Cudna mieszczka - Wiktor Teofil Gomulicki (bezpłatna biblioteka internetowa TXT) 📖
O rękę Basi Szeliżanki, pięknej, młodej i bogatej panny, ubiega się dwóch mężczyzn. Jeden z nich to Giano, włoski śpiewak, drugi — Jerzy, polski mieszczanin, złotnik.
Ckliwa i romantyczna historia tego miłosnego trójkąta rozgrywa się w XVII-wiecznej Warszawie. Autor odtwarza realia stolicy z czasów Zygmunta III Wazy, zabiera czytelnika na spacery po warszawskiej Starówce i królewskich komnatach. Powieść Cudna mieszczka ukazała się po raz pierwszy w 1897 roku.
Wiktor Gomulicki to polski pisarz i badacz historii Warszawy, jeden z twórców epoki pozytywizmu. Autor m.in. słynnej powieści Wspomnienia niebieskiego mundurka, współpracował z redakcjami „Kuriera Warszawskiego”, „Kuriera Codziennego” i innych. W 1918 roku został uhonorowany nagrodą literacką im. Elizy Orzeszkowej.
- Autor: Wiktor Teofil Gomulicki
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Cudna mieszczka - Wiktor Teofil Gomulicki (bezpłatna biblioteka internetowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Wiktor Teofil Gomulicki
— Powiedziałem! — wyrzekł na głos, mocno z siebie zadowolniony167.
I zaraz też drzwi pchnąwszy, znalazł się wśród czeredy tak hałaśliwie i wyuzdanie wesołej, jak hałaśliwi i wyuzdani mogą być tylko Włosi i muzykowie168.
Smukły tenor i beczkowaty cytrzysta, obaj w poszarpanej na strzępy odzieży, stali na stole i tańczyli sarabandę. Dokoła tłoczyli się towarzysze wrzeszcząc, klaszcząc w dłonie i nogami tupiąc z wielkiej, rozsadzającej im piersi uciechy. Niektórych zapał unosił tak daleko, że stołkami o ceglaną posadzkę ciskali. Szczęściem, stołki były dębowe i niedzisiejszej roboty...
Na widok dyrektora wrzawa wzmogła się jeszcze.
Giano wprost ze stołu rzucił mu się na szyję. Luka, chcąc naśladować kolegę, upadł i sromotnie się rozbił. Wyrostek jakiś, zamiast ratować tłuściocha, siadł nań okrakiem, naśladując Bachusa jadącego na beczce. Wrzawa przeszła w furię, śmiechy stały się rykami...
Ale w tej chwili Pacelli rzucił hasło: „do pałacu! do króla!” — i wszystko od razu ucichło. Wesoła, ale karna drużyna rozbiegła się w pośpiechu instrumenta169 szykować i strój przywdziewać odświętny.
W kwadrans później w stronę pałacu ciągnął „gęsiego” długi sznur postaci w płaszcze czarne zawiniętych. Każdy płaszcz wydymał się nieforemnie na przedzie, osłaniając niesiony przez grajka instrument. Na końcu sznura wlokło się dwóch ludzi, dźwigając olbrzymie basy.
Już przy wejściu w bramę pałacową pierwszy w szeregu obrócił się do drugiego i zagadnął:
— A Fabio?
Zagadnięty pomyślał, głową pokiwał, wreszcie wykręcił się ku trzeciemu i powtórzył:
— A Fabio?
Trzeci nie wahał się ani chwili. Rezolutnie trącił w bok czwartego, pytając:
— A Fabio?
Czwarty to samo zrobił z piątym — i pytanie owo, cały orszak od głowy do ogona przeleciawszy, wróciło do pierwszego z pytających — nierozwiązane.
Dawno nie pamiętano w Wieży Okrągłej takiego gwałtu, jaki spadł na nią owej niedzieli przed wieczorem.
Myszkowski, ledwie napomnienie królewskie usłyszał, kazał wnet przywołać starostę. Na przywołanego wpadł z taką furią, że tamten języka w gębie zapomniał. Chciał zastawić się prawem, powoływać na zwyczaje — ale go wściekły marszałek razem z prawem i zwyczajami odesłał ad diabolum170.
A dodać trzeba, że w czasach owych, które jeszcze w diabła wierzyły, była to klątwa bardzo poważna i zdolna zatrwożyć zarówno tego, który klął, jak i tego, którego klęto.
