Przygody trzech Rosjan i trzech Anglików w południowej Afryce - Jules Gabriel Verne (biblioteka hybrydowa .txt) 📖
Styczeń 1854. Kiedy doktor Livingstove planuje swoją kolejną wyprawę badawczą, do brzegów Afryki Południowej zbliża się statek europejskiej ekspedycji zupełnie innego rodzaju. Dwa największe imperia świata, brytyjskie i rosyjskie, zaplanowały wspólną misję naukową. Uczeni z obu krajów mają na afrykańskich równinach dokonać serii pomiarów terenowych w celu jak najdokładniejszego ustalenia długości południka ziemskiego. Na uczestników wyprawy czeka nie tylko mozolna praca, ale i piękne krajobrazy, egzotyczne rośliny i zwierzęta, a także liczne przygody: polowania, spotkania z dzikimi plemionami, walka ze śmiertelnie groźnymi drapieżnikami, niebezpieczeństwa przeprawy przez rzekę.
- Autor: Jules Gabriel Verne
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Przygody trzech Rosjan i trzech Anglików w południowej Afryce - Jules Gabriel Verne (biblioteka hybrydowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jules Gabriel Verne
Misjonarze przyjęli nadzwyczaj gościnnie członków komisji naukowej i oddali do ich rozporządzenia wszystkie środki, jakie znajdowały się w tym kraju. Widać tam jeszcze było dom Livingstone’a w tym stanie, w jakim go oglądał myśliwiec Baldwin, gdyż Burowie, napadłszy to miejsce w r. 1852, nie uszanowali pamiątki wielkiego podróżnika.
Zaledwie astronomowie rozgościli się w domu szanownych ojców, zaczęli się zaraz dopytywać o nowiny z Europy. Przełożony nie mógł zaspokoić ich ciekawości. Od pół roku żaden kurier nie przybył do misji, lecz oczekiwano chwili przybycia krajowca przynoszącego depesze i nowe dzienniki, o których nadesłaniu przed niedawnym czasem donoszono z górnej Zambezi. Według zdania ojców kurier nie mógł opóźnić się w drodze więcej jak tydzień. Tyleż właśnie czasu uczeni umyślili poświęcić na wypoczynek. Przez tydzień mieli więc używać słodkiego farniente69. Jeden tylko Palander nie korzystał z tego czasu; po całych dniach siedział zatopiony w rejestrach.
Ponury Strux unikał Anglików i trzymał się od nich z dala. William i Zorn spędzali czas jak najprzyjemniej na wspólnych wycieczkach w okolice Kolobengu. Najserdeczniejsza przyjaźń łączyła tych dwóch młodych ludzi, której, jak się spodziewali, nic w świecie rozerwać nie zdoła, gdyż polegała na wzajemnym poznaniu się i szczerej sympatii tak serc, jak i umysłów, a głównie na młodości.
Dnia 30 sierpnia przybył tak niecierpliwie oczekiwany posłaniec. Był to krajowiec z miasta Kilimani, położonego nad jednym z ujść Zambezi. Statek kupiecki z Mauritiusa70, handlujący gumą i kością słoniową, dotarł do wschodnich wybrzeży Afryki i złożył w Kilimani depesze, listy i dzienniki przeznaczone dla misjonarzy w Kolobengu. Depesze te pozostawały w drodze ponad dwa miesiące, gdyż sam posłaniec spędził cztery tygodnie na podróży w górę Zambezi.
W dniu tym zaszedł wypadek, który musimy opowiedzieć nieco obszerniej, gdyż jego następstwa srodze zagroziły przyszłości ekspedycji. Przełożony misji natychmiast po przybyciu posłańca oddał pułkownikowi cały pakiet dzienników europejskich. Zbiór ten stanowiły przeważnie „Times”71, „Daily News”72 i „Journal des débats”73. Nowiny w nich zawarte miały dla wyprawy naukowej, jak się o tym zaraz przekonamy, niezmierną doniosłość.
