Przygody trzech Rosjan i trzech Anglików w południowej Afryce - Jules Gabriel Verne (biblioteka hybrydowa .txt) 📖
Styczeń 1854. Kiedy doktor Livingstove planuje swoją kolejną wyprawę badawczą, do brzegów Afryki Południowej zbliża się statek europejskiej ekspedycji zupełnie innego rodzaju. Dwa największe imperia świata, brytyjskie i rosyjskie, zaplanowały wspólną misję naukową. Uczeni z obu krajów mają na afrykańskich równinach dokonać serii pomiarów terenowych w celu jak najdokładniejszego ustalenia długości południka ziemskiego. Na uczestników wyprawy czeka nie tylko mozolna praca, ale i piękne krajobrazy, egzotyczne rośliny i zwierzęta, a także liczne przygody: polowania, spotkania z dzikimi plemionami, walka ze śmiertelnie groźnymi drapieżnikami, niebezpieczeństwa przeprawy przez rzekę.
- Autor: Jules Gabriel Verne
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Przygody trzech Rosjan i trzech Anglików w południowej Afryce - Jules Gabriel Verne (biblioteka hybrydowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jules Gabriel Verne
Wyznać trzeba, że pierwszy dzień polowania wcale nie sprzyjał myśliwskim zachciankom szlachetnego lorda. Na próżno przebiegli znaczną przestrzeń lasu. Ani jeden zwierz nie wychylił się z gąszczów na jego spotkanie, a sir Johnowi przypominały się nieraz równiny szkockie, gdzie nie trzeba było tak długo oczekiwać sposobności celnego strzału. Być może, że sąsiedztwo kraalu odstraszyło płochą zwierzynę. Mokum nie doznawał ani uczucia zadziwienia, ani zawodu. Dla niego polowanie to nie było polowaniem, ale tylko szybką przejażdżką po lesie.
Około szóstej godziny wieczorem należało zawrócić ku domowi. Sir John był wielce rozdrażniony, choć się do tego nie przyznawał. Miałżeby tak znakomity myśliwiec powracać do domu z próżnymi rękami? Nigdy! Postanowił więc położyć trupem pierwszego lepszego zwierza, który mu się nasunie na strzał.
Znać los ulitował się nad biednym dżentelmenem, bo nagle spomiędzy zarośli wysunął się gryzoń z rodzaju zwanego w Afryce Lepus rupestris, jednym słowem zając, i przebiegł drogę myśliwcom w odległości pięćdziesięciu kroków. Sir John posłał eksplodującą kulę biednemu zwierzątku.
Mokum wydał okrzyk zgrozy! Strzelać kulą do lichego zajączka, któremu wystarcza średni śrut, to coś okropnego. Ale Anglik wcale nie zważał na to zgorszenie, lecz pędził co sił ku miejscu, gdzie spodziewał się znaleźć swą ofiarę.
Nadaremno! Z zająca ani śladu; parę kropelek krwi na trawie, ale ani kosmyka sierści. Sir John starannie przeglądał krzaki, trawy... Psy węszyły śród gąszczów, wszystko na próżno.
— A przecież go trafiłem — mruknął sir John.
— W sam środek — odpowiedział spokojnie Buszmen. — Lecz, że go nie ma, nic w tym dziwnego. Kiedy się strzela eksplodującą kulą do zająca, można się tego spodziewać. Rozerwała go w szmaty i ani śladu nie zostało! ...
Anglik, zupełnie zawiedziony, dosiadł konia w milczeniu i ruszył ku obozowi, do którego przybył w najgorszym humorze.
Na drugi dzień Buszmen oczekiwał nowych propozycji myśliwskich od sir Johna, ale Anglik, srodze zadraśnięty w miłości własnej, starannie unikał jego spotkania. Zdawało się, iż zapomniał, że na świecie znajdują się strzelby i zwierzyna, i zajął się sprawdzaniem cyfr i robieniem obserwacji wraz z innymi członkami komisji. Później poszedł do kraalu i przypatrywał się to strzelaniu z łuku, to Bochjesmanom, grającym na gorah, rodzaju lutni, której struny rozciągają się na drzewcu łuku, a na których nie gra się palcami, ale dmuchaniem przez pióro strusie. Dalej szedł pomiędzy kobiety i przyglądał się ich robotom gospodarskim albo śledził wpływ odurzającego dymu palących się matakuanów, to jest pewnego rodzaju tutejszych odurzających konopi, nad którym dzicy siedząc, upajają się. Niektórzy podróżni twierdzą, że dym tych roślin podnieca chwilowo siły fizyczne, ale za to osłabia umysłowe. I w samej rzeczy sir John zaledwie powstrzymywał się od śmiechu, patrząc na ogłupiałe fizjognomie krajowców zwieszone nad odurzającym dymem matakuany.
