Przygody trzech Rosjan i trzech Anglików w południowej Afryce - Jules Gabriel Verne (biblioteka hybrydowa .txt) 📖
Styczeń 1854. Kiedy doktor Livingstove planuje swoją kolejną wyprawę badawczą, do brzegów Afryki Południowej zbliża się statek europejskiej ekspedycji zupełnie innego rodzaju. Dwa największe imperia świata, brytyjskie i rosyjskie, zaplanowały wspólną misję naukową. Uczeni z obu krajów mają na afrykańskich równinach dokonać serii pomiarów terenowych w celu jak najdokładniejszego ustalenia długości południka ziemskiego. Na uczestników wyprawy czeka nie tylko mozolna praca, ale i piękne krajobrazy, egzotyczne rośliny i zwierzęta, a także liczne przygody: polowania, spotkania z dzikimi plemionami, walka ze śmiertelnie groźnymi drapieżnikami, niebezpieczeństwa przeprawy przez rzekę.
- Autor: Jules Gabriel Verne
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Przygody trzech Rosjan i trzech Anglików w południowej Afryce - Jules Gabriel Verne (biblioteka hybrydowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jules Gabriel Verne
Tegoż dnia uczeni zrobili przystanek, aby oczekiwać przybycia karawany. Termin naznaczony przez strzelca upływał; nie zwykł się on był mylić w rachubie. Jeżeli udało mu się szczęśliwie przebrodzić Nosob, dziś właśnie powinien był przybyć na punkt zborny.
Dzień jednak miał się ku schyłkowi, a ani jeden z Bochjesmanów nie pokazywał się. Zapewne ekspedycję zaskoczyła jakaś przeszkoda, niepozwalająca przybyć na czas. Sir John Murray był zdania, że w tej porze, zbyt jeszcze obfitującej w wodę, gdy nie można było rzeki przebrodzić, Buszmen zmuszony był udać się jeszcze dalej w dół rzeki, by wyszukać dogodniejszą przeprawę. Przypuszczenie to przyjęto, gdyż ostatnia zima była nadzwyczaj dżdżysta i zapewne spowodowała niezwyczajne wezbrania.
Astronomowie oczekiwali. Lecz gdy i dzień 22 czerwca upłynął, a żaden z ludzi Mokuma się nie ukazał, pułkownik zaczął się niepokoić. Bez materiału ekspedycyjnego nie można było puszczać się na północ, a dłużej trwająca zwłoka mogła narazić wyprawę na przeszkody i niepowodzenia.
Mateusz Strux, korzystając z tej sposobności, zwrócił uwagę swych towarzyszy, iż był za tym, aby towarzyszyć karawanie, mianowicie zaraz po obraniu dwóch stacji i połączeniu ich geodezyjnym z punktem obranym z tej strony rzeki; że gdyby wówczas usłuchano jego rady, wyprawa nie znalazłaby się w przykrym położeniu; że jeżeli przez zwłokę działania ucierpią, wina i odpowiedzialność spadnie na tych, którzy mu się sprzeciwiali. Rzecz naturalna, że pułkownik zaprotestował przeciwko tym oskarżeniom kolegi, przypominając, że decyzją przyjęto wspólną zgodą. Wdał się w tę sprawę sir John Murray, prosząc, aby zakończono niewczesną sprzeczkę.
— Co się stało, to się stało, tego się już nie odrobi — zawołał — a wymówki położenia rzeczy nie zmienią.
Postanowiono więc, że jeżeli karawana i jutro się nie pokaże, William Emery i Michał Zorn wyruszą na jej spotkanie w stronę południowo-wschodnią. W czasie ich nieobecności pułkownik i jego koledzy pozostaną w miejscu, oczekując ich powrotu, ażeby wspólnie coś postanowić.
Po tej umowie współzawodnicy przepędzili resztę dnia z dala od siebie. Sir John dla zabicia czasu plądrował bliższe zarośla, lecz mu się polowanie nie powiodło: ani jednego czworonoga nie ubił. Z ptakami poszczęściło mu się cokolwiek lepiej: od jego strzału padły dwa niezwykłe gatunki. Najpierw rodzaj jarząbka, długiego na trzynaście cali, o krótkich łapkach, czerwonym dziobie, którego piękne piórka miały barwę brunatno-cieniowaną; znakomity egzemplarz z rodziny grzebiących, którego pierwowzorem jest kuropatwa. Drugi ptak, ubity z zadziwiającą zręcznością, należał do drapieżnych: gatunek sokoła właściwego południowej Afryce, mający pierś czerwoną, a ogon biały, kształt jego bardzo nadobny. Numba obdarł obydwa bardzo zgrabnie ze skóry, ażeby je można było wypchać.