Członkowie komisji zgromadzili się w głównej sali misji. Pułkownik, otworzywszy pakę z dziennikami, wyjął numer „Daily News” z 13 maja 1854 roku, by odczytać go swoim kolegom.
Zaledwie jednak odczytał nagłówek wstępnego artykułu, gdy rysy jego nagle się zmieniły, czoło zmarszczyło się, a ręka trzymająca dziennik zadrżała. Po chwili odzyskał zimną krew i zapanował nad sobą.
Sir John Murray, spostrzegłszy wzruszenie pułkownika, zwrócił się do niego i zapytał:
— Jakież nowości, sir Evereście?
— Wiadomości bardzo ważne, nadzwyczaj ważne, których panom natychmiast udzielę — odpowiedział.
Pułkownik wciąż wpatrywał się w „Daily-News”. Koledzy, wlepiwszy wzrok w niego, oczekiwali niecierpliwie, aż przemówi. Wreszcie powstawszy, ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich, a szczególniej tego, ku któremu zwrócił swą mowę, Everest poszedł prosto ku Mateuszowi Struksowi i rzekł do niego:
— Zanim zakomunikuję panom wiadomości zawarte w tym dzienniku, pragnę zrobić pewne uwagi.
— Słucham pana — odpowiedział Strux.
— Aż dotąd, panie Strux, współzawodnictwo więcej osobiste aniżeli naukowe rozdzieliło nas, utrudniając prace, które przedsiębraliśmy w interesie dobra powszechnego. Wynikało to, jak mniemam, stąd, że nas obydwóch w równym charakterze postawiono na czele ekspedycji. Położenie takie wywoływało pomiędzy nami nieustanne scysje. Każde jakiegokolwiek rodzaju przedsięwzięcie powinno mieć jednego naczelnika.
Mateusz Strux kiwnął głową na znak, że jest tego samego zdania.
— Panie Strux, skutkiem obecnie zachodzących okoliczności położenie to, dla nas obydwóch przykre, zmieni się. Zanim jednak okoliczności te wymienię, pozwól pan, ażebym cię zapewnił, iż mam dla pana szacunek głęboki, szacunek, na który zasłużyłeś swymi znakomitymi pracami naukowymi. Chciej pan wierzyć, iż mocno żałuję wszystkiego, co dotąd między nami zaszło.
Słowa powyższe wypowiedział pułkownik z wielką godnością, a nawet z pewnym rodzajem jakiejś dumy. W tym tłumaczeniu się, wyrażonym szlachetnie, nie przebijało najmniejsze upokorzenie się.
Nikt z obecnych nie mógł zrozumieć, do czego zmierzała przemowa pułkownika. Nie mogli odgadnąć jej powodu. Może nawet Mateusz Strux, nie mając powodu do podobnych oświadczeń, mniej był sposobny do puszczenia w niepamięć zajść osobistych. Niemniej powstrzymał swą antypatię i odpowiedział:
— Pułkowniku, mniemam podobnie jak pan, że nasze osobiste nieporozumienia nie powinny bynajmniej szkodzić wielkiemu dziełu naukowemu, nad którym pracujemy wspólnie. Wyznaję również, iż niezmiernie pana poważam jako człowieka tak zasłużonego nauce. O ile to będzie w mojej mocy, dołożę starań, ażeby w przyszłości niechęci osobiste znikły z naszych relacji. Co zaś do zmian w naszym położeniu, o których pan wspomniałeś, nic nie rozumiem...
— Zrozumiesz pan zaraz — odrzekł pułkownik z pewnym odcieniem smutku — lecz zanim dam objaśnienie, chciej mi podać rękę.
— Oto jest — zawołał Strux, podając dłoń nie bez niejakiego wahania.
Dwaj astronomowie w milczeniu podali sobie ręce.
— W końcu przecież jesteście przyjaciółmi! — wykrzyknął sir John z radością.
— Nie, Johnie — odpowiedział pułkownik, puszczając rękę astronoma. — Odtąd jesteśmy otwartymi nieprzyjaciółmi, rozdzielonymi nieprzebytą przepaścią, nieprzyjaciółmi, którzy się schodzić nie mogą nawet na polu naukowym.