Dopiero na trzeci dzień wcześnie rano Buszmen obudził Murraya, mówiąc do niego:
— Sądzę, iż nam dzisiaj szczęście posłuży, ale nie będziemy strzelać rozsadzającymi kulami do zająców.
Sir John udał, że nie rozumie tej ironii, lecz zerwał się z posłania, ubrał szybko i oświadczył, że jest gotów. Dwaj myśliwi już ujechali kilka mil lasu, gdy ich towarzysze spoczywali jeszcze w objęciach snu. Sir John był uzbrojony tym razem w pojedynkę, wyborną broń wyrobu Godwina, daleko stosowniejszą do polowania na daniele lub antylopy aniżeli straszliwy sztucer. Wprawdzie na równinie można było spotkać się z gruboskórnym lub mięsożernym zwierzęciem, ale pamięć niefortunnego strzału kulą eksplodującą do zająca gryzła biednego myśliwca, a więc wolałby strzelić do lwa śrutem, aniżeli drugi raz w życiu popełnić czyn tak bezprzykładny w dziejach łowiectwa.
Sprawdziła się przepowiednia Mokuma: tego dnia szczęście im sprzyjało. Zabili dwie czarne antylopy, bardzo rzadkie i trudne do podejścia. Piękne zwierzęta, wysokie na cztery stopy, z długimi, zakrzywionymi w tył rogami. Pyski wąskie, z boków ścieśnione, raciczki czarne, sierść gęsta, jedwabista, uszy wąskie i spiczaste, nadają im wygląd arcypowabny. Pierś i podbrzusze okryte są włosem śnieżnej białości, mocno odbijając od czarnego grzbietu, który porasta gęsta grzywa. Słowem, jest to jeden z najpiękniejszych okazów fauny południowej, który najsławniejsi myśliwi europejscy polujący w tych stronach najgoręcej pragnęli ubijać.
Zachwycenie Murraya z powalenia tak pięknej zwierzyny przerwał Mokum, wskazując mu na krańcu kniei, w pobliżu wielkiego moczaru, świeże i głębokie tropy. Serce Anglika uderzyło gwałtownie.
— Czyje to tropy? — zapytał.
— Jeżeli jutro o brzasku zechce wasza wielmożność tu przybyć, to radzę nie zostawiać w domu sztucera.
— Skąd to wnosisz? — zagadnął Murray.
— Z tych świeżych tropów, wyciśniętych na tej podmokłej trawie.
— Ależ na Boga, czyje to tropy? A wreszcie, czyż te zaklęśnięcia w istocie są tropami? Bo noga zostawiająca tak ogromne ślady musiałaby mieć co najmniej dwie stopy obwodu.
— Dowodzi to, że zwierzę posiadające takie nogi, musi mieć co najmniej dziewięć stóp wysokości w kłębie.
— To słoń! — krzyknął John Murray.
— Tak mi się widzi, i to słoń zupełnie dorosły.
— Więc jutro, Mokumie?
— Jutro, szlachetny panie.
Myśliwi zwrócili się ku obozowi, wioząc antylopy na grzbiecie wierzchowca Murraya. Te piękne zwierzęta, tak rzadko ubijane, obudziły podziw pomiędzy obozującymi. Wszyscy szczerze mu winszowali zdobyczy, wyjąwszy Mateusza Struksa, który oprócz wielkiej niedźwiedzicy, centaura, koziorożca, smoka, pegaza, innej zwierzyny nie znał, a na ziemską nigdy nie polował.
Na drugi dzień o godzinie czwartej z rana dwaj myśliwcy, jak wrośli do siodeł, trzymając psy na sforach60, czatowali w cienistym gąszczu na przybycie stada gruboskórnych. Ze świeżych tropów poznali, że słonie przychodziły gromadnie do kałuży gasić pragnienie. Obydwaj strzelcy uzbroili się w gwintowane sztucery nabite eksplodującymi kulami. Pół godziny upłynęło na czatowaniu, gdy nagle zaszeleściły gałęzie, a o pięćdziesiąt kroków zaczęło się coś w gąszczu poruszać.
Anglik pochwycił za broń, lecz Buszmen powstrzymał go za ramię i dał znak, aby miarkował swoją niecierpliwość.