Pierwsze godziny ranne 23 czerwca upłynęły, a karawany nie było widać. William i Michał zabierali się do odjazdu, kiedy nagle usłyszano z dala szczekanie psów, a wkrótce potem spoza zakrętu zarośli aloesowych leżących po lewej stronie obozu ukazał się Mokum, pędzący szybko na swojej zebrze.
Buszmen wyprzedził karawanę i zbliżył się ku Europejczykom.
— Przybywaj, dzielny myśliwcze! — zawołał radośnie John Murray. — Zwątpiliśmy już o tobie. Wierz mi, że byłbym niepocieszony, gdybym cię więcej nie ujrzał. Zwierzyna mnie unika, gdy nie mam przy sobie Mokuma. Pójdź, uczcimy twój powrót pucharem szkockiego usquebaughu62.
Na te życzliwe i przyjacielskie słowa Mokum nic nie odpowiedział, lecz począł przypatrywać się twarzom wszystkich Europejczyków z pewnym rodzajem niepokoju.
Pułkownik dostrzegł to natychmiast i zbliżając się do zsiadającego myśliwca, zapytał:
— Kogo szukasz, Mokumie?
— Pana Palandra.
— Czyż nie był z wami?
— Był, lecz nas opuścił i mniemałem, że go tu znajdę.
Usłyszawszy to, Strux szybko się zbliżył i zawołał:
— Co, pan Palander zaginął? Uczony, powierzony tobie astronom, za którego odpowiadasz, a którego nie przyprowadziłeś? Mów natychmiast gdzie jest, co się z nim dzieje?
Słowa te Struksa obruszyły strzelca, który w tej chwili nie będąc na polowaniu, nie potrzebował być cierpliwy.
— Ech, mój mości astrologu — odparł tonem rozdrażnionym — czy to pan do mnie mówisz? Cóż to, czy ja mam strzec pańskiego towarzysza, który sam siebie upilnować nie może? Pan się mnie czepiasz, to pan źle robisz, rozumiesz pan!? Jeżeli pan Palander zgubił się gdzie, to sam sobie winien. Najmniej dwadzieścia razy zawracałem go do karawany, gdy zatopiwszy się w swoich liczbach, oddalał się, nie wiedząc nawet o tym. Ale przedwczoraj pod wieczór gdzieś mi zniknął i mimo najtroskliwszych poszukiwań nie mogłem go znaleźć. Pan, co jesteś tak okrutnie mądry i wszechwiedzący, pewnie go od razu znajdziesz. Weźże więc lunetę, przyłóż do niej oko i szukaj swego kolegi po stepie, to go pewnie zaraz odkryjesz jak gwiazdę.
I rozjątrzony strzelec byłby prawił jeszcze bez końca tym samym tonem, ku wielkiemu gniewowi szanownego Struksa, który z otwartymi ustami stał, nie mogąc zdobyć się na słowo, gdyby John Murray nie ułagodził rozjątrzonego myśliwca.
Strux jednak nie mógł tego strawić i z wymówkami, niemającymi najmniejszej podstawy, zwrócił się do pułkownika, niespodziewającego się tego wcale.
— Bądź co bądź — mówił tonem oschłym — nie myślę opuszczać wcale mego nieszczęśliwego kolegi w tej pustyni. A ponieważ to do mnie należy, użyję wszelkich środków do odszukania go. O... gdyby coś podobnego spotkało pana Emery’ego lub Murraya, to jestem pewny, że pan pułkownik nie omieszkałby natychmiast zawiesić wszelkich prac geodezyjnych, ażeby iść na pomoc swemu rodakowi. Otóż nie widzę przyczyny, dlaczego nie można by tego samego uczynić dla mego kolegi, co dla którego z pańskich.
Pułkownik, napadnięty w ten sposób, nie potrafił zachować swej zwykłej zimnej krwi.
— Mój panie Strux — krzyknął, założywszy ręce na piersiach i wpatrzywszy się bystro w oczy przeciwnika — czy pan postanowiłeś sobie obrażać mnie bez powodu? Za cóż to pan nas bierzesz? Czy daliśmy panu powód do powątpiewania o naszych uczuciach w sprawach ludzkości? Cóż to pana naprowadza na domysł, że nie pójdziemy szukać twego niezdarnego towarzysza?
— Panie! — wyjąkał Strux, zirytowany do najwyższego przydomkiem nadanym Palandrowi.
— Tak jest, niezdara i jeszcze raz niezdara! — zawołał pułkownik, wymawiając dobitnie ten przydomek. — A prawem odwetu powiem panu, że jeżeli nasze działania doznają przerwy lub nie dojdą do skutku, odpowiedzialność spadnie na panów, a nie na nas!
— Pułkowniku! — krzyknął Strux, którego oczy miotały błyskawice — te słowa...