Potem, zwracając się do swych kolegów, dodał:
— Panowie, pomiędzy Rosją i Anglią wybuchła wojna74. Oto dzienniki, donoszące nam tę wiadomość.
W istocie, wojna się już toczyła. Anglicy, w połączeniu z Francją, Turcją i Włochami, oblegali Sewastopol75, a na wodach Morza Czarnego rozlegał się huk armat.
Ostatnie słowa pułkownika jak grom uderzyły słuchaczy. Obydwie strony uległy ogromnemu wrażeniu. Jedno słowo „wojna” sprawiło niewypowiedziany skutek. Wszyscy porwali się z miejsc. Nie byli to już uczeni, koledzy, towarzysze wspólnych prac i trudów, ale wrogowie mierzący się nieprzyjaznym wzrokiem. Odstąpili wzajem od siebie, a nawet poczciwy Palander cofnął się na bok. Tylko William Emery i Michał Zorn spoglądali na siebie ze smutkiem, żałując, że przed oświadczeniem pułkownika nie uściskali się serdecznie.
To nowe położenie, rozdzielenie dotychczas pracujących wspólnie, utrudniło dalsze roboty pomiarowe, lecz nie miało ich zupełnie przerwać. W każdym razie wypadało oddzielnie zdejmować pomiar łuku. Pułkownik i Strux porozumieli się w tym względzie. Każdy z nich w interesie powszechnym chciał dokończyć rozpoczętą pracę. Losowano. Strux i jego towarzysze mieli utrzymać się przy wykonanych już pracach. Anglicy, uważając je za własność wspólną, postanowili w dalszym ciągu mierzyć inny południk, o sześćdziesiąt mil angielskich ku zachodowi, połączywszy go z poprzednio mierzonym siecią trójkątów, i prowadzić swą pracę aż do dwudziestego stopnia szerokości południowej.
Wszystkie te kwestie rozstrzygnęli pomiędzy sobą dwaj naczelnicy w przyzwoitym porozumieniu. Współzawodnictwo osobiste ustąpiło wielkiemu współzawodnictwu narodów. Strux i pułkownik podczas narad najmniejszym słówkiem nie uchybili sobie wzajemnie.
Cały tabor miał być podzielony między obie strony na dwie równe połowy. O rzeczy, których nie było można podzielić, losowano. Los sprzyjał w tym przypadku Rosjanom, przyznając im szalupę parową.
Mokum, szczerze przywiązany do Anglików, szczególnie do sir Johna, pozostał przy przewodnictwie ich połowy karawany. Numba, równie znający kraj, przy Struksie. Podzielono się instrumentami i wręczono sobie po egzemplarzu potwierdzonych podpisami rejestrów.
W dniu 31 sierpnia rozłączyli się członkowie komisji. Anglicy wyruszyli pierwsi w drogę, pomierzywszy wprzód kąty ostatniej stacji. O ósmej z rana opuścili Kolobeng, podziękowawszy misjonarzom za gościnne przyjęcie.
Gdyby który z zacnych misjonarzy wszedł niespodzianie do pokoju Zorna, byłby z zadziwieniem ujrzał, jak obydwaj z Williamem Emerym ściskali się serdecznie. Prawda, że ci dwaj przyjaciele dopiero przed paru godzinami zostali nieprzyjaciółmi z wyższych rozkazów.
Obydwa więc towarzystwa rozdzieliły się. Uczeni musieli teraz podwójnie pracować, ale dokładność ich pracy bynajmniej na tym nie ucierpiała. Anglicy mieli rozpocząć pomiar nowego południka i zabrali się do niego z równą ścisłością jak dotąd. Praca postępowała wolniej, a z wielką trudnością, jak poprzednio, lecz uczeni nie oszczędzali się wcale i starali się na nowym łuku dokonać tego, czego ich współzawodnicy dokonywali na swoim. Bodźcem w tym szlachetnym współzawodnictwie na polu naukowym była narodowa miłość własna. Oba oddziały starały się przewyższać nawzajem dokładnością i ścisłością pracy i wywiązać jak najlepiej z trudnego zadania. Z każdej strony trzech pracowników pracowało teraz za sześciu. Odtąd więc musieli oni poświęcić wszystek swój czas, wszystkie myśli pomiarowi: William Emery musiał się rozstać z ulubionymi dumaniami, a sir John Murray rozkoszne wycieczki myśliwskie zamienić na nudne obserwacje astronomiczne.