Wkrótce ukazały się olbrzymie cienie. Słychać było jak gąszcze roztwierały się pod naciskiem ogromnych cielsk; drzewa trzeszczały, deptane krzaki z szelestem kładły się na ziemi; głośne sapanie przedzierało się przez gałęzie. Było to stado słoni. Pół tuzina olbrzymich zwierząt, tylko nieco ustępujących wielkością swym indyjskim krewniakom, wolnym krokiem posuwało się ku kałuży.
Rozwidniający się coraz bardziej dzień pozwalał sir Johnowi podziwiać te potężne zwierzęta, szczególnie jeden ogromny samiec zwrócił jego uwagę. Jego wypukłe czoło rozkładało się pomiędzy dwojgiem niezmiernych uszu, spadających aż do piersi. Kolosalne rozmiary zwierza mrok jeszcze zwiększał. Słoń wywijał żywo trąbą ponad krzewami, a zakrzywionymi kłami uderzał w pnie drzew, jęczących pod tymi ciosami. Zdawało się, jakby zwierzę przeczuwało bliskie niebezpieczeństwo.
Buszmen, pochyliwszy się ku sir Johnowi, szepnął mu do ucha:
— Czy podoba się panu ten kawaler?
Anglik skinął potwierdzająco.
— A więc postaramy się oddzielić go od stada.
W tej chwili słonie zbliżyły się do brzegu kałuży. Ich gąbczaste nogi lgnęły w błotnistym ile. Wciągały trąbami pewną ilość wody i wzniósłszy je z głośnym gulgotaniem, wlewały w gardziele. Olbrzymi samiec z wielkim niepokojem rozpatrywał się wkoło i wciągał z szaleństwem powietrze, pragnąc zwietrzyć jakiś podejrzany wyziew.
Nagle Buszmen wydał krzyk szczególnego rodzaju. Spuszczone ze sfory psy, głośno szczekając, wypadły z gąszczu i rzuciły się ku stadu słoni. Równocześnie Mokum, zaleciwszy swemu towarzyszowi, aby się nie ruszał, spiął zebrę i skierował ją tak, ażeby przeciąć odwrót słoniowi.
Wspaniały zwierz nie myślał wcale uciekać. Sir John, trzymając palec na cynglu, obserwował go. Słoń, waląc trąbą w drzewo i wstrząsając gwałtownie ogonem, objawiał nie trwogę, ale znaki rozjuszenia. Dotąd jednak nie dostrzegł jeszcze wroga.
W tej chwili ujrzał Mokuma i psy i rzucił się ku nim.
Sir John, stojący o sześćdziesiąt kroków od zwierzęcia, skoro ten zbliżył się ku niemu o trzecią część tej odległości, dał ognia. Ale w chwili strzału słoń poruszył się, a kula przeszyła tylko miękkie części ciała, nie napotkawszy przeszkody, o którą uderzenie mogłoby sprawić wybuch masy piorunującej.
Słoń rozjuszony przyśpieszył biegu. Nie był to cwał, wystarczał jednak do prześcignięcia konia.
Koń sir Johna wspiął się i pomimo wszelkich usiłowań jeźdźca wypadł z gęstwiny. Zwierzę, najeżywszy uszy i wydając głos podobny do hasła trąbki, pędziło za nim.
Sir John uniesiony przez konia, ściskając go silnie kolanami, usiłował otworzyć odtylcówkę61 i wsunąć w lufę nowy ładunek.
Tymczasem słoń zbliżał się ku niemu. Obydwaj znajdowali się na równinie. Jeździec ostrogami krwawił boki wierzchowca. Dwa psy tuż obok niego uciekały co tchu z przeraźliwym szczekaniem. Słoń był zaledwie o kilka sążni za koniem. Sir John słyszał jego ciężki oddech i świstanie trąby, którą wywijał w powietrzu. Co chwila spodziewał się, że go wyrwie z siodła ten żywy arkan.
W tej chwili koń przysiadł na zadzie, trąba uderzyła go w grzbiet. Zarżał boleśnie i rzucił się gwałtownie w bok. To uskoczenie ocaliło Anglika. Zwierz, uniesiony biegiem, przeleciał dalej, bijąc trąbą o ziemię, natrafił na psa, którego porwawszy w górę, wstrząsał z nieopisaną wściekłością.
Sir Johnowi pozostawał jedyny ratunek w lesie. Koń, jakby zrozumiawszy myśl pana, biegł tamże i w mgnienia oka minął już brzeg zarośli z nadzwyczajnym pędem.
Słoń opamiętał się i na nowo rozpoczął ściganie, unosząc wciąż nieszczęśliwego psa, któremu roztrzaskał łeb o pień drzewa. Koń rzucił się w gąszcz zagrodzony kolczastymi lianami i stanął.
