Cudna mieszczka - Wiktor Teofil Gomulicki (bezpłatna biblioteka internetowa TXT) 📖
O rękę Basi Szeliżanki, pięknej, młodej i bogatej panny, ubiega się dwóch mężczyzn. Jeden z nich to Giano, włoski śpiewak, drugi — Jerzy, polski mieszczanin, złotnik.
Ckliwa i romantyczna historia tego miłosnego trójkąta rozgrywa się w XVII-wiecznej Warszawie. Autor odtwarza realia stolicy z czasów Zygmunta III Wazy, zabiera czytelnika na spacery po warszawskiej Starówce i królewskich komnatach. Powieść Cudna mieszczka ukazała się po raz pierwszy w 1897 roku.
Wiktor Gomulicki to polski pisarz i badacz historii Warszawy, jeden z twórców epoki pozytywizmu. Autor m.in. słynnej powieści Wspomnienia niebieskiego mundurka, współpracował z redakcjami „Kuriera Warszawskiego”, „Kuriera Codziennego” i innych. W 1918 roku został uhonorowany nagrodą literacką im. Elizy Orzeszkowej.
- Autor: Wiktor Teofil Gomulicki
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Cudna mieszczka - Wiktor Teofil Gomulicki (bezpłatna biblioteka internetowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Wiktor Teofil Gomulicki
— Ba!
— Ale dziś znowu smak jej się odmienił. Cały ranek molestowała ciotkę o Tomasza à Kempis...
— Świętego jej się zachciało?
— Właśnie. To jest nie osoby jego, ale księgi. Wiesz waść — tej... De contemptu mundi211 albo inaczej: De imitatione Christi212...
— Hm... Anim przypuszczał, że święci księgi pisują... Cóż to ma jednak oznaczać?
— Na mój rozum jest to dwóch rzeczy znakiem. Pierwszej, że Basia myśli o kimś, wzdycha do kogoś i sprzyja komuś. Drugiej, że tym kimś nie jest Giano...
— Więc Jur?
— Tak by należało. Obawa tu wszakże zachodzi jedna — wagi niemałej... Gdy Jurasia nie będzie, Włoch miejsce jego zajmie...
— Otóż to! Trzeba więc Zawiślaka sprowadzić, a tamtego odsunąć...
— Łatwo to rzec. Ale sposób?
Szczerb na tył głowy odrzucił kołpaczek, czoło srodze namarszczył i trzeć je począł. Natężenie myśli z trudem mu przychodziło.
— Ba! — rzekł wreszcie uradowany. — Sposób jest — i gładki...
— Jakiż?
— Włocha w łeb i do Wisły, a Wieżę podpalić, by Jurach drapnął!
Dziewczyna zwróciła nań oczy zdziwione.
— Waści żarty się trzymają... — rzekła.
— Co zaś! — odparł urażony. — Nie do żartów mi. Chcesz waszmościanka? — pójdę zaraz i com rzekł, zrobię! Jakem Szczerb!
Wstał z ławki, do odejścia gotów.
Dobra spojrzeniem go zatrzymała.
— Ja wiem sposób213 gładszy — rzekła.
— Ciekaw go jestem.
— Mówiłeś waszmość, że on, niebożę, robotą się zabawia?
— Łańcuch wykuwa. Ale jaki łańcuch! Na szyję króla chyba — albo królowej!
— Właśnież w tym rzecz. Najmiłościwszy nasz pan artystą jest i w kunsztach się kocha. Giana wypuścił za to, że śpiewa cudnie — czemuż by nie mógł postąpić tak samo z Jurasiem, który jest mistrz w złotnictwie.
— Hm... bez urazy waszmościanki... mój sposób gładszy i prędszy!
— Zatrzymamy go w zapasie. Tymczasem waszmość łańcuch mi ów przynieś.
— Chciałażbyś214 waszmościanka sama z nim iść do króla?
— Nie, do królewskiego złotnika tylko.
— Do Redura?
— Tak. Przyjaciel to stryjków, a i Zawiślakom przychylny.
— Ha, pomagaj Bóg! U Jura będę i łańcuch przyniosę. A teraz pora już mi odejść.
Podniósł się z ławki i ferezję na sobie obciągnął, a wąsy rozczapierzył.
Dobruchna nie wstawała. Ze spuszczonymi oczyma, z twarzą nagle posmutniałą szepnęła cicho:
— A o sobie nicże mi waszmość nie powiesz?...
— O sobie? — zadziwił się Szczerb. — Alboż to we mnie jest co ciekawego? Rodzic mój uszy zatyka, gdy o synu mówią — cóż dopiero obcy!
— Ja bym przecie dowiedzieć się czegoś rada. Choćby o trzech garściach owych — dodała weselej niby, do uśmiechu się zmuszając.
