Trylogia księżycowa - Jerzy Żuławski (gdzie za darmo czytać książki .TXT) 📖
Trylogia Księżycowa to najsłynniejsze dzieło Jerzego Żuławskiego, prozaika, poety, dramaturga i eseisty tworzącego na przełomie XIX i XX wieku. W jej skład wchodzą trzy tomy: Na srebrnym globie, Zwycięzca i Stara Ziemia.
Żuławski przedstawia historię pierwszych ludzi na Księżycu oraz kolejnych pokoleń, które Ziemię znają tylko z legend. W powieściach porusza kwestie tworzenia się kultu religijnego, postrzegania bóstwa i konfrontacji z nim, przestrzega przed realizowaniem utopijnych wizji przyszłości. Żuławski ściera swój świat z różnymi problemami natury filozoficznej, teologicznej i socjologicznej. Choć autor ulega dekadenckiemu nastrojowi epoki, niektóre z poruszanych kwestii i dzisiaj wydają się niepokojąco bliskie…
- Autor: Jerzy Żuławski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Trylogia księżycowa - Jerzy Żuławski (gdzie za darmo czytać książki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Żuławski
— Serato!
Nie ruszył się z miejsca, nie zwrócił oczu, nawet nie drgnął na dźwięk swego imienia.
— Słucham — rzekł zwykłym, spokojnym głosem...
Wszystkie plany Azy, które sobie układała długo i mądrze dla tej rozstrzygającej walki, zamąciły się i pierzchły naraz z jej myśli.
Odruchowym instynktem pchnięta, skoczyła ku niemu i przywarła usta do nagiej jego piersi, dłonie jej błądziły koło jego twarzy, chwytały za włosy rozsypane, osuwały się wzdłuż ramion... Urywanym wśród obłędnych pocałunków głosem zaczęła mu szeptać słowa pieściwe, mówić o rozkoszach niewysłowionych, których on zapewne w życiu swoim całym jeszcze nie przeczuł, wzywać go, prosić, aby ją przygarnął do siebie, bo ona ginie z miłości...
Nie wiedziała nawet zgoła w tej chwili, czy mówi to, co myśli i czuje naprawdę, czy też jeno straszną jakąś komedię odgrywa, która ją samą porwała... Czuła tylko, że odchodzi od przytomności z tym ostatnim jeszcze błyskiem świadomym, że wszystko od razu na jedną rzuciła kartę.
Nyanatiloka nie drgnął nawet. Nie odpychał jej, nie usuwał się od jej pocałunków, nie zmrużył powiek rozwartych. Zdawać się mogło, że nie jest człowiekiem żywym, lecz jakąś przerażającą figurą woskową, gdyby nie uśmiech nieco wzgardliwy, który mu się po wargach przewinął.
Aza nagłym przestrachem tknięta odsunęła się od niego.
— Serato, Serato... — wykrztusiła ze ściśniętego kurczem gardła.
Na jego twarzy, smagłej jak zawsze, nie było znać ani śladu rumieńca; krew w żyłach nie zatętniła mu żywiej.
— Czego pani żąda?
— Jak to...? Ty pytasz! Ciebie chcę, ciebie! Czyżeś ty nie czuł moich pocałunków?
Wzruszył nieznacznie ramionami.
— Czułem.
— I... i...?
Spojrzał jej teraz wprost w twarz wzrokiem jasnym, spokojnym.
— I dziwię się, że to ludziom sprawia przyjemność...
— A!
— Tak. A nawet, że to i mnie niegdyś przyjemność sprawiało.
Wzrok Azy padł przypadkowo na ostry brązowy sztylet do rozcinania papieru, leżący obok na stole. Nim miała czas zdać sobie sama sprawę z tego, co robi, pochwyciła nóż i całym rozmachem pchnęła go w lewą, nagą pierś Nyanatiloki.
Krew trysnęła jej na twarz i suknię — widziała jeszcze, jak pustelnik zerwał się, wyprężył i przechylił w tył...
Z krzykiem przerażenia i grozy rzuciła się ku drzwiom do ucieczki. W przedsionku spotkała Jacka, który właśnie, opuściwszy się samolotem na dach domu, szedł pospiesznie do swej pracowni. Na jej widok stanął jak wryty. Dostrzegł krew na jej twarzy i odzieniu.
— Azo! Co się stało? Jesteś ranna?
Usunęła mu rękę, którą chciał ująć.
— Nie, nie... — mówiła jakby sennie, patrząc mu w twarz nieprzytomnym wzrokiem.
