Darmowe ebooki » Powieść » Klasztor i morze - Stefan Grabiński (czytać po polsku online TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Klasztor i morze - Stefan Grabiński (czytać po polsku online TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Grabiński



1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 ... 19
Idź do strony:
pytań i nowin. Z trochę bezładnej, bo z temperamentem przez obu panów prowadzonej rozmowy dowiedział się Warmski, że przyjaciel zamierza stworzyć nową bazę operacyjną dla rybaków przez rozszerzenie i pogłębienie koryta Piaśnicy i przekształcenie tej rzeki w rodzaj kanału dojazdowego do przystani rybackiej na Jeziorze Żarnowskim.

Warmski powitał projekt z entuzjazmem:

— Wybornie! Doskonale! Wyzyskać każdą piędź ziemi, każdy kilometr kwadratowy naszego strądu! Przedrążyć kanałami, związać z lądem, zbratać nierozerwalnie z calizną polskiej macierzy! Vivat starosta!... No a teraz do widzenia, stary wilku morski lub, jeśli wolisz z angielska, my old chap! Mam jeszcze dzisiaj odbyć parę poufnych konferencji przed nocną objażdżką.

Zaklika spojrzał zdumiony:

— Co?! Ledwoś wrócił, już chcesz się włóczyć po nocy?

— Trudno, bracie, służba nie żarty: patrolowy kabotaż208. Od czegóż się jest inspektorem policji morskiej, do licha?

— Więc szczęść ci Boże, kochany chłopie! A odwiedź mnie niebawem!

— Przy najbliższej okazji.

Warmski już był w sieni; śpieszyło mu się diabelnie do kapitanatu portu i do gospody „Pod wyjącą syreną”, punktu zbornego marynarzy dalekiego rejsu209 i miejscowych maszopów.

Była już godzina szósta wieczorem. Majowe słońce, zatoczywszy wielki łuk na niebie, pławiło się na zachodzie gdzieś w nurtach Bałtyku. Od Oksywskiej Kępy, od kościółka nad morskim wiszarem z najpiękniejszym w Polsce cmentarzem szedł wieczorny odzew dzwonów; od dworca kolejowego, dziwacznej a pełnej szczególnego wdzięku budowli oskrzydlonej podwórcem w stylu na pół mauretańskim dolatywały gwizdy lokomotyw i łoskot wagonów; od portów: wojennego, handlowego i pasażerskiego płynął chaotyczny a coraz potężniejszy zgiełk głosów i dźwięków.

Warmski zboczył z głównej ulicy w jakąś wąską szyję, przeprawił się promem przez daleko w ląd zaawansowaną odnogę portu i wszedł do biura kapitanatu. Na powitanie podniósł się ku niemu od biurka mężczyzna rosły, szpakowaty, o jasnym, przenikliwym spojrzeniu małych, szarych oczu.

— Jesteście nareszcie z powrotem, kolego — rzekł, podchodząc z wyciągniętą ręką. — Tak mi tu bez was jak bez ręki.

Warmski uścisnął mu dłoń i na uprzejmy gest kapitana zajął miejsce w fotelu. Przez chwilę panowało milczenie; obaj mężczyźni spoglądali na siebie z widoczną życzliwością i szacunkiem.

Kapitan portu, Kotwicz, osiwiały już na poły w znojach służbowych wilk morski był bezpośrednim zwierzchnikiem Warmskiego. — Obaj jeszcze do niedawna uganiali po wszystkich zaułkach morza obu półkul ziemskich, obaj tłukli się jak „dwa marki po piekle” i obaj niemal równocześnie „osiedli na mieliźnie” w porcie gdyńskim: Kotwicz na stare lata, Warmski z nieznanej bliżej nikomu przyczyny. Ta wspólność obecnej doli i pewne podobieństwo przeżyć z lat ubiegłych związały ich jeśli nie węzłem przyjaźni, to pewnej, solidnej, bo na granicie ich charakterów opartej sympatii. Dlatego współpraca inspektora policji morskiej i kapitana portu w Gdyni zapowiadała się od samego początku owocnie i pozwalała rokować jak najpiękniejsze dla dobra publicznego nadzieje.

— Wyglądacie mi trochę zmizerowany — zaczął pierwszy Kotwicz. — Czyżby na manewrach floty tak wami orali? O ile mi wiadomo, admiralicja nasza przydzieliła was tam w charakterze obserwatora.

Uwaga wprawiła Warmskiego w zakłopotanie. Zmieszał się widocznie i szukał odpowiedzi.

— No tak — odpowiedział po namyśle — rzeczywiście czuję się zmęczony; nie spałem przez 36 godzin z rzędu.

