Bambi - Feliks Salten (biblioteka na zamówienie .TXT) 📖
Powieść Feliksa Saltena, napisana w roku 1923, pierwotnie przeznaczona dla dorosłych odbiorców, zyskała sobie ogólnoświatową popularność przede wszystkim za sprawą jej kinowej adaptacji: pełnometrażowego filmu animowanego Bambi z roku 1942, produkcji studia Walta Disneya.
Klasyczna opowieść o młodym sarniątku, które poznajemy od pierwszych chwil jego życia. Bambi codziennie dowiaduje się czegoś nowego, spotyka nieznane sobie wcześniej owady, ptaki i zwierzęta zamieszkujące las. Wkrótce dowiaduje się od matki, że życie nie jest tak beztroskie, jak mu się zdawało. Na zwierzęta czyha tajemnicze niebezpieczeństwo…
Dorastając, Bambi pozna cierpienie, doświadczy miłości i straty, aż stanie się dojrzałym przewodnikiem następnego pokolenia malców.
- Autor: Feliks Salten
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Bambi - Feliks Salten (biblioteka na zamówienie .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Feliks Salten
Ale starzec szedł nadal powoli, zatrzymywał się, nasłuchiwał, zawracał znowu zygzakami, znowu przystawał, szedł dalej, powoli, niezmiernie powoli.
Teraz musieli już być dość daleko od miejsca grozy.
„Kiedy się znowu zatrzyma, będzie już chyba można mówić i wtedy mu podziękuję”.
Bambi ujrzał, jak starzec tuż przed nim zniknął w gęstej gmatwaninie krzaków ligustru. Żaden listek nie drgnął, żadna gałązka nie trzasnęła, kiedy starzec wszedł w gąszcz.
Bambi skierował się za nim, usiłując przejść tak samo bezszelestnie, z taką samą zręcznością unikając wszelkiego szmeru. Ale nie udało mu się. Liście szeleściły cicho, gałązki uginały się o jego boki i z głośnym szelestem odskakiwały z powrotem, suche gałęzie pękały z krótkim, donośnym trzaskiem, łamiąc się o jego pierś.
„Uratował mi życie — pomyślał Bambi — co mu teraz powiem?”
Ale starca nie było już widać.
Bambi wyszedł z krzaków, ujrzał przed sobą gąszcz kwitnących żółto nawłoci13, podniósł głowę i rozejrzał się dokoła. Jak daleko sięgał wzrokiem, nigdzie nie drgała trawka.
Był sam.
Popęd ucieczki, uwolniony teraz od przymusu, natychmiast porwał go ze sobą.
Pod wysokimi jego skokami nawłocie rozsuwały się z gniewnym sykiem jak pod ostrzem sierpa.
Po długim błąkaniu się Bambi spotkał Falinę. Był bez tchu, był zupełnie wyczerpany, był szczęśliwy, był głęboko wzruszony.
— Proszę cię, ukochana — powiedział — proszę cię... nie wołaj mnie, gdy nie jesteśmy razem... Nie wołaj mnie już nigdy!... Będziemy się wzajemnie szukali, aż się znajdziemy... ale proszę cię, nie wzywaj mnie nigdy... gdyż nie mogę się oprzeć twemu głosowi...
W kilka dni później szli razem beztrosko przez gęstwinę dębów, rozciągającą się po drugiej stronie łąki. Chcieli przejść przez łąkę i w miejscu, gdzie stał wysoki dąb, dotrzeć do swojej ścieżki.
Kiedy krzaki rozjaśniły się nieco przed nimi, zatrzymali się i wyjrzeli ostrożnie. Ale tam przy dębie poruszało się coś czerwonego. Dostrzegli to oboje jednocześnie.
— Kto to może być?... — szepnął Bambi.
— Prawdopodobnie Ronno albo Karus — odpowiedziała Falina.
Bambi powątpiewał o tym.
— Oni się już teraz nie śmią zbliżyć do mnie.
Spojrzał bystrzej w tę stronę.
— Nie — powiedział stanowczo — nie jest to ani Karus, ani Ronno... to ktoś obcy...
Falina zgodziła się z nim, zdziwiona, ale bardzo zaciekawiona.
— Racja... ktoś obcy... teraz i ja to widzę... Dziwne!
Obserwowali dalej.
— Jak on się swobodnie zachowuje! — zawołała Falina.
— Głupio — powiedział Bambi — naprawdę głupio! Zachowuje się jak małe dziecko... jakby nie istniało niebezpieczeństwo!
— Chodźmy tam — zaproponowała Falina.
Była bardzo zaciekawiona.
— Dobrze — odpowiedział Bambi — chodźmy tam... muszę się temu obcemu przyjrzeć z bliska...