— Nie chodź tam! — krzyknęła nagle, widząc, że Jacek zwrócił się ku drzwiom gabinetu, skąd wyszła.
— Co to jest?!
— Ja... ja...
— Co?
— Zabiłam... Nyanatilokę.
Z krzykiem przerażenia rzucił się Jacek ku drzwiom. W tejże jednak chwili na progu stanął Nyanatiloka. Blady był jak trup, w pobielałych wargach nie znać było ani kropli krwi, która za to obfitą, zaledwie przyschłą falą zalewała mu ciało i owiniętą około bioder przesłonę. Na piersiach, pod lewą brodawką, miał świeżo zasklepioną bliznę.
Aza, zoczywszy521 go, zatoczyła się i oparła plecami o ścianę. Krzyk zamarł jej w ściśniętym gardle.
Jacek cofnął się o krok.
— Nyanatiloka...?
— Nic, już nic, mój przyjacielu. Byłem bliski śmierci...
— Ty jesteś krwią świeżą zlany, na piersi masz bliznę!
— Przed chwilą była tu rana. Mogłem był umrzeć, bo nóż przeszedł przez serce... Ale w ostatniej chwili przytomności wspomniałem, że jestem ci jeszcze potrzebny. Wysiłkiem gasnącej woli chwyciłem tlejącą jeszcze iskrę świadomości i począłem się zmagać ze śmiercią. To była walka najcięższa, jaką kiedykolwiek stoczyć mi wypadło. Ale w końcu, jak widzisz, zwyciężyłem.
— Ty się chwiejesz na nogach...!
— Nie, nie! — uśmiechnął się blado. — To reszta osłabienia, która wnet przejdzie. Nic mi już nie jest. Czekałem na ciebie, wiedząc, że wrócisz tej nocy... Odejdziemy stąd...
Jacek poderwał się nagle.
— A moja maszyna!
Mędrzec wstrzymał go ruchem dłoni.
— Nie ma jej już tam. Skradziono ci ją. Nie przeczułem tego wcześniej. Tak może lepiej. Wszak bez ciebie nikt jej użyć nie zdoła?
— Nie...
— Więc dobrze. Odejdziemy stąd obaj na zawsze, na zawsze...
Aza teraz dopiero oprzytomniała. Jasność jakaś przerażająca rozpłonęła jej w mózgu. Jednym rzutem poskoczyła naprzód i padła do nóg Nyanatiloce.
— Daruj mi, daruj!
Uśmiechnął się.
— Nie jestem wcale gniewny.
Chciał postąpić, ale ona rękami objęła jego stopy. Włos jej złoty, nieprzepłacony, jasny włos w gwałtownym ruchu rozwiązany, posypał się przed nim na posadzkę, usta jej wonne przylgnęły do jego bosych nóg...
— Ty święty jesteś naprawdę! — wołała. — Zmiłuj się, zmiłuj nade mną, boży człowieku! Weź i mnie ze sobą! Jak pies będę ci służyć! Będę czynić, co zechcesz! Poświęć mnie, oczyść!
Wzruszył obojętnie ramionami.
— Kobiety nie mogą dostąpić łaski wiedzy.
— Dlaczego? Dlaczego?
Nie odpowiedział na jej jęk. Tam za oknami zahuczały jakieś strzały, tłum się zakotłował, zaryczał... Krwawa łuna uderzyła w szyby; Nyanatiloka objął ręką ramiona Jacka.
— Pójdź!
Jacek się nie opierał. Słyszał jeszcze za sobą, jak we śnie, krzyk Azy, wlokącej się za nimi po ziemi, słyszał słowa jej, którymi zaklinała cudotwórcę, aby jej nie odtrącał, grożąc, że nadeptana przezeń, wpadnie na dno zbrodni, występku, podłości... Spojrzał na mistrza — zdawało mu się, że usta jego się poruszyły, jakby mówił:
— Cóż mnie to obchodzi? Wszak kobieta nie ma duszy...
Po ośmiu dniach śmiertelnej trwogi i niepewności Mataret ośmielił się nareszcie wypełznąć ze swej kryjówki. Ogłuszający huk, który dzień i noc łomotał w zawarte ciężkie drzwi sklepionej piwnicy i dreszczem przejmował grube mury, tak że miejscami rysować się poczynały, ustał był od niejakiego czasu i tam na świecie snadź zapanował już spokój...
Mataret wahał się długo. Ilekroć zbliżył się ku drzwiom, aby kute zawory odsunąć, stawała mu w pamięci ta straszna chwila, kiedy w oczach jego w nocy owej pamiętnej miasto zaczynało się walić, i ogarniał go znowu przypływ trwogi podobnej do tej, co rzuciła go wówczas tu, w najgłębszy loch Jackowego domu.
I byłby może pozostał jeszcze w tym podziemiu nie wiadomo jak długo, gdyby nie głód, śmiercią wprost grożący. W pospiesznej ucieczce nie myślał nawet o zapasach; całym pożywieniem jego przez te osiem dni był bochen chleba, zachwycony gdzieś przypadkiem po drodze, kiedy przebiegał około drzwi piekarni, mieszczącej się na dole wielkiego domostwa. Wody nie miał zupełnie, zadowalać się musiał winem, które w wielkiej obfitości stało tu pod ścianami w beczkach pękatych i we flaszkach rzędami na półkach ułożonych.
Nie myślał wcale, jakiemu przypadkowi zawdzięczał to, że loch był właśnie otworzony i że on się w nim mógł ukryć. Wpadłszy tu, zasunął jeno wrzeciądze za sobą i przysiadł w ciemności zalękniony, nie śmiejąc przez pierwsze kilka godzin nawet ruszyć się z miejsca. Gdy mu pragnienie dokuczyło, piekąc ogniem wyschłe już i tak ze strachu podniebienie, począł po omacku szukać dokoła siebie, najpierw w myśli, że może gdzie dla odświeżenia ust znajdzie wilgoć cieknącą po murze...
Piwnica sucha była doskonale i wilgoci nie znalazł, ale natrafił na beczki i butelki. Przeląkł się w pierwszej chwili, czy nie są to zapasy jakowychś cieczy chemicznych Jackowi do naukowych doświadczeń potrzebne, i mimo pragnienia wahał się długo, nim rozbitą flaszkę zbliżył do ust.
Pierwszy łyk wina rozszedł mu się w jednej chwili rozkosznym ogniem po żyłach i skrzepił znakomicie zwątlone trwogą jego siły. Miał ochotę pić dalej, aż do niepamięci, ale przemógł w nim rozum, ostrzegający, że ten napój jedyny i zbawienny może się stać śmiertelnym w razie nadużycia. Poskromił się więc i postanowił nie pić więcej, jak tylko tyle, aby nieco przygasić dokuczające mu pragnienie.
Zrazu było wszystko dobrze i wino okazało się napojem znakomitym, który nie tylko poił go i wzmacniał fizycznie, lecz nadto, w podniecenie umysł jego wprawiając, podtrzymywał duchowo i rozweselał. Jednak po dwóch czy może trzech dniach — czasu bowiem w ciemności dokładnie liczyć nie mógł — ciągłe i przymusowe upajanie się poczęło fatalne wywoływać skutki. Żołądek jego, skąpym kęsem suchego chleba jeno oszukiwany, nie znosił już w końcu wcale tęgiego napoju; bolesny zawrót głowy i ogólne osłabienie ogarniały go i z każdą chwilą bardziej gnębiły. Wolał już cierpieć pragnienie, niż wziąć do ust chociażby jeden łyk wina, do którego wstręt poczuł nieprzemożony.
Ostatni dzień spędzony w tym przypadkowym więzieniu był mu już męką niewysłowioną; brak pożywienia sprawiał, że wino, do którego mimo woli wracał z konieczności, silniej go zatruwało i na odwrót, zatrucie winem wywoływało tym gwałtowniejsze uczucie głodu.
Chwilami zapadał w sen pełen majaczeń, który trwał nie wiadomo jak długo. Zwidywały mu się wtenczas różne straszne rzeczy: rozruchy krwawe, miny potworne, miasta całe walące, i walki jakieś, niby to z ludźmi, niby ze złośliwymi, księżycowymi szernami prowadzone... A potem znowu następowało niespodziewane ukojenie. Śniło mu się, że stoi wraz z Jackiem na jakimś wzgórzu ponad miastem i słucha opowiadania o nowych, szczęśliwych stosunkach na Ziemi. Jacek uśmiecha się doń dobrotliwie i mówi, że wszystko szczęśliwie się skończyło, że teraz panują naprawdę najlepsi, najmędrsi, i on wkrótce pojedzie już na Księżyc, aby tam wspomóc Marka w zaprowadzaniu ładu wiecznego...
I znów jasny sen ginął w gorączkowym strasznym chaosie.
Miasto słoneczne w dole zamieniało się nagle w kupę gruzów dymiącą — łuny pożarów gdzie okiem sięgnąć krwawiły nieboskłon, jęki śmiertelne zewsząd dolatywały i śmiech potworny, szatański człeka jakiegoś, wyrosłego na bezmiar, co twarz miał Józwy i pięści jego potężne...
Mataret zrywał się ze snu w przerażeniu i chciał krzyczeć, wołać pomocy.
Cisza dokoła niego była bezmierna i noc i jeno głód coraz gorszy, coraz więcej trawiący targał mu jelita i pchał go rozpaczliwie ku wyjściu.
Mimo to, i chociaż odgłosy walki już były od dość dawna ucichły, z drżeniem odsuwał rygle ciężkich drzwi, ażeby wyjść na świat. W ciemnym i wąskim korytarzu i jeszcze na schodach w górę wiodących zatrzymywał się co kilka kroków i oddychał ciężko, pragnąc jak gdyby nabrać odwagi z powietrzem świeższym w zduszoną pierś wciąganym.
Wyobrażał sobie, co zobaczy, gdy stanie na ulicy, i przygotowywał się z góry na ten widok.
„Naokoło będą gruzy” — myślał. Prawdopodobnie dom Jacka już nie istnieje i kto wie, czy chcąc wyjść na światło, nie znajdzie zapory ze spiętrzonych cegieł, kamieni i belek żelaznych, które go już może żywcem pogrzebały, podczas gdy on o tym nawet nie wiedział... A jeśli mu się uda szczęśliwie wyjść, to znajdzie się niewątpliwie w pustce straszliwej i ostatecznej. Miasta już nie ma, zwaliska jeno wszędzie i pośród nich trupy i pożar pełzający po gruzach, trawiący, co się jeno da strawić w tych kupach głazu i żelaza.
Drzwi na końcu schodów były rozwarte. Wyszedł nimi do szerokiej sieni; dom stał jeszcze widocznie, a przynajmniej dolne jego piętro było nienaruszone. Cichość jednak martwa panowała dookoła. „Snadź domownicy zbiegli lub ich może zabito” — myślał Mataret, przemykając się wzdłuż marmurowych ścian ku szerokim podwojom, na ulicę wiodącym. Za lekkim naciśnięciem roztworzyły się bez szelestu; stanął w oślepiającym blasku światła słonecznego i zdumiał się.
Miasto miało zwykły, codzienny wygląd. Zaledwie zauważyć było można tu i ówdzie jakiś sklep zamknięty, okno rozbite lub drzwi wyłamane, gdzieniegdzie na murach widniały świeże dziury, jak gdyby strzałami wybite, w dali, zdawało się Mataretowi, że widzi dom jakiś zwalony czy też zniszczony pożarem... To wszystko. Ludzie snuli się po ulicy jak zazwyczaj, trochę ich może mniej było, ale w zachowaniu ich nie przebijało nic, co by świadczyć mogło o nadzwyczajnych jakich zdarzeniach.
Przed domem stało dwóch policjantów, jak gdyby symbol żywy niewzruszonego porządku.
Na lekki stuk drzwi, zamykających się za Mataretem samorzutnie, jeden z nich odwrócił się żywo i chwycił za broń u boku wiszącą.
— Czego tam szukasz? — huknął gniewnie.
Mataret zląkł się.
— Schowałem się właśnie... — zaczął nieśmiało.
Tymczasem zbliżył się i drugi policjant. Przyjrzał się Mataretowi uważnie, po czym zwrócił się półgłosem do towarzysza:
— Ekscelencja...
— Nie — odparł tamten. — Jego ekscelencja Roda nie jest łysy. Widziałem go. To musi być ten jego towarzysz czy sługa, z którym przybył z Księżyca.
Podszedł ku Mataretowi.
— Do tego domu nie wolno wchodzić — rzekł.
— Ależ ja zawsze tu byłem...
— To nic nie znaczy. Tym gorzej raczej. Kto wie, ptaszku, czy ty nie jesteś wspólnikiem...
— Trzeba go związać — odezwał się drugi policjant.
— Tak jest — przyświadczył pierwszy — i zaprowadzić na odwach lub wprost do ekscelencji...
Ponieważ kajdanki okazały się za wielkie na drobne ręce Matareta, więc związano mu dłonie sznurem i tak poprowadzono. Nie opierał się ani o nic nie pytał. Osłabienie ogarnęło go straszne, zaledwie powłóczył nogami, w oczach mu się ćmiło. Policjanci zauważyli wreszcie, że już nie może iść dalej, wsadzili go więc na rogu ulicy do samochodu i powieźli przed gmach jakiś wspaniały, którego on dotąd w wędrówkach swych po mieście nie zauważył.
Tutaj
Uwagi (0)