— Słowa te wyrzekłem z namysłem, a teraz mniemam, że należy zawiesić wszelkie roboty, dopóki się wasz rachmistrz nie znajdzie. Czy pan jesteś gotów do odjazdu?
— Byłem wprzód, niż pan o tym pomyślałeś — odrzekł cierpko Strux.
Po czym przeciwnicy poszli do swoich wozów, gdyż właśnie przybyła karawana.
Sir John Murray, towarzyszący pułkownikowi, nie mógł się powstrzymać od powiedzenia:
— To jeszcze wielkie szczęście, jeżeli ten mazgaj nie zgubił gdzie podwójnych rejestrów.
— Lękam się tego — odrzekł pułkownik.
Przywoławszy Mokuma, poczęli go się rozpytywać o zaginionego. Strzelec opowiedział im, że Palander znikł od dwóch dni. Ostatni raz widziano go o kilka mil od karawany z boku. Dowiedziawszy się o tym, Mokum wypuścił się natychmiast na poszukiwania i to właśnie opóźniło przybycie taboru na punkt zborny. Dalej opowiadał, że nie znalazłszy go, wpadł na myśl, czy też Palander nie udał się do swych kolegów znajdujących się na północy Nosobu. Gdy jednak tu go nie ma, sądzi, iż trzeba robić poszukiwania ku północnemu wschodowi, w okolicach lesistych, i że nie należy tracić ani chwili czasu, jeżeli chcą zastać rachmistrza przy życiu.
Nie był to wcale człowiek umiejący sobie radzić w niebezpieczeństwie: całe życie podróżował w krainie cyfr, a nigdy w świecie rzeczywistym. Każdy inny potrafiłby znaleźć jakiekolwiek pożywienie, lecz biedny Palander niezawodnie umarłby z głodu. Trzeba mu było śpieszyć z pomocą.
O godzinie pierwszej pułkownik Everest, Mateusz Strux, sir John Murray i dwaj młodzi astronomowie wyruszyli na rączych koniach pod przewodnictwem Mokuma. Strux przylgnął do swego konia w groteskowy sposób i klął w duszy nieszczęśliwego kolegę, który go naraził na taką jazdę. Towarzysze jego, ludzie poważni i przyzwoici, udawali, że nie widzą śmiesznej postawy, jaką astronom przybierał na swym rumaku, nadzwyczaj ognistym i miękkim w pysku.
Przed opuszczeniem obozu Mokum wypożyczył od Numba psa; zwierz ten roztropny i sprytny, umiejący wybornie tropić, mógł być wielce pomocny w poszukiwaniach. Dano mu do powąchania kapelusz Palandra; wciągnąwszy wiatr, bez wahania puścił się w stronę północno-wschodnią, zachęcany gwizdaniem swego pana. Mały oddział pośpieszył za psem i wkrótce zniknął w gęstych zaroślach.
Przez cały dzień pędzili za tropiącym w różnych kierunkach psem. Roztropne zwierzę wiedziało dobrze, czego po nim wymagano, ale dotąd nie zdołało odnaleźć tropów zbłąkanego matematyka, ani pójść pewnie za śladem. Biegło to naprzód, to zawracało, wciąż trzymając nos przy ziemi, lecz właściwego tropu dotąd nie znalazło.
Uczeni ze swojej strony nie zaniedbywali dawać wszelkiego rodzaju sygnałów oznajmujących ich obecność w pustyni. Wydawali okrzyki, strzelali, spodziewając się, że ich Palander usłyszy, jeżeli nie będzie roztargniony lub zamyślony. Przebiegli tym sposobem blisko pięć mil angielskich naokoło obozu, gdy wieczór zapadł i przerwał poszukiwania. Wypadało je odłożyć do świtu.
Nocne legowisko obrali Europejczycy pod kępą drzew, obok ognia, który Mokum podtrzymywał z wielką starannością. Wycia drapieżnych zwierząt, dające się niekiedy słyszeć, trwożyły ich o los Palandra. Biedak ten zgłodniały, wycieńczony, przejęty do kości chłodem nocnym, wystawiony na napaść hien, tak licznych w tej stronie Afryki, czyż mógł mieć nadzieję, że go ocalą? Wszyscy myśleli tylko o tym. Całą noc prawie żaden oka nie zmrużył. Radzili, projektowali różne sposoby wyszukania Palandra. Anglicy okazali tu tyle gorliwości, że nawet zacięty i zimny Strux czuł się wzruszony. Zdecydowano, że dopóki nie odnajdą Palandra żywego bądź umarłego, będą szukać, choćby przyszło odłożyć pomiary na czas nieokreślony.