Zrobili kilka kroków, gdy nagle Falina zawahała się:
— Ale... gdyby się z tobą wdał w zwadę... jest silny...
— Ba! — Bambi przechylił głowę i skrzywił się lekceważąco. — Spójrz no na jego małą koronę... Tego miałbym się bać?... Jest wprawdzie gruby i tłusty... ale silny? Nie sądzę. Chodź śmiało.
Poszli.
Nieznajomy po drugiej stronie łąki zajęty był oskubywaniem wiech trawy i zauważył ich dopiero wtedy, gdy byli już dość daleko na łące. Natychmiast wybiegł im naprzeciw. Podskakiwał wesoło, jakby w zabawie, sprawiając znowu dziwnie dziecięce wrażenie.
Bambi i Falina zatrzymali się stropieni, czekając na niego. Teraz był już oddalony od nich tylko o kilka kroków. Zatrzymał się także.
Po chwili zapytał:
— Nie poznajecie mnie?
Bambi schylił głowę, gotów do walki.
— A ty nas... znasz? — zapytał zamiast odpowiedzi.
Nieznajomy przerwał mu natychmiast.
— Ależ, Bambi! — zawołał z wyrzutem i poufałością.
Bambi zmieszał się, kiedy usłyszał, że zawołano go po imieniu. Pod wpływem brzmienia tego głosu w jego sercu zadrgało jakieś niewyraźne wspomnienie, ale Falina już skoczyła naprzeciw obcemu.
— Gobo! — zawołała i zamilkła.
Stała teraz bez słowa, bez ruchu, bez tchu niemal.
— Falino... — powiedział Gobo cicho — Falino... siostro... więc mnie jednak poznałaś...
Podszedł do niej i pocałował ją w usta. Łzy spływały mu po policzkach.
Falina płakała także i nie mogła mówić.
— Tak... Gobo... — zaczął Bambi.
Głos jego drżał, był bardzo podniecony, był głęboko przejęty i bezgranicznie zdumiony.
— Tak... Gobo... więc ty nie umarłeś?...
Gobo roześmiał się.
— Widzisz przecież... Sądzę, że widać nawet po mnie bardzo dobrze, że jestem martwy.
— Ale... wtedy... w śniegu?... — upierał się Bambi.
— Wtedy? — Gobo wyprężył się dumnie. — Wtedy ON mnie uratował...
— A gdzie byłeś przez ten cały czas?... — zapytała teraz Falina stropiona.
Gobo odpowiedział:
— U NIEGO... Cały czas u NIEGO...
Zamilkł, spojrzał na Falinę i Bambiego, sycąc się widokiem ich bezradnego zdumienia. Potem dodał:
— Tak, moi kochani... wiele przeżyłem... o wiele więcej niż wy wszyscy razem tu, w waszym lesie...
Brzmiało to trochę jak przechwałka, ale Falina i Bambi jeszcze tego nie zauważyli, byli jeszcze zbyt przejęci tą wielką niespodzianką.
— Opowiadaj! — zawołała Falina, nie panując nad sobą.
— O — rzekł Gobo z zadowoleniem — opowiadać mógłbym całymi dniami, a jeszcze bym wszystkiego nie skończył.
Bambi nalegał:
— Więc opowiadaj!
Gobo zwrócił się do Faliny i spoważniał nagle.
— Czy mama jeszcze żyje? — zapytał nieśmiało i cicho.
— Tak! — zawołała Falina wesoło. — Żyje... ale dawno jej już nie widziałam.
— Muszę natychmiast iść do niej! — powiedział Gobo stanowczo. — Pójdziecie ze mną?
I poszli.
Przez całą drogę nie mówili więcej ani słowa. Bambi i Falina czuli niecierpliwą tęsknotę Goba za matką, dlatego milczeli teraz oboje. Gobo szedł szybko przodem i milczał także. Nie przeszkadzali mu.
Czasami tylko, kiedy na oślep przebiegał przez jakieś skrzyżowanie dróg, zawsze pędząc prosto przed siebie, albo kiedy w nagłym pośpiechu zwracał się w innym kierunku, przywoływali go bardzo cicho.
— Tutaj! — szeptał wtedy Bambi.
Albo Falina mówiła:
— Nie... teraz tędy...
Kilka razy musieli przechodzić przez wielkie polany. Zauważyli, że Gobo nie zatrzymał się nigdy na skraju gęstwiny, że nigdy nie rozglądał się ani przez chwilę badawczo, zanim wyszedł z gąszczu, lecz po prostu wybiegał bez jakichkolwiek środków ostrożności. Bambi i Falina wymieniali zdumione spojrzenia, ilekroć się to działo. Ale nie mówili ani słowa i z lekkim wahaniem szli za Gobem.
