewiątej wieczór przebyli przestrzeń trzydziestu mil angielskich.
Na dwie mile pod górą pozsiadali z koni i urządzili nocleg. Nie rozpalono wcale ognia, gdyż Mokum nie chciał ani zwracać uwagi zwierząt, z którymi zamierzono walczyć w biały dzień, ani wywoływać napadu nocnego.
W nocy bez ustanku dawały się słyszeć ryki głodnych lwów. Podczas bowiem nocnych ciemności te straszliwe mięsożerne bestie zwykle opuszczają swe legowiska, by szukać żywności. Żaden z myśliwych nie przespał ani godziny, a Buszmen, korzystając z tej bezsenności dawał im przestrogi, które jego doświadczenie myśliwskie czyniło bardzo cennymi.
— Panowie! — mówił tonem zupełnie spokojnym — jeżeli pułkownik Everest się nie mylił, będziemy jutro mieli do czynienia z lwami czarnogrzywymi. Należą one do gatunku najdzikszego i najniebezpieczniejszego. Musimy się tęgo trzymać. Zalecam wam, ażebyście starali się uniknąć pierwszego skoku tych zwierząt, które zwykle przesadzają szesnaście do dwudziestu stóp. Wiem z doświadczenia, że skoro im się ten pierwszy skok nie uda, rzadko go ponawiają. Ponieważ o świcie zwykły powracać do swoich kryjówek, poprzedzimy je tam i zaatakujemy. Ale lwy się bronią i bronią dobrze. Mogę was zapewnić, że z rana, po nocnej uczcie, bywają mniej srogie, a nawet mniej odważne — jest to kwestia żołądka. Niebezpieczeństwo większe lub mniejsze zależy także od miejsca: w okolicach, gdzie ludzie bezustannie je ścigają, lwy bywają trwożliwsze, ale tu, w kraju dzikim, zachowują wszystkie popędy dzikości. Zalecam wam także, ażebyście dobrze obliczali odległość strzału. Pozwólcie im zbliżyć się dobrze i strzelajcie tylko pewnie, a celujcie pod łopatkę. Konie postawimy w tyle. Zwierzęta te przerażają się, ujrzawszy lwa, i mogą zwalić jeźdźca. Będziemy walczyć pieszo, a mam nadzieję, że nam zimnej krwi nie zabraknie.
Strzelcy w głębokim milczeniu słuchali przestróg doświadczonego myśliwca. Mokum pokazał się znowu jako strzelec, który umie być cierpliwy. Wiedział, że spotkanie będzie niebezpieczne. Jeżeli lew zwykle nie rzuca się na człowieka, który go nie zaczepia, to za to wściekłość jego nie zna granic, gdy go atakują. Jest to wówczas zwierz groźny, obdarzony przez naturę lekkością skoku, siłą do druzgotania i wściekłością czyniącą go straszliwym. Buszmen zalecał też Europejczykom, aby zachowywali zimną krew, a przede wszystkim ostrzegał sir Johna Murraya, który często pozwalał unosić się zbytniej śmiałości.
— Strzelaj pan do lwa, jakbyś strzelał do kuropatwy, bez większego wzruszenia. W tym cała sztuka.
W istocie w tym cała sztuka, ale któż może zaręczyć, że namiętny myśliwiec, stanąwszy pierwszy raz oko w oko z lwem, potrafi zachować zimną krew?
O godzinie czwartej z rana myśliwi, przywiązawszy mocno konie do drzew, opuścili nocne stanowisko. Jeszcze nie dniało, na wschodzie tylko różowawy odcień zaczynał barwić obłoki. Na ziemi panowała głęboka ciemność.
Buszmen polecił towarzyszom, aby przeglądnęli broń. Sztucery jego i sir Murraya nabijały się z tyłu, trzeba było tylko wsunąć w lufę nabój z miedzianym denkiem i spróbować, czy mechanizm dobrze działa. Zorn i Emery, uzbrojeni w gwintowane sztucery, zmienili pistony64, które nocna wilgoć mogła popsuć. Trzej dzicy byli zbrojni w aloesowe łuki, których z dziwną zręcznością umieli użyć. Licha to broń z pozoru, ale ileż lwów padło od strzał Afrykanów.
Sześciu myśliwych ściśniętą gromadką posuwało się naprzód, dążąc ku wąwozowi, który dwaj młodzi myśliwi, będąc tu wczoraj, wskazali jako drogę wiodącą na wierzch góry. W głębokim milczeniu, na wzór czerwonoskórych Ameryki Północnej, przesuwali się wszyscy zaroślami.
Wkrótce mały oddział stanął przy wąskiej szyi, stanowiącej wejście do wąwozu. Był to jakby wąski korytarz, przebity między dwoma granitowymi ścianami, wiodący na pierwsze wzniesienia wspomnianej przez Everesta przełęczy. W samym prawie środku tego wąwozu, w miejscu rozszerzonym przez oberwanie się skał, było legowisko lwów.
Buszmen wydał następujące rozporządzenie. Sir John Murray, jeden krajowiec i on sam, mieli posuwać się lekko szczytem wąwozu. Spodziewali się oni tym sposobem dojść do jaskini lwów, wypłoszyć stamtąd straszne zwierzęta i popędzić je w dół wąwozu. Dwaj Europejczycy z dwoma Bochjesmanami umieszczeni w zasadzce mieli uciekające lwy przyjąć strzałami.
Miejsce nadawało się wybornie do takiego manewru. Śród wąwozu wznosiła się panująca nad okolicznym lasem olbrzymia sykomora, której rozłożyste gałęzie stanowiły dla myśliwych wyborną, a dla lwów niedostępną kryjówkę. Wiadomo, że lwy nie umieją wdzierać się na drzewa, jak inne zwierzęta z rodziny kotów, więc strzelcy umieszczeni tam na pewnej wysokości, niedostępnej dla lwiego
Uwagi (0)