— Hm — podjął niedowierzająco Kotwicz — a może się szanowny kolega tak stęsknił za kim okrutnie? Za kimś pozostawionym tu w porcie? — a spostrzegłszy lekki skurcz brwi u tamtego, dodał dobrodusznie: — No, no, tylko bez obrazy. Nie dziwota: młodziśmy jeszcze, młodzi. Ale przejdźmy ad rem.

— Wedle rozkazu, panie kapitanie.

Serdeczny uśmiech rozjaśnił twarz Kotwicza:

— Tylko bez tych oficjalnych formalności, kolego: między nami to chyba zbędne. Mam tedy do zakomunikowania wam parę spostrzeżeń wraz z prośbą o radę. Ale „śpiewać darmo, boli gardło”. Napijecie się czego ze mną? Mam tu pod ręką niezgorszego burgunda. —

— Nie mam nic przeciwko temu. Czy w czasie mej nieobecności zaszło coś szczególnego?

— Zaraz się dowiecie. Najpierw przypijmy.

I wychylili po kieliszku wina.

— Otóż — kontynuował rozmowę Kotwicz, obcierając wąsy szerokim gestem — zauważyłem w ostatnich czasach, że kręci mi się tu w porcie i okolicach naszego pobrzeża parę podejrzanych indywiduów; jakieś przybłędy nieznanej proweniencji, uważacie?

— Chyba nie od strony lądu?

— Notabene; w takim razie nawet bym koledze o tym nie wspominał jako o sprawie nie z jego resortu.

— Papiery okrętowe mają w porządku?

— Otóż w tym sęk, że niby wszystko w porządku. Ale tylko „niby”. Przyplątali się do nas przed tygodniem na 60-tonowym motorowcu i stanęli na rejdzie210 przed portem.

— Przynależność państwowa?

— Niby to wywodzą się z Ekwadoru; statek wabi się z hiszpańska „Esperanza”, ale licho ich wie, co to za jedni. Zanadto mi się kręcą w pobliżu naszej flotylli wojennej i zbyt natrętnie ciągną za język naszych chłopców. Trzeba te sprawę spenetrować aż do samego dna.

— Zrobi się. Czy z moich ludzi nikt się do pana w tej materii nie zgłaszał?

— Owszem, bosman Sowa pierwszy zwrócił mi uwagę na tych podejrzanych osobników. —

— Wybornie; właśnie jeszcze przed rontem ponocnym ma mi zdać raport; mam się z nim spotkać w gospodzie. Pójdę tam wprost od pana, kapitanie.

— Zatrzymam kolegę jeszcze na małą chwilę. Czy jesteście wolny jutro rano od obowiązków służbowych, inspektorze?

Na wrażliwej twarzy Warmskiego odbiło się niezdecydowanie.

— Jutro rano? — zapytał. — Mniej więcej o której godzinie? Po nocnym patrolażu będę kaducznie zmęczony; chciałbym trochę odpocząć.

— A zatem po południu: tak koło piątej?

— Jestem do usług, kapitanie.

— Zapraszam pana ex offo do komisji śledczej w sprawie zderzenia statków zaszłego na naszych wodach terytorialnych. Sprawa ważna, bo poszkodowanym jest parowiec szwedzki, „Król Olaf”; gotowi mieć do nas pretensje. Należy zbadać i rozsądzić, czyja w tym wina.

— Gdzie miała miejsce katastrofa?

— U samego wylotu helskiego międzymorza. „Król Olaf”, okrążając przylądek, wpadł znienacka na wypływającą z przystani rybackiej naszą brandwachtę211 „Mewę”; chciał jej zejść z drogi w ostatniej chwili, lecz nastąpiło fatalne zjawisko „ssania”: nasz statek strażniczy, jako mniejszy, stracił sterowość i całą siłą grzmotnął w rufę Szweda. Awaria212 była znaczna, groziło zatonięcie. Sprawę komplikują: mgła, która owej nocy zaciągnęła cały Wik, i wadliwa podobno sygnalizacja z wybrzeża.

Warmski niecierpliwie potarł czoło:

— Rzeczywiście wypadek dość zawiły; możemy grubo za to zapłacić.

— Dlatego zapraszam kolegę do komisji jako eksperta. A zatem do widzenia jutro po południu o piątej!

— Stawię się punktualnie. Do widzenia, kapitanie. — Wkrótce potem Warmski wchodził pomiędzy zaułki dzielnicy portowej.

Wieczór był ciepły, niemal letni. Syreny fabryczne i gwizdawki dokowe sygnalizowały finał prac dziennych, na ulicach rozbłysły pierwsze światła. Kapitan brygolety co krok odbierał pozdrowienia od ogorzałych, osmalonych przez wiatry całego świata, mocnych w spojrzeniu ludzi, co krok spotykał krzepkie, samozaufane213, trochę niezgrabnie poruszające się postacie. Wreszcie dotarł do linii nabrzeża w okolicy molo północnego.