Długo musieli tak chodzić na wszystkie strony i szukać.
Nagle Gobo rozpoznał drogi swego dzieciństwa. Był wzruszony. Nie zastanawiając się nad tym, że Bambi i Falina prowadzili go przecież, odwrócił się do nich i zawołał:
— Widzicie, jak świetnie odnalazłem drogę aż tutaj?
Bambi i Falina nie odpowiedzieli. Znowu spojrzeli na siebie nawzajem.
Wkrótce potem przybyli do małej izdebki z liści.
— Tutaj! — zawołała Falina, wbiegając do izby.
Gobo skierował się za nią i przystanął.
Była to owa izba z liści, w której oboje przyszli na świat, w której jako małe dzieci mieszkali z matką.
Gobo i Falina spojrzeli sobie z bliska w oczy. Nie powiedzieli ani słowa. Falina cicho ucałowała brata w usta. Potem pobiegli dalej.
Szli może jeszcze godzinę tu i tam. Słońce coraz jaśniej przeświecało poprzez gałęzie, las stawał się coraz cichszy. Czas już było położyć się i wypocząć. Ale Gobo nie czuł się zmęczony. Szedł szybko naprzód, dysząc ciężko z niecierpliwego podniecenia i bezładnie rozglądając się dokoła.
Wzdrygnął się, kiedy łasica przebiegła przed nimi wśród kępek trawy. Omal nie nastąpił na bażanty, które tuliły się mocno do ziemi, ale kiedy bijąc głośno skrzydłami i złorzecząc, uciekły przed nim, przeraził się bardzo.
Bambi dziwił się widząc, jak obco i ślepo chodził Gobo po lesie.
Gobo przystanął i zwrócił się do Bambiego i Faliny.
— Nie można jej znaleźć! — zawołał z rozpaczą.
Falina uspokoiła go.
— Zaraz — powiedziała wzruszona — zaraz, Gobo.
Spojrzała na niego. Znowu miał ów bezradny wyraz twarzy, który znała tak dobrze.
— Może będziemy wołać? — zapytała z uśmiechem. — Może będziemy znowu wołać... jak dawniej, kiedy byliśmy jeszcze dziećmi?
Ale Bambi szedł dalej. Tylko kilka kroków. W tej chwili ujrzał ciotkę Enę. Położyła się już do wypoczynku południowego i leżała cicho w cieniu leszczyny, bardzo blisko nich.
— Nareszcie! — mruknął do siebie.
W tej chwili nadeszli też Gobo i Falina. Wszyscy troje stali obok siebie i spoglądali w stronę ciotki Eny, która cicho podniosła głowę i ospale spoglądała w ich stronę.
Gobo wykonał kilka nieśmiałych kroków i zawołał cicho:
— Mamo!...
Leżąca, jakby poderwana gromem, zerwała się teraz na nogi i stanęła jak przykuta.
Gobo szybko skoczył do niej.
— Mamo... — zaczął znowu, chciał mówić, ale nie mógł wydobyć słowa.
Matka spojrzała mu głęboko w oczy. Znieruchomienie jej poczęło ustępować; drżała tak mocno, że fala za falą przebiegały jej przez łopatki i plecy.
Nie pytała o nic, nie żądała wyjaśnień, nie kazała sobie opowiadać. Wolno pocałowała Goba w usta, całowała jego policzki, jego szyję; nieustannie obmywała go swymi pocałunkami, jak niegdyś w owej godzinie, kiedy go urodziła.
Bambi i Falina odeszli.
Stali wszyscy razem na małej polance pośrodku gęstwiny i Gobo opowiadał.
Przyjaciel zając siedział tam także. Ze zdumienia uniósł słuchy, wymachiwał nimi z przejęciem i pod silnym wrażeniem opowiadania opuszczał je z powrotem, aby natychmiast wyprężyć je znowu w górę.
Sroka siedziała na najniższej gałęzi młodego buku i słuchała oszołomiona. Kraska niespokojnie siedziała naprzeciwko na jesionie i od czasu do czasu piszczała ze zdziwienia.
Kilka znajomych bażantów z żonami i dziećmi przybyło także. Przysłuchując się, ze zdumieniem wyciągały szyje, nagłymi ruchami wciągały je z powrotem, odwracały głowy na wszystkie strony i nie mogły wymówić słowa.
Wiewiórka zeskoczyła na dół i zachowywała się bardzo niespokojnie. To zbiegała na ziemię, to wdrapywała się na to czy owo drzewo, to znowu wspierała się na wzniesionej kicie i ukazywała białą pierś. Raz po raz chciała przerwać Gobowi, chciała coś powiedzieć, ale za każdym razem wszyscy surowo przywoływali ją do milczenia.