Na wstępie ułożono nowy program pracy, dzieląc ją pomiędzy trzech. Pułkownik Everest i sir John Murray zajmowali się mierzeniem kątów trygonometrycznych i zenitalnych, William Emery zastąpił w zapisywaniu i rachunkach Mikołaja Palandra. Nie potrzebujemy nadmieniać, że obieranie stacji i miejsca na ustawianie celowników trygonometrycznych odbywało się za wspólnym porozumieniem i że nie zachodziła najmniejsza obawa, ażeby pomiędzy pracownikami mogło przyjść kiedykolwiek do sprzeczki, bo już Struksa z nimi nie było. Dzielny Mokum stał się głównym dostarczycielem zwierzyny. Sześciu majtków angielskich, to jest połowa załogi parowca, towarzyszyło swoim zwierzchnikom, a chociaż szalupa dostała się losem uczonym rosyjskim, to pozostawało im czółno kauczukowe, wystarczające do przeprawiania się przez rzeki i jeziora przerzynające kraj. Obie karawany podzieliły się równo wozami; tym sposobem oba oddziały miały zapewnione prowiantowanie się i wygodę.
Krajowców towarzyszących wyprawie także rozdzielono na dwa równe oddziały. Nie ukrywali się oni z tym, że im się ten podział sił wcale nie podoba. Buszmani, wyprowadzeni z okolic rodzinnych, z dala od znajomych pastwisk i rzek, pośród których zwykli byli koczować, zapędzeni na północ pomiędzy dzikie i nieprzyjazne plemiona ludności południowej Afryki, słusznie zatrwożyli się rozdziałem sił. Udało się jednak Mokumowi i Numbowi przekonać ich, że niebezpieczeństwo nie było znowu tak bardzo groźne, gdyż obydwa oddziały pracować miały w jednej okolicy i w niezbyt wielkim oddaleniu od siebie.
Oddział pułkownika Everesta, opuszczając w dniu 31 sierpnia Kolobeng, wyruszył spalonym lasem ku wzgórzu, na którym podczas ostatniego pomiaru umieszczony był znak trygonometryczny. Od niego to w dniu 2 września rozpoczęto wytyczanie nowego trójkąta, którego wierzchołek stanowił właśnie wspomniany punkt. Boki tego trójkąta rozciągnięto na dziesięć do dwunastu mil angielskich na zachód od dawnego południka.
W sześć dni później, 8 września, ukończono sieć trójkątów pomocniczych, a wtedy pułkownik Everest za zgodą swoich uczonych współtowarzyszy, po sprawdzeniu miejsca z kartą geograficzną, oznaczył nowy południk, którego następne pomiary miano posunąć aż do dwudziestego równoleżnika. Nowy południk oddalony był od poprzednio mierzonego o jeden stopień. Był on dwudziestym trzeci, licząc od Greenwich ku wschodowi. Anglicy więc mieli pracować o sześćdziesiąt mil angielskich od swych dawnych kolegów. Odległość ta była dostateczna, ażeby trójkąty wytykane przez oba oddziały nie mieszały się ze sobą i ażeby punkty trygonometryczne przez nie oznaczone nie dawały powodu do zajść niemiłych dla obu uczonych komisji.