Na koniec, po długiej nocy, która zdawała im się wiekiem, brzask rozjaśnił niebo na wschodzie. Szybko osiodłano konie i przedsięwzięto poszukiwania w daleko szerszym zakresie. Pies sunął naprzód, a jego śladem puścili się jeźdźcy.
Pędząc ku północy, przebiegali okolicę podmokłą. Płynęły tu rzeczki wprawdzie niegłębokie, lecz częste. Przebywano je wpław, strzegąc się krokodylów, których pierwsze próbki sir John tutaj zobaczył. Były to gady potężne, niekiedy mające dwadzieścia i więcej stóp długości, straszne swą żarłocznością, mianowicie w wodzie, gdzie trudno ujść przed nimi. Buszmen nie chciał tracić czasu na bójkach z krokodylami i powstrzymywał sir Johna, zawsze gotowego do strzału. Gdy który wychylił się z nadbrzeżnych zarośli, konie, puszczając się cwałem, uchodziły mu łatwo. Na środku szerokich jeziorzysk powstałych z powodzi widać było po kilkanaście paszcz ponad wodę wzniesionych, pożerających na wzór psów jakąkolwiek zdobycz i miażdżących ją ostrymi szczękami.
Tymczasem kupka jeźdźców, ożywiona niewielką nadzieją, prowadziła dalej poszukiwania, to śród trudnych do przejrzenia gąszczów, to znowu na równinie, śród labiryntu sieci strumieni, badając ziemię, wypatrując niedojrzanych tropów. Tu gałązka, ułamana w wysokości człowieka, ówdzie trop trudny do rozpoznania, prawie zatarty, tam kępka liści świeżo zgniecionych, nieco dalej jakiś ślad na wpół niewidoczny, którego pochodzenia dojść nie było można, zwracały ich uwagę. Nic nie mogło naprowadzić szukających na ślady Palandra.
W tej chwili znajdowali się o dziesięć mil na północ od ostatniego obozowiska i już za radą Buszmena mieli się zwrócić ku południowemu zachodowi, gdy nagle pies zaczął dawać znaki niepokoju; szczekał, kręcił ogonem, wybiegał to w tę, to w ową stronę po kilka kroków, trzymając nos przy ziemi, odsuwając nim zeschłą trawę na boki, po czym znowu powracał na miejsce, które tylko co opuścił, jak gdyby przywabiony jakimś osobliwym zapachem.
— Pułkowniku — zawołał Mokum — nasz pies coś zwietrzył. Ach, mądre zwierzę, wpadło na trop zwierzyny, przepraszam, chciałem powiedzieć uczonego, na którego polujemy. Nie przeszkadzajmy pieskowi, nie przeszkadzajmy!
— Tak, tak — powtarzał sir John za swoim przyjacielem — już jest na tropie. Czy słyszycie to ciche poszczekiwanie? Zdawałoby się, że rozmawia sam ze sobą, że chce sobie zdać sprawę z tego, co poczuł. Dam pięćdziesiąt funtów szterlingów za to zwierzę, jeżeli nas naprowadzi na miejsce, gdzie się znajduje legowisko Palandra.
Mateusz Strux nie zwracał uwagi na sposób, w jaki się wyrażano o jego koledze. Szło przede wszystkim o to, ażeby go znaleźć, każdy więc był gotowy rzucić się za psem, jak tylko by ten był już na pewnym tropie. To wkrótce nastąpiło; pies, zaskomliwszy głośno, rzucił się w krzaki i znikł w gęstwinie.
Konie nie mogły się dostać w głąb tych nieprzebytych zarośli. Pułkownik i jego towarzysze byli zmuszeni objeżdżać je, kierując się za głosem psa. Promyk nadziei ich ożywił. Nie wątpili, że pies zwietrzył ślady zbłąkanego matematyka i jeżeli tylko nie zgubi ich, powinien przybyć prosto do celu.
Jedno tylko nasuwało się pytanie: czy Palander żyje, czy nie?
Była godzina jedenasta z rana. Szczekanie, za którym dążyli, od dwudziestu minut nie dawało się słyszeć. Czy pies się zbyt oddalił? czy zbłądził?... Buszmen i sir John, jadący przodem, doznawali srogiego niepokoju. Nie wiedzieli, w którą stronę prowadzić towarzyszy, gdy wtem szczekanie dało się słyszeć na nowo, w odległości może pół mili, lecz już zewnątrz. Natychmiast konie, spięte ostrogami, popędziły w tę stronę. W kilkunastu skokach przebywszy przestrzeń, oddział jeźdźców dostał się w miejsce nader bagniste. Słyszeli wyraźnie szczekanie, lecz nie mogli dostrzec psa; ziemię pokrywały wysokie na parę sążni trzciny.
Jeźdźcy pozsiadali
Uwagi (0)