— Ano — odrzekł w tymże tonie Szczerb — garść ostatnia przedstawia w tej chwili podobieństwo do mnie: jest na wychodnym...
— Kończy się?
— Tak nawet jakby już się skończyła.
— Cóż będzie?...
— Dobrze będzie. Pan Lisowski215 werbunek urządza: pójdę i ja za innymi. W pułku czerwieńce niepotrzebne.
Dziewczyna bardziej jeszcze posmutniała.
— Rzucić chcesz waść Warszawę? — szepnęła.
— Mamże czekać, aż ona mnie rzuci?
— I... i... — wyjąkała z trudnością, jakby jej coś w gardle przeszkadzało — cknić216 się waszmości nie będzie?
— Hej! — wykrzyknął raźnie, z oczyma błyszczącymi — w polu, na twardej kulbace, nikomu się nie ckni!
Dobra wstała w milczeniu i w milczeniu pożegnanie młodzieńca przyjęła. On, rękę jej całując, w oczy chciał spojrzeć, ale mu je schowała. Nie stracił rezonu i rzekł jeszcze:
— Jakby z łańcuchem zawiodło, to... jam gotowy!
Odszedł szybko, z głową podniesioną, z ruchami junackimi. Nagle jednak, przy furcie już samej, zawrócił. Ku Dobruchnie, w jednym miejscu wciąż stojącej, podbiegł i rzekł spiesznie:
— A com mówił, że mi się cknić nie będzie, to... nieprawda.
I spieszniej jeszcze wybiegł z ogródka.
Niewiasty miewają często szczęśliwe natchnienia. Nie upłynęło tygodnia, a już cudny ów łańcuch, wykuty albo raczej wypieszczony przez Jura, znajdował się w rękach królewskiego złotnika.
Reduro, człowiek skryty, milczący, a może i zawistny nieco (i między mistrzami to się zdarza), obejrzał dzieło kolegi z uwagą: najpierw gołym okiem, potem przez szkła powiększające, lecz o wartości jego ani słowa nie rzekł. Chowając klejnot do szkatuły dębowej, mruknął:
— Dobrze. Jutro Najjaśniejszy rzecz tę zobaczy...
Gdy nazajutrz rozwieszono przed królem ów majstersztyk, którego każde ogniwo co innego wyobrażało, ukoronowanemu dyletantowi powieki drgać poczęły. Był to jedyny znak wzruszenia na tej twarzy woskowej...
A jak na toż, zbierał się właśnie król w tym czasie małżonce swej dar piękny ofiarować, w nagrodę za ostatniego synaczka. Postanowienie jego szybko dojrzało; głową kiwnął przyzwalająco i rękę po klejnot wyciągnął.
Przesuwając między palcami ten fantastyczny różaniec kwiatów osobliwych, ptasząt rajskich, anielskich główek itp., pytał o artystę, który go wyśnił i w kształty zaklął.
Reduro wymienił nazwisko...
Okazało się, że królowi Zawiślacy obcy nie byli. Ze starym naradzał się nieraz nad modelami naczyń świętych. O talencie młodego również coś był zasłyszał.
Wówczas mistrz nadworny, w imieniu starej matki Jura, a i swoim też (boć braćmi byli w sztuce), do stóp monarchy suplikę217 pokorną złożył. Czyż godzi się, aby młodzieniaszek tak zacny jedną chwilę krewkości półrocznym zamknięciem opłacać miał? A jego matka sparaliżowana za jakież winy pokutę taką cierpi?...
Król wysłuchał, oczów od arcydzieła trzymanego nie odwracając, potem rzekł krótko:
— Marszałka tu prosić.
Wynik tej konsultacji niedługo dał czekać na siebie. W kilka dni później zamkniętemu w Wieży Okrągłej Jurowi przyniesiono sto dukatów w woreczku z herbem Wazów, a staroście rozkaz natychmiastowego wypuszczenia młodzieńca na wolność.
Tegoż dnia wieczorem Jur, płacząc z radości, klęczał u kolan matki swej, w dworku na Podwalnej. Staruszka (przed którą prawdę zatajono) witała syna jako z dalekiej drogi wracającego. I ona miała łzy w oczach, a pochylając się nad jedynakiem, drżącym głosem mówiła:
— Dobrześ, synusiu, zrobił, pośpieszywszy... Matkę twoją czeka wkrótce dalsza jeszcze droga — cóż byłoby, gdybyś się z nią nie pożegnał?...
Potem przyszła kolej na sprawy domowe, które pod niebytność Jura bardzo upadły. Pieniędzy na gwałt było trzeba...
— Ale łaska Boża z nami — zakończyła utyskiwania. — Dziś właśnie o zmierzchu cudzoziemiec tu był jeden i robotę zamówił. Robota niepowszednia, na sto dukatów...