W smugach światła rzuconych daleko na falę przez banie elektrycznych latarń zarysowały się imponujące kontury pancernika „Warneńczyk”. Spoczywał tu na kotwicy po trudach bojowych ogromny, milczący i w sobie skupiony; stał zjeżony cały wylotami armat i mitraliez214, zakuty w stal pancerza jak Rycerz Czarny spod Grunwaldu, jak symbol władzy i niezłomnej woli: chluba Rzpltej, zwycięzca odznaczony pierwszą nagrodą na polsko-szwedzkich manewrach floty.

A obok inni towarzysze spod pancernego znaku: „Hetman Karol Chodkiewicz”, „Zamojski” i „St. Żółkiewski”, krążowniki: „Admirał Sierpinek”, „Władysław IV” i „Jan III”, dreadnaughty: „Chrobry”, „Bolesław Śmiały” i „Batory”, torpedowce, kanonierki, trawlery, minostawy, łodzie podwodne i działowce.

Szła od tych statków jakaś moc wielka, jakiś rozmach heroiczny i podnosił pierś rytmem dumy, rozkołysywał krew dreszczem entuzjazmu.

Warmski przystanął na chwilę i z rozkoszą wodził oczyma po stalowych kadłubach, barczystych, działowych basztach i wieżach, przyczajonych do skoku, pływających kasztelach i fortalicjach, po całym tym wojennym dobytku Rzpltej, tym morsko-bojowym dostatku, co bronił granic, strzegł dobra pospólnego i uczył wrogów moresu. A gdy już nasycił rozkochane oczy obrazem rodzimej siły i tężyzny, ruszył dalej nabrzeżami wzdłuż portowego basenu.

Po drodze witał znajome hangary wodoplanów i ślizgów, bezpieczne przystanie samolotów i aerostatków, z uśmiechem przyjaźni mijał zbożowe spichrze i magazyny, płodów polskiej ziemicy szafarzy i rozdawców. W brzasku nadbrzeżnych latarń lśniły krzyżownice kolejek rozdzielczych, rozpinały się na granacie nieba zamaszyste linie dźwigów, elewatorów i żurawi. Jeden z nich o herkulicznych wymiarach, nośności 5 ton, wyciągu 14 m, mimo spóźnionej już pory, pracował niezmordowanie: potworną, żelazną swą żuchwą za pomocą uchwytów samoczynnych przeładowywał węgiel z wagonów na lichtugę „Maciek”.

„Szczęść Boże przy pracy, wierny sługo!” — pomyślał Warmski z rozrzewnieniem i wszedł w dziedzinę olbrzymich turbin hydroelektrycznych. Tutaj tętniło serce portu, tutaj schodziły się wszystkie arterie polskiego strądu, przysposabiało się wielkie dzieło ochrony brzegowych granic; tu za pociśnieciem guzika rozpalały się wszystkie latarnie portowe, stąd płynęło światło i ciepło daleko w głąb lądu a czasu wojny wywiązywały się potężne pola elektromagnetyczne tworzące wzdłuż polskiego wybrzeża nieprzebytą dla wroga zaporę.

Warmski zawrócił znów w stronę basenu; był już w pobliżu mola południowego. Przed nim jeżył się las masztów przekreślonych poprzeczkami rej, wybrzuszały się kadłuby opasłych „kupców” wszystkich narodowości, kołysały w podskokach fali parowce śrubowe i kołowe, motorowce, holowniki, transportowce, drzemały przycumowane żelaznymi postronkami do knechtów nabrzeża ociężałe, węglem i drzewem ładowne berlinki, lichtugi i barże. Tu i tam przemykały cicho pomiędzy torsami statków zwinne i obrotne jak frygi awiza, snuły się podobne widmom nocnym kutry celne i małe a czujne statki strażnicze.

Po zmierzwionej lekko powierzchni wody pląsały czerwone i zielone rzuty latarń burtowych, drgały strzeliste wrzeciona złotożółtych świateł znad dziobów i ruf.

Powietrze przepełniał charakterystyczny obrzask portu handlowego: ostre wyziewy skór i ryb, zapach zamorskich korzeni, woń przetworów chemicznych, ropy naftowej, garbników, smarów i mazi.

Warmski obrzucił krótkim spojrzeniem ten kołyszący się na fali świat przemysłu i handlu, po czym przemierzywszy szybkim krokiem w poprzek nasadę mola, zagłębił się w dzielnicę rybacką. Nie szukał już długo; u wylotu najbliższego zaułka powitała go z daleka rozświetlona pstrokatym lampionem wywieszka: „Gospoda pod wyjącą syreną”. Tu zawinął.