Starosta wybiegł z pałacu jak oparzony i, mimo lat sędziwych i podagry w nogach, pomknął strzałą do Wieży. Był to człek nabożny, ale opętanie i jego już dotknęło. Przez całą drogę klął i żegnał się, żegnał się i klął. Ludzie, potrącani przezeń, stawali i dziwili się, a kumoszka jedna dobijać się nawet jęła do furty jezuickiego „Klasztorka”, wołając:
— Ratujtaż, ojcaszkowie dobrodzieje! Naszego starościunia nawiedziło!
On tymczasem dobiegł już do Wieży i, bez względu na znajdujące się w niej prochy, piorunami sypał zapamiętale. Spadały zaś te pioruny z pogodnego zaprawdę nieba, pod tę porę bowiem — ile że wieczór cichy był a gorący i rozleniwienie dziwne chwytało najdzielniejszych — cała populacja wieżowa oddawała się miłemu wczasowi. Burgrabia i dwaj jego pomocnicy ciągnęli miodek w małym wirydarzyku171 od strony Wisły, dozorca zaś, ciężarowi dostojeństwa swego folgując, ciął sobie w karcięta z pachołami i gardło odwilżał. Nawet więźniowie uspokoili się i ciche rozrzewnienie do serca im weszło. Szlachetni na górze śpiewali godzinki, wyciągając melodię jak nić z kądzieli; plebejusze in fundo172 modlili się lub drzemali — o ile im szczury, żaby i inne plugastwa na to pozwalały.
Po słodkim śnie, jakże straszne przebudzenie!
Od klątw i łajań odwieczna strażnica w posadach zadrżała. Wszyscy krzyczeli, w piersi się bili, do oczów sobie przyskakiwali. Wyrazy: „najjaśniejszy”, „jego miłość”, „iniuria173”, „immunitas174”, „królewscy”, jak błyskawice latały w powietrzu.
Skończyło się zaś wszystko otwarciem srodze ciasnej i ciemnej ciupy, w której Włochów „na złość marszałkowi” więziono, i wyprowadzeniem zdziwionych i niemal przelękłych na słońce i na wolność.
Ale choć Wieża nie była rajem, a oni sami Adamem i Ewą, zawstydzili się przecie przy świetle dziennym nagości swojej i między ludzi wyjść się wzbraniali. Dopiero gdy jednego okrył burgrabia własnym sarafanem175, a drugiego spowinął dozorca w fałdzisty mentlik176 swej żony, odważyli się nosy na ulicę wytknąć.
Urzędnicy wieżowi żegnali ich ukłonami głębokimi. Następnie, aż do samego klasztoru, przeprowadzała ich w tryumfie hałastra uliczna...
Wieczorem, na pokojach królewskich, Giano śpiewał cudownie, choć o wiele smętniej niż zwykle. Przebyte wzruszenie, lekki upływ krwi, głodu trochę i niewywczasu177 zaprawiały jego tremolanda178 dziwną a porywającą melancholią. Król, który zwykł był słuchiwać koncertów z przymkniętymi do połowy oczyma, otwierał je na całą szerokość, ile razy Włoch arię nową rozpoczynał.
Nie uszło to bystrej uwagi Giana.
Skorzystawszy z chwili sposobnej, zbliżył się do Myszkowskiego i prosić jął o posłuchanie u króla. Król przedstawioną sobie prośbę na podziw łaskawie przyjął. Audiencja naznaczona została na dzień następny.
W oznaczonej godzinie wprowadzono artystę do prywatnych komnat monarchy. Można by nawet powiedzieć: do najprywatniejszych, gdzie z bogatego oprzędu wyłaniał się cichy i skromny dilettante179.
Baldi zastał króla przy warsztacie złotnickim i w pierwszej chwili poznać go nie mógł pod tą obcą dla siebie postacią. Król, w mycce czarnej na głowie, w fartuchu ze skóry jeleniej, z zakasanymi po łokcie rękawami, ze stopami wsuniętymi w miękkie wygodne ciżmy, nic a nic nie był podobny do króla w koronie i gronostajach.
Nawet twarz jego nabierała tu wyrazu, tracąc swe rażące podobieństwo do maski...
Włoch, wprowadzony przez pazia, pozdrowił monarchę głębokim ukłonem i zatrzymał się w progu. Czekając, aż doń przemówią, ciekawym spojrzeniem obiegał komnatę.
Na kominku, mimo dnia gorącego, ogień się palił, a przy ogniu smażyło się coś w małych, żelaznych tygielkach. Kilkoro chłopiąt kręciło się po izbie, to ogień mieszkiem rozdymając, to królowi znosząc narzędzia, to wreszcie oganką z piór pawich odpędzając muchy i chłodząc zgrzane czoło monarchy. Dwaj czy trzej kuli i piłowali. Ciszę przerywało tylko sapanie mieszka, skrzyp pilnika i młotków