— Magnat to być musi... — zauważył młodzieniec. — A robotaż owa jaka?
— Łańcuch białogłowski, kanak ze złota szczerego. Kamieni żadnych nie chce, ale robota ma być na schwał misterna. Ogniwo każde, mówił, co innego niech wyraża. Ozdób żadnych, jeno kwiatki, ptaszęta i główki anielskie...
— Kanak białogłowski... kamieni żadnych... kwiatki, ptaszki i aniołki... Ależ to kropla w kroplę łańcuch, jaki król wziął dla królowej!...
— Właśnież i on to mówił. Podobien ma być zupełnie królewskiemu...
Jur głową pokręcił, dziwiąc się.
— I któż on zacz? — spytał.
— Przejezdny jakiś. Szwed pono. Z samym nie gadałam, jeno z dworzaninem jego, który polskiego języka uczony...
— Ha! — wyrzekł Jur, pomyślawszy trochę. — Szwed nie Szwed — dukatami płaci, robotę wziąć trzeba. Czerwieńce przydadzą się, nieprawda, matko?
— Oj, prawda! — przytaknęła.
— Wreszcie pamiętać nie zawadzi o tym, czego w szkole uczono. Labor omnia vincit improbus218...
Zawiślakowa westchnęła...
— Nierazem to od rodzica twego w złych okazjach słyszała219. — głosem wzruszonym rzekła.
— Ha! Prawda w tym tkwić musi.
Młodzieniec poweselał. Po izdebkach niskich kręcił się, rzecz każdą brał do ręki, długo niewidziane kąty opatrywał. Matka mówiła o tym, o owym — on na wszystko odpowiedź miał wesołą i otuchy pełną.
— Cóż Szeliżanka? — zagadnęła wreszcie. — Dawno mnie już o niej wieść żadna nie doszła. Będzież z mąki tej chleb?...
To go od razu z tonu zbiło.
Nic nie odrzekł, ale wraz sposępniał, na ból głowy i na niewywczas220 skarżyć się począł...
Niebawem też matkę na dobranoc ucałował i spać legł.
A nazajutrz, o świcie samym, siedział już na górze zamknięty i nad kanakiem zamówionym pracował.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
— Zapisali się już: Zuzel, Krzywoszewscy obydwa, z Konopiaków jeden...
— Starszy?
— Nie, młodszy. Dalej: nowomieszczan pięciu, Gajda ze starostwa, kalikator221 od Świętego Ducha, kuśnierz Kot, co mu żona i dziatek dwoje pomarło, pogorzelców kilku z Rybitwy, płatnerz jeden, cyrulików dwóch. Jandrzych Szafraniec kwapił się za innymi, ale go nie przyjęto, bo koślawy i żółtego włosa...
— I kiedyż pod chorągiew stajecie?
— Jak skoro zapis dziesięciu secin222 dosięże223. Za dwie, trzy niedziel.
— Munderunek dają?
— Lada jaki224. Konia dostać można, choć lepiej mieć swojego. Uprząż prosta: siodełko krótkie, wędzidło małe a mocne. Strojów i błyskotek ani poświeć. Żelaza tyle tylko, co na szabli i pod kopytami końskimi.
— A zbroja?
— Właśnież w tym rzecz: nic, co by ciężyło. A więc ni pancerza, ni tarczy, ni przyłbicy, żadnych też blach na konia, naramienników i nagolenników...
— To was, niebożęta, rozsieczą225!
— Nie stoimy o to226. Śmierć to śmierć. Nie darmo przecie „straceńcami” nas zowią...
— Chybać wam żywot niemiły...
— Prawie. Jedni radzi by go pozbyć się, jak brzemienia, co uciska; inni nie mają go za jaje... Komu miękko a słodko, do pana Lisowskiego nie idzie. A kto idzie, wie, co go czeka. Śmierć? — wielkie rzeczy! Koziołek z tej strony na tamtą.
— Mędrkować, widzę, poczynasz...
— Zgadłeś, robi się ze mnie philosophus227. Na tym świecie trzeba mieć jedno z dwojga: czerwieńce albo filozofię. Komu zbywa i na tym, i na tamtym, pogardy godzien. Ja pierwszy w oczy mu napluję — jakem Szczerb!
Junak wstał przy tych słowach, ramiona rozłożył, przeciągnął się i przeraźliwie ziewnął.
— Nie pójdziesz na wino? — rzekł do towarzysza, który przez cały czas rozmowy nad warsztacikiem swym garbił się, młotkiem stukał, pilnikiem tarł, metal topił i spajał. — U Agły nasi się zbierają. Huczek tam teraz ciągły od rana do wieczora.