Kraina, w której Anglicy rozpoczęli nowe roboty, była pagórkowata, żyzna i mało zaludniona, co wielce ułatwiało prace pomiarowe. Nieprzerwana pogoda, niezamącona najmniejszą chmurką, sprzyjała robotom. Nieprzejrzane łąki i pola, urozmaicone niezbyt rozległymi lasami, wzgórki przydatne do ustawiania celowników trygonometrycznych — wszystko to w połączeniu z piękną porą pozwalało prowadzić prace wedle upodobania w dzień lub w nocy. Cała okolica odznaczała się dziwną rozmaitością płodów: roślinność bogata, kwiecista, nęciła pszczoły, które bądź w dziuplach drzewnych, bądź w szczelinach skał zakładały barcie, wydające w obfitości biały wonny miód. Nie brakło i zwierza: żyrafy, gazele, antylopy najrozmaitszych gatunków podchodziły czasami, zwłaszcza w nocy, pod samo obozowisko. Hieny i pomniejsze dzikie bestie snuły się w gąszczach, a niekiedy w oddaleniu ukazywały się słonie i nosorożce. Można sobie wystawić, jaka to była pokusa dla biednego sir Johna Murraya. Wyznać jednak trzeba, że zacny dżentelmen stawił potężny opór pokusom, a ręka jego, zamiast ulubionej strzelby, ściskała wciąż i wytrwale lunetę astronomiczną.
Za to Mokum wraz ze swoimi dzikimi współrodakami tym gorliwiej zajmował się polowaniem. Można sobie wyobrazić, jak gwałtownie uderzało serce biednego Murraya, ilekroć dobiegał do jego uszu oddalony huk strzałów myśliwskich. Pomiędzy inną zwierzyną Buszmen ubił parę bawołów, zwanych przez Beszuanów bokolokolo. Straszliwe te zwierzęta mierzyły od końca pyska do ogona blisko cztery metry, od racicy do szczytu grzbietowego około dwóch metrów. Ich krępe i muskularne ciała, małe łby, uzbrojone w czarne rozłożyste rogi, czarna sierść wpadająca w granat i srogie wejrzenie nabawiały trwogą najodważniejszych myśliwców. Z drugiej jednak strony polowano na nie zapamiętale, gdyż mięso tych zwierząt jest nadzwyczaj smaczne, a Anglicy bardzo byli radzi z tej odmiany pożywienia: płowa zwierzyna już im się przejadła. Krajowcy przygotowali mięso bawołów na podobieństwo pemikanu przyrządzanego przez Indian północnoamerykańskich, który daje się przechowywać przez czas nieograniczony. Europejczycy z zajęciem przyglądali się tym kucharskim działaniom, zrazu okazując jednak pewien wstręt. Mięso bawołów krajano w długie i cienkie pasy. Po wysuszeniu go na słońcu, dzicy pakowali je w wyprawione skóry, a następnie, bijąc cepami, prawie proszkowali. Robił się więc z tego proszek mięsny. Proszek ten kładziono w wory skórzane, zalewając roztopionym tłuszczem. Krajowcy dodawali nadto trochę roztopionego szpiku i nieco jagód, zawierających składnik cukrowy, prawdopodobnie niezgodny z azotową naturą mięsa. Następnie masę tę gnieciono, ubijano i formowano z niej rodzaj twardych jak kamień placków.
Skoro ukończono przyrządzanie, Mokum prosił astronomów, ażeby skosztowali tej mieszaniny. Europejczycy ulegli prośbom Buszmena, uważającego swój pemikan za potrawę narodową. Pierwsze kąski spożyli z wstrętem, lecz wkrótce przyzwyczaili się do tego puddingu afrykańskiego, a z czasem uznali go nawet za wyśmienity. Pokarm ten w istocie był bardzo pożywny, bardzo stosowny dla potrzeb karawany, rzuconej w nieznany kraj, w którym często się dawał odczuwać brak świeżej żywności. Pemikan, dający się wygodnie transportować, nieulegający zepsuciu, a w stosunku małej objętości bardzo pożywny, był nieocenionym skarbem w pustyni. Dzięki strzelcowi zapas jego doszedł wkrótce do kilka centnarów, a tak potrzeby spiżarniane karawany były zaspokojone
Uwagi (0)