Zaraz u wejścia owionął go zapach absyntu, piwa i pikantnych zakąsek. Poprzez zasłonę tytoniowego dymu zalegającą ciężkimi warstwami wnętrze ujrzał w perspektywie parę izb wypełnionych po wręby gośćmi. Byli to przeważnie marynarze wszelkich narodowości i ras i kilku tubylców-rybaków. Od szczelnie obsadzonych stołów dolatywały strzępy słów i rozmów, spoglądały twarze smagłe od pocałunków podzwrotnikowego słońca, wyzywające, zuchowate, ryzykanckie. Czasem ponad zgiełk głosów wybijało się przekleństwo mocne jak udar maczugi, jakiś okrzyk dziki i groźny jak orkan lub śmiech huczny jak odgłos przyboju. Za ciasno było tu w tej zamkniętej przestrzeni synom morza przywykłym do szerokiego gestu fali, bezkresnych dali horyzontu i gigantycznych wymiarów. Toteż co chwila wybuchali odruchami żywiołu.

Przy jednym ze stołów jakiś mat z harpunniczego statku zakotwiczył na amen uwagę współbiesiadników opowiadaniem swych przeżyć z ostatniego rejsu. Twarz młoda jeszcze, a już schłostana dmami północnych wichrów mieniła mu się łuną entuzjazmu; jasne, stalowoniebieskie oczy ciskały błyskawice świateł, a bujna, płowa czupryna miotała się jak lwia grzywa w podrzutach głowy. Mówił wartko, z temperamentem. Słowa jego pełne rozmachu i swobody miały siłę schełbionych deneg215 i malowniczość morskiego krajobrazu. Z ich płynnej, toczącej się zwycięsko rozchwiei wypadały od czasu do czasu zwroty przedziwne w swej pierwotnej plastyce, wyrażenia jedyne w swej dzikiej krasie...

Właśnie odtwarzał jakiś manewr żeglarski. Wpatrzony przed się w przestrzeń, może w rozłogi oceanu, ilustrował całym sobą zwroty statku.

— Uważacie, chłopcy — mówił, przechylając się na lewo — Szkuniec położył się na bakbort i wyszedłszy z pełnego wiatru prawym ciągiem, zakołował i zawrócił lewym. To był ruch, panowie! Niech go kule biją! Zeszliśmy wprawdzie z kursu o dwa rumby, lecz mitręga opłaciła się sowicie: upolowaliśmy w ciągu kwadransa aż trzy sztuki.

— Zdryfowałeś216 kaducznie217! — wołał głos czyjś ochrypły z sąsiedniej izby i zamilkł zduszony ogólnym rozgwarem.

— Rafy na kursie! — krzyczał ktoś inny wysokim, piskliwym dyszkantem.

— A ja wam powiadam, braciszkowie mili — tłumaczył swej grupie jakiś osobnik stentorowym basem — że w takim wypadku najlepiej wziąć trajsle218 na gejtawy219, spuścić kliwry i sztaksle i lec w dryf220...

— Ha, ha, ha! — przerwał mu wywód któryś ze słuchaczy. — Ha, ha, ha! Legnąć w dryf, powiadasz? Wśród pełnego sztormu, co? Dobry sobie! Czyś ty, Kuźma, przypadkiem nie zdryfował do Tworek221? Co?

— Lec w dryf, powiadam! Środek niezawodny! — upierał się tamten.

— Cholera brodzka! — klął na całe gardło jakiś sternik z Małopolski. — Zmyło mnie galantnie w kluzę222; małom kulasów nie pogubił. Aliści, moiściewy, jak nie wygramolę się z dziury, jak nie chwycę za rumpel, nie zawrócę młyńca ku nawietrznej, aż zachrobotało coś w szturwale223.

Kapitan brygolety przekraczał już próg trzeciej z rzędu izby. Wtedy w kącie, za szklanicą grogu spostrzegł nareszcie Sowę. Bosman na widok Warmskiego podniósł się ku niemu: ogromny, atletyczny, z podłużną, siną szramą na policzku.

— Wedle rozkazu, panie kapitanie! — rzekł, prostując się przed nim o parę kroków.

Warmski uścisnął mu serdecznie dłoń.

— „Królewna Hanka” zdrowa? — zapytał, zajmując miejsce za stołem.

— Jak makrela w lecie, panie kapitanie, jak rybka w głębinie.

— To dobrze. Dziś odjeżdżamy na nocny patrolaż.

Sowa poskrobał się w tyle głowy. Warmski zrozumiał gest.

— Wiem ju, wiem — uprzedził bosmana. — Chodzi ci o załatwienie afery z „Esperanzą”, nieprawdaż?

— Właśnie, panie kapitanie.

— Możemy odłożyć rzecz do jutra. Dziś zdasz mi tylko relacje w tej sprawie.

— Kiedy w tym sęk,

1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 ... 19
Idź do strony:

Darmowe książki «Klasztor i morze - Stefan Grabiński (czytać po polsku online TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz