Trylogia księżycowa - Jerzy Żuławski (gdzie za darmo czytać książki .TXT) 📖
Trylogia Księżycowa to najsłynniejsze dzieło Jerzego Żuławskiego, prozaika, poety, dramaturga i eseisty tworzącego na przełomie XIX i XX wieku. W jej skład wchodzą trzy tomy: Na srebrnym globie, Zwycięzca i Stara Ziemia.
Żuławski przedstawia historię pierwszych ludzi na Księżycu oraz kolejnych pokoleń, które Ziemię znają tylko z legend. W powieściach porusza kwestie tworzenia się kultu religijnego, postrzegania bóstwa i konfrontacji z nim, przestrzega przed realizowaniem utopijnych wizji przyszłości. Żuławski ściera swój świat z różnymi problemami natury filozoficznej, teologicznej i socjologicznej. Choć autor ulega dekadenckiemu nastrojowi epoki, niektóre z poruszanych kwestii i dzisiaj wydają się niepokojąco bliskie…
- Autor: Jerzy Żuławski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Trylogia księżycowa - Jerzy Żuławski (gdzie za darmo czytać książki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Żuławski
Mataret chwiejnym krokiem wszedł do gabinetu i oniemiał. W pokoju z przepychem urządzonym, na krześle przed biurkiem, w bogatym stroju siedział mistrz Roda.
— Ty... to ty? — wykrztusił po chwili.
Roda zmarszczył brwi.
— Noszę tytuł ekscelencji, proszę o tym nie zapominać.
Po czym skinąwszy na służącego, aby się oddalił, pozwolił Mataretowi zbliżyć się i usiąść.
— Gdzie się ukrywałeś? — zaczął surowym tonem.
— Jeść mi daj — jęknął Mataret — jeść i pić...
Ekscelencja łaskawie nie wzbraniał mu się posilić, a kiedy Mataret, pokrzepiony nieco, stanął znów, przyjął go dobrotliwie i zaraz na wstępie obiecał wziąć go do swojego boku, jeśli mu tylko będzie posłuszny.
Mataret patrzył przez pewien czas na dawnego mistrza, a potem towarzysza niedoli, ze zdumieniem graniczącym wprost z nieufnością wobec swych zmysłów. Nie dowierzał własnym oczom i uszom i nie mógł wyrozumieć, czy Roda mówi poważnie, czy też kpi tylko...
— Ależ powiedz mi, co się stało — wybąknął wreszcie.
— Mówiłem ci już, że należy mi się tytuł ekscelencji.
— Skąd? Jak?
— Świat uratowałem!
— Co?
— Uratowałem porządek społeczny!
— Nic nie rozumiem.
— Naturalnie. Zawsze byłeś tępy... Gdyby nie ja, już by to miasto dzisiaj nie istniało.
— Więc rewolucja?
— Zgnieciona! Zgnieciona dzięki malutkiej maszynce, którą ja bohatersko z narażeniem własnego życia uniosłem z domu tego Jacka przeklętego.
— Jakże to?
W Rodzie odezwała się dawna żyłka oratorska. Zapomniał o nowej swojej powadze i wyskoczywszy nabytym na Ziemi narowem na krzesło, mówić począł w ożywieniu, wymachując przy tym rękami:
— Tak, tak! Nie w ciemię mnie bito. Skradłem naszemu czcigodnemu opiekunowi, a raczej zdobyłem na nim, piekielną maszynę, którą mógł był świat cały w powietrze wysadzić! Uniosłem ją tu na piersi, i czułem, że los Ziemi niosę, rozumiesz? Los tej Ziemi, która i dla nas, ludzi z Księżyca, matką była przedwieczną... Serce mi drgało żywiej; snadź Bóg mnie tu sam sprowadził, abym ją i plemię człowiecze ocalił...
Zamilkł na chwilę, spostrzegłszy snadź, że dziwnie te słowa w ustach jego wydawać się muszą uchu Matareta, przywykłemu z dawien do innych wręcz zdań, przezeń wygłaszanych. Zaraz jednak, niezmieszany, podjął na nowo:
— Zresztą mniejsza o to. Ty tego i tak nie zrozumiesz. Ostatecznie o tę maszynę dobijali się wszyscy. Mogłem ją był zanieść do Grabca i nawet miałem tę myśl początkowo.
— I co zrobiłeś?
— Czekaj! Do Grabca napisałem tylko, że maszyna zdobyta, aby w razie czego sądził, że mi ją przemocą odebrano... Można ją także było oddać Józwie lub za nagrodą, niby wrogom wydartą, zwrócić Jackowi, jako prawemu właścicielowi...
— Co zrobiłeś?
— Ach! Jaki ty jesteś niecierpliwy! Zrobiłem to, co najlepsze było w tym wypadku. Ty wiesz, że zawsze miałem poszanowanie dla władzy prawowitej...
— Ha, ha!
— Tak jest, nie śmiej się. Cenię władzę. I dlatego po dojrzalszym rozmyśle udałem się do przedstawicieli rządu...
— I oni... za pomocą tej maszyny?
Roda zaśmiał się szeroko.
— A tak. Za pomocą tej maszyny.
— Wybili, wymordowali przeciwników?
— I, to nie, tak źle nie było... Zresztą...
Zeskoczył z krzesła i zniżając głos, rzucił do ucha Mataretowi:
— Zresztą, powiem ci w zaufaniu: z tej głupiej maszyny w ogóle nie można było strzelać.
— Jak to?
— Po prostu, nie było można. Widocznie brakowało czegoś w aparacie, który ja przyniosłem. A kiedy wyważono przemocą drzwi w pracowni Jacka, aby zabrać resztę, okazało się, że on zniszczył wszystko przed swoim nagłym zniknięciem.
— Więc co?
— Nic.
— Nie rozumiem.
— Boś głupi. Wszak o tym, że maszyna jest bezużyteczna, nie wiedział i nie wie nikt prócz rządu i mnie. Słyszeli zaś wszyscy z dawna, że Jacek straszliwą broń posiada... Wystarczyło, gdy się wieść rozeszła, że ten zabójczy aparat jest w rękach władzy...
— Ach! Pojmuję, pojmuję...
— Widzisz. Rozgłoszono to zaraz i połączono druty całej sieci telegraficznej z tą niewinną skrzyneczką. Rząd powiedział: jeśli mamy ginąć w rewolucji, to raczej niech ginie świat cały! Uczeni pierwsi stchórzyli. Potem przyszła kolej na robotników i cały ten motłoch, któremu żal się zrobiło słonka bożego...
— A Grabiec? A Józwa? A tylu innych?
— Grabca rząd kazał powiesić. Józwę zabili właśni jego zwolennicy, gdyż nie chciał się poddać, pragnąc, owszem, aby świat wysadzono w powietrze, czego oni znowu nie chcieli...
— I ty ostatecznie jesteś ekscelencją?
— Tak jest. Mam tytuł „Stróża maszyny” i „Zbawcy porządku”.
Z powagą niewysłowioną przeszedł się Roda po gabinecie i stanął znów przed dawnym towarzyszem, ręce w tył zakładając.
— Czy ci nie mówiłem zawsze — zaczął — że dam sobie radę? Kto by był pomyślał, kiedy nas tutaj w klatce razem z małpą zamykano...
Urwał i obejrzał się lękliwie, czy kto nie słyszy. Po czym poklepał Matareta łaskawie po ramieniu.
— Nie zapomnę o tobie. Cierpiałeś razem ze mną, więc chociaż mam wiele do zarzucenia zachowaniu się twemu wobec Jacka, przed którym mnie oczerniałeś, jakobym był kłamcą, wszystko ci przebaczę i postaram się, aby...
Zamilkł, gdyż w tej chwili Mataret plunął mu w twarz i obróciwszy się na pięcie, wyszedł z gabinetu.
W sieniach nie było już policjantów, nikt go więc nie zatrzymywał. Wolnym krokiem zwlókł się z szerokich schodów marmurowych i wpadł w tłum uliczny. Ten i ów z przechodniów spojrzał na dziwnego karzełka — niektórzy znali go jako przybysza z Księżyca, przystawali więc, aby mu się przyjrzeć, ale przeważnie nie zwracano nań wcale uwagi.
Szedł więc w ruchu ogólnym zagubiony, bez celu, bez myśli prawie, dokąd idzie. Czasem wzrok jego padł na dom jakiś strzałami rozwalony, z którego robotnicy pospiesznie gruzy już usuwali, gdzieniegdzie spotykał grupki ludzi rozmawiających żywiej o wypadkach ostatnich dni, ale poza tym nie zauważył śladu żadnego, że groźna burza przeszła nad światem. Najwidoczniejszą zmianą była jedynie wzmożona liczba miejskich strażników i policjantów, którzy podejrzliwymi, brutalnymi oczyma wodzili za przechodniami...
Mataret myślał o Jacku. Gdzie się mógł podziać tak nagle? Czy nie zginął w rozruchu? Czy nie jest uwięziony? Mimo woli przychodziły mu na pamięć wszystkie chwile w towarzystwie uczonego spędzone, rozmowy z nim, zamiary nowej księżycowej wyprawy, celem niesienia pomocy Markowi... A może istotnie Jacek na Księżyc odleciał, jego tu pozostawiwszy?
Wzniósł głowę ku niebu, gdzie na błękicie rysował się mleczny, blaskiem dziennym przyćmiony sierp późnego Księżyca, pośród chmurek pierzastych i rozwianych.
Ocknął się z zamyślenia, uderzywszy o zbity tłum ludzi stojący pod jakąś ogromną płachtą papieru na murze przyklejoną.
Czytano w głos wydrukowane na niej obwieszczenie; słychać było okrzyki zdumienia, a częściej jeszcze słowa uznania i pochwały dla rządu, który wydał rozporządzenie...
Mataret zbliżył się zaciekawiony i wydrapawszy się szczęśliwym przypadkiem na cokół latarni ulicznej, czytać począł sam...
W oczach mu pociemniało.
Właściwie nie powinno by go to nic obchodzić, a jednak czuł, że go wstyd ogarnia, jego, barbarzyńskiego przybysza z Księżyca, za to, co się na Ziemi teraz dziać poczyna.
Ogłoszenie Rządu Stanów Zjednoczonych Europy, do ogólnej podane wiadomości, brzmiało, jak następuje:
„Obywatele!
Rząd opiekuńczy, dbały o dobro rzeczy społecznej, staraniom jego powierzonej, wobec niesłychanych i nader ubolewania godnych wypadków ostatnich dni, widzi się zniewolonym raz na zawsze koniec położyć złu, które społeczeństwo na piersi własnej, własną ofiarną krwią, niestety, wyhodowało.
Uczeni, odkrywcy i wynalazcy byli niegdyś bezsprzecznie błogosławieństwem ludzkości. Im to poniekąd zawdzięczamy dobrobyt, z opanowania sił przyrody płynący, bo chociaż myśmy własnymi, pracowitymi rękami zbudowali fabryki i porządek gospodarczy ugruntowali, to trzeba przyznać, że oni niejednokrotnie wynalazkami swymi dali nam impuls do tej pracy owocnej. I chociaż oświata ogólna jest także zasługą społeczeństwa, które ku wiedzy i ducha podniesieniu się kwapiąc, szkół miliony pobudowało i ujęło nauczanie w swe ręce, to jednak nie da się zaprzeczyć, że mędrcy niemałą tu rolę odegrali, pomagając swymi badaniami do otwarcia nowych dziedzin myśli.
Była to słuszna wypłata społeczeństwu, że im pozwoliło rozwinąć się i stworzyło im pracą swoją konieczne dla spokojnych dociekań warunki.
W końcu jednak wynaleziono już wszystko, czego nam potrzeba, i dowiedziano się daleko więcej, niż możemy potrzebować. Uczeni ci, którzy się dumnie „wszystkowiedzącymi” nazwali, stali się dla nas zbytkiem kosztownym i społeczeństwo jedynie przez pamięć zasług dawnych ich poprzedników cześć im oddawało.
Atoli stała się rzecz straszna. Ci z łaski społeczeństwa żyjący mędrcy sprzysięgli się przeciw niemu i wespół z najciemniejszym motłochem usiłowali dla własnej korzyści zatrząść utwierdzonym od wieków porządkiem na Ziemi.
Obywatele! Mędrców już nie potrzebujemy! Wystarczy nam to, cośmy dotąd zdobyli. Rząd, dobro społeczności ludzkiej mając na oku, położyć tu musi kres rozpanoszonej pysze i wichrzycielstwu.
I przeto:
1. Rozwiązuje się od dzisiaj stowarzyszenie uczonych, pod nazwą Braci wiedzących istniejące.
2. Znosi się wszelkie pensje, dotąd uczonym wypłacane, pozostawiając im wolność zarobkowania ręcznego, jeśli chcą żyć.
3. Takoż znosi się wszelkie zakłady, tak zwanej czystej nauce i badaniom bezpłodnym poświęcone, pozostawiając jedynie instytuty społecznego pożytku i ekonomicznej wartości.
4. Zakazuje się na przyszłość najsurowiej i pod ciężkimi karami utrzymywania prywatnych laboratoriów oraz wydawania dzieł, które by przez osobną cenzuralną komisję w rękopisie za pożyteczne wprost nie były uznane.
5. Utrzymując w mocy i w pełnym uposażeniu istniejące szkoły zawodowe, zamyka się raz na zawsze wszelkie szkoły wyższe, tak zwane filozoficzne, czyli ogólne, a przede wszystkim dotąd kosztem rządu utrzymywaną Szkołę mędrców.
6. Aby uniemożliwić obejście powyższego rozporządzenia, zakazuje się stanowczo wszelkiego prywatnego nauczania, bez względu na to, pod jakim by ono pozorem było prowadzone.
Obywatele! Rząd tuszy522, że z wdzięcznością przyjmiecie do wiadomości to rozporządzenie”.
Mataret zsunął się z latarni i, wsparty o mur, patrzył przed siebie osłupiałymi oczyma, tak mu się nieprawdopodobnym i potwornym wydało to, co przeczytał. Niedługi stosunkowo pobyt na Ziemi i ciągła styczność z Jackiem nauczyły go cenić nade wszystko dorobek myśli ludzkiej i rozkwit jej swobodny, toteż teraz miał wrażenie, że przed oczyma jego dokonywa się jakieś straszliwe samobójstwo.
Wzniósł głowę i spojrzał bystro w tłum. Szukał ludzi, którzy by drgali tym samym, co on, oburzeniem, nadsłuchiwał, czy się słowo buntu nie odezwie.
Ale przechodnie, stanąwszy na chwilę przed tym ogłoszeniem, tak doniosłym dla losów ludzkości, robili zaledwie kilka uwag mniej lub więcej obojętnych, przeważnie wyrażali uznanie rządowi lub co najwyżej dziwili się jego stanowczości i szli dalej niezatroskani, rozmawiając o rzeczach codziennych, tu i ówdzie zaledwie słowem o wypadki ostatnich dni potrąciwszy.
Ktoś wspomniał o maszynie Jacka piekielnej na dowód niesłychanej złośliwości uczonych, za którą słusznie karę teraz ponoszą. Inny wymienił nazwisko Rody jako zbawcy, wyrażając się przy tym z uznaniem o rządzie, który mu w nagrodę wielkiego czynu wysokie nadał odznaczenie. W treść tej rozmowy wplątało się z boku opowiadanie jakiegoś starszego jegomości prawiącego dwom młodszym towarzyszom, że pono w najbliższych dniach wystąpić ma znowu w teatrze przesławna Aza, która od dłuższego czasu już się na scenie nie pokazywała.
Wiadomość, rzucona przypadkiem i z ust do ust podawana, zelektryzowała wkrótce cały tłum, tak że zapomniano o rozporządzeniu mędrców dotyczącym. Dopytywano się, czy to prawda. Skąd przyszła wieść? W jakiej roli naprzód da się widzieć boska aktorka?
Mataret nie słuchał więcej. Wolnym krokiem powlókł dalej, ze schyloną na piersi głową, z szyderczo i wzgardliwie wykrzywionymi usty:
— Ziemia — szeptał — stara Ziemia...
Za nim, przed plakatem głoszącym śmierć wiedzy, brzmiała jeszcze ciągle rozmowa o sławnej śpiewaczce i tancerce niezrównanej — Azie.
Uwagi (0)