— Wiesz, że nie wychodzę — odrzekł Jur. — Matka prawie że konająca, a prócz siostry zakonnej nie ma przy niej nikogo. Przy tym łańcuch ten przeklęty na gwałt wykończać muszę. Szwedzisko codziennie nasyła pokojowca, o pośpiech nagląc. Dziś na wieczór robota ma być gotowa. Inaczej sto dukatów przepadnie...
— Racja jest. O Szweda mniejsza, ale dukatom szacunek się należy.
Młody złotnik odłożył narzędzia, na ręku wsparł się i wzrok smutny w przestrzeń posłał.
— Jeden jest jeszcze powód, dla którego w domu więzić się wolę — rzekł smutno. — Ty go znasz. Oto lękam się spotkania z wrogiem swym — i z nią. Marszałkowi słowom dał, że zwady unikać będę. A i jej wolę tymczasem nie widzieć. Dopiero gdy stary Szeliga powróci, dowiem się, com wart i co życie moje warte. Słowo rodzica losy moje przeważy.
— Może same one rychlej się jeszcze przeważą... — mruknął Szczerb, czapkę nakładając i wychodząc.
Po odejściu towarzysza Jur pracował ze zdwojonym zapałem. Pot występował mu na czoło, siły słabły (nocy kilka przy chorej matce bez snu przepędził) — nic go jednak zmóc nie było w stanie. Drżącą ręką spajał ogniwa, słabymi płucami w dmuchawkę dął i złoto miałkim proszkiem ostatecznie wygładzał.
Z dołu dochodziły jęki chorej matki. Starał się ich nie słyszeć, bo lękał się opóźnienia w robocie. Mimo to każdy z jęków owych, jak żądło gada, w serce mu się wpijał... Wreszcie, już o zachodzie słońca, podniósł się ze stołka, plecy zgarbione wyprostował i, jak człowiek pozbywający się wielkiego ciężaru, z głębi piersi odetchnął...
Łańcuch był skończony.
Obejrzał go raz jeszcze, okurzył, odmuchał, potem do szkatułki zawczasu przygotowanej schował i zeszedł na dół.
Matkę zastał dogorywającą. Spoczywała w swym krześle poręczowym wyprężona, sina, z odkrytym ramieniem, na którym astrolog znaki kreślił kabalistyczne.
W kącie, przy okiennicy do połowy odemkniętej, zakonnica czytała w głos modlitwy.
Ledwie miał czas klęknąć u stóp staruszki i kilka słów pociechy szepnąć, wbiegł famulus228 z wiadomością, że Szwed ze sługą swym po robotę zamówioną przybyli.
Wyszedłszy do pierwszej izby, spostrzegł cudzoziemca, który jakby umyślnie w najciemniejszy kąt się zasunął. Skłonił mu się w milczeniu, podał szkatułkę i do lampy sięgnął, aby ją zapalić.
Szwed powstrzymał go gestem...
— Pan mój — rzekł sługa — oczy ma chore. Blasku mocnego nie znosi...
Pozostano więc w półmroku.
Gość szkatułkę otworzył i z łańcuchem w ręku przystąpił do okna. Wysoki kołnierz płaszcza i nasunięty na oczy beret, którego wchodząc nie zdjął (uchodziło to wówczas — szlachcicowi zwłaszcza w gościnie u plebejusza), maskowały go całkowicie. Trudno było nawet zgadnąć: młody jest, czy stary?
Przy słabym świetle — tym słabszym, że tuż naprzeciw mur wznosił się obronny — obejrzał uważnie łańcuch, każde jego ogniwo palcami długimi obmacał. Nie wiadomo, co twarz jego wyrażała, ale oględziny skończywszy, kilkakrotnie kiwnął głową w sposób wyrażający zadowolenie.
Zaraz też słudze swemu zlecił coś półgłosem.
Sługa dobył spod łosiowego kaftana trzos tęgo wyładowany i wykładać jął na stół dukaty. Dukaty te błyszczały mocno, jakby je przed chwilą dopiero spod mincarskiego stempla wyjęto.
Gdy już setka była ułożona, Jur zbliżył się do stołu, pieniądze zliczył i do mieszka zgarnąwszy, w kieszeń schował.
W tej chwili gość, stojący wciąż przy oknie, skinął na sługę i głosem przyciszonym długo mu coś prawił. Prawiąc, na łańcuch raz po raz wskazywał.
— Pan mój — rzekł sługa do Jura się zwracając — zapytuje, czy na zapince łańcucha można jeszcze liter kilka wyryć?
— Można — odpowiedział młodzieniec. — Tu oto papier i inkaust; niech pan twój siądzie i litery owe napisze.
Gość żądanie spełnił.
— G. B. i B. S. — przeczytał Jur, obojętne spojrzenie na papier rzuciwszy. — Czy litery wyryte być mają
Uwagi (0)