Ale sir John pomimo zadrapań i pokrwawień ani na chwilę nie stracił przytomności. Z zimną krwią złożył się starannie, przez sieć powojów wymierzył dobrze sztucer pod łopatkę i strzelił. Kula, natrafiwszy na kość, wybuchnęła. Zwierz zachwiał się. W tejże chwili z głębi lasu padł drugi strzał i ugodził w bok słonia. Zwierz przypadł na kolana tuż ponad małym stawkiem ukrytym w gęstwinie i wciągając trąbą wodę, zlewał nią swe ciężkie rany.
W tejże chwili ukazał się Buszmen, wołając:
— Mamy go! Mamy!
W samej rzeczy ogromny zwierz był raniony śmiertelnie. Wydając rozdzierające jęki, miotał się jeszcze; oddech stawał się coraz słabszy: ogonem bił coraz wolniej, a trąba skrapiała pobliskie krzewy purpurową cieczą, czerpaną z kałuży krwi wypływającej spod słonia. Nareszcie zupełnie brakło mu sił, upadł, ażeby już więcej nie powstać.
Sir John wybiegł z zarośli. Kolce krzewów porozdzierały mu ubiór myśliwski w strzępy. Ale on byłby gotów okupić taki tryumf nawet własną skórą.
— Wspaniały zwierz! Pyszny zwierz, Buszmenie — zawołał, przypatrując się zwłokom słonia — chociaż nieco za ciężki do torby myśliwskiej.
— Nic nie szkodzi — odrzekł Mokum. — Potniemy go na części i zabierzemy co najprzedniejsze. Patrz pan — dodał — co to za prześliczne kły, a toż każdy waży kilkanaście kilogramów. Licząc po dziesięć szylingów za kilogram, uzbiera się niezła sumka.
Tak rozprawiając, Mokum zabrał się do rozebrania zwierza. Siekierą odciął kły i odjął tylko nogi i trąbę, twierdząc, że to najsmakowitsze części słonia, którymi zamierzył dzisiaj uraczyć członków komisji naukowej.
Czynność ta zajęła tyle czasu, iż myśliwcy mogli powrócić do obozu dopiero około południa.
Buszmen upiekł nogi słoniowe po afrykańsku: wykopał dół, wyłożył go kamieniami i nasypał żaru; kiedy się dostatecznie rozpaliły, obwinął mięso w liście i włożywszy między kamienie, przysypał ziemią. Tak przygotowane pieczyste pozyskało powszechne pochwały, od których nawet zimny Palander wstrzymać się nie mógł i wybąknął:
— Wyborne!
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Przez cały czas pobytu w kraalu, pułkownik Everest i Mateusz Strux pozostali dla siebie zupełnie obcy. Znalezienie szerokości południowej zrobiono bez ich współudziału. Ponieważ kwestie naukowe nie wymagały wcale ich zejścia się z sobą, nie widywali się wcale. W przeddzień wyruszenia w dalszy pochód posłali sobie tylko karty wizytowe z wzajemnym pożegnaniem.
Dnia 19 maja karawana, zwinąwszy obóz, wyruszyła ku północy. Pomierzono kąty przyległe do podstawy ósmego trójkąta, którego wierzchołek stanowił cypel góry w odległości sześciu mil na lewo od południka. Pozostawało tylko dostać się do tego wzgórza, ażeby rozpocząć nową pracę geodezyjną.
Od 19 do 29 maja połączono przyległą okolicę z południkiem dwoma nowymi trójkątami. Rozumie się, iż robota odbywała się ze wszystkimi ostrożnościami, jakich użyto przy pomiarze pierwszego trójkąta. Prace postępowały pomyślnie, dotąd nie napotkano nigdzie ważniejszej przeszkody. Ciągła pogoda sprzyjała pomiarom, a grunt nie przedstawiał żadnej nieprzezwyciężonej trudności, ale być może, iż przez zbyteczną swą równość nie był absolutnie przydatny do pomiarów. Był to jakby nieprzejrzany step zieleni, przecięty strumieniami płynącymi między rzędami karrchutów, drzew z kształtu liści podobnych do wierzby, których gałęzi Bochjesmanowie używali na łuki. Grunt ten, zasiany odłamami skał zwietrzałych, w których skład wchodziła mieszanina glinki, piasku i rudy żelaznej, w niektórych miejscach był bardzo jałowy. W miejscach takich niknęły wszelkie ślady wilgoci, a całą roślinność stanowiły pewne krzewy gumowe, zdolne oprzeć się największej suszy. Otóż na tej rozległej równinie nie widać było żadnego wzniesienia, które by można obrać za punkt trygonometryczny, uczeni więc musieli albo stawiać słupy lub też
Uwagi (0)