Gobo opowiadał, jak bezradnie leżał na śniegu, oczekując śmierci.
— Psy mnie znalazły — mówił — psy są straszne. Są one w ogóle najstraszniejszymi istotami, jakie istnieją na świecie. Pyski ich są pełne krwi, głos ich jest gniewny i bezlitosny.
Rozejrzał się dokoła po kręgu słuchaczy i ciągnął:
— ...a jednak... później bawiłem się z nimi jak z równymi sobie...
Był z tego bardzo dumny.
— ...teraz nie mam już najmniejszej potrzeby bać się ich, gdyż jestem z nimi zaprzyjaźniony. Mimo to kiedy się zaczynają wściekać, kręci mi się w głowie, a serce drętwieje mi zupełnie. Nie zawsze co prawda mają złe zamiary, a przy tym, jak powiedziałem, jestem przecież ich przyjacielem... ale głos ich posiada jednak przeraźliwą moc.
Gobo zamilkł.
— Dalej! — nalegała Falina.
Gobo spojrzał na nią.
— Otóż... psy byłyby mnie poszarpały... ale wtedy nadszedł ON!
Gobo zrobił pauzę. Słuchacze nie śmieli oddychać.
— Tak — powiedział Gobo. — Wtedy nadszedł ON! Odwołał psy, które ucichły natychmiast. Krzyknął na nie jeszcze raz, a one bez ruchu legły u JEGO stóp na ziemi. Potem mnie podniósł. Krzyczałem. Ale ON mnie pogłaskał. Łagodnie przycisnął mnie do siebie, nie zadając mi bólu. A potem niósł mnie...
Falina przerwała mu:
— Co to znaczy „nieść”?...
Gobo zaczął jej tłumaczyć, dokładnie i z powagą.
— To bardzo proste — przerwał mu Bambi. — Spójrz, Falino, jak robi to wiewiórka, kiedy trzyma orzech i niesie go...
Wiewiórka chciała się nareszcie dorwać do słowa.
— ...jeden z moich kuzynów... — zaczęła gorliwie.
Ale inni krzyknęli zaraz:
— Cicho! Cicho! Gobo niech opowiada dalej!
Wiewiórka musiała zamilknąć. Była zrozpaczona, przyciskała przednie łapki do białej piersi i zwróciła się do sroki, aby z nią nawiązać rozmowę.
— ...mianowicie... jeden z moich kuzynów...
Ale sroka po prostu odwróciła się do niej tyłem.
Gobo opowiadał cuda.
— Na dworze jest zimno i wicher wyje. Ale w izbie jest spokojnie i tak ciepło, jak latem.
— Hach! — zaskrzeczała kraska.
— Na dworze leje z nieba deszcz, aż wszystko pływa. Ale w izbie nie pada ani kropelka i jest się zupełnie suchym.
Bażanty skurczyły szyje i odwróciły głowy.
— Na dworze leżał wszędzie wysoki śnieg, ale ja stałem w izbie w cieple, było mi bardzo gorąco, a ON dawał mi do jedzenia siano, kasztany, kartofle, rzepy, czego tylko mogłem zapragnąć...
— Siano?!
Wszyscy zadali to pytanie jednocześnie, stropieni, niedowierzająco, z podnieceniem.
— Świeżutkie, słodkie siano — powtórzył Gobo swobodnie, rozglądając się dokoła z miną zwycięzcy.
Wiewiórka zdołała wtłoczyć w tę ciszę swój głosik:
— Jeden z moich kuzynów...
— Bądźże cicho! — zawołali natychmiast inni.
A Falina zapytała Goba z przejęciem:
— Skądże ON ma zimą siano i te wszystkie inne rzeczy?
— Każe im rosnąć — odpowiedział Gobo — czegokolwiek ON chce, temu zaraz każe rosnąć, czegokolwiek ON chce, to natychmiast jest!
Falina pytała dalej:
— A czy nie bałeś się ciągle, Gobo, czy nie bałeś się tam u NIEGO?
Gobo uśmiechnął się z wyższością.
— Nie, droga Falino. Wcale się już nie bałem. Wiedziałem przecież, że ON nie chce mi zrobić nic złego. Dlaczegóż miałbym się bać? Wy wszyscy sądzicie, że ON jest zły. Ale ON wcale nie jest zły. Kiedy kocha kogoś, kiedy MU ktoś służy, wtedy ON jest dobry. Cudownie dobry. Nikt na całym świecie nie potrafi być tak dobry jak ON...
Nagle, podczas gdy Gobo mówił w ten sposób, niedosłyszalnie wyszedł z gęstwiny starzec.
Gobo nie
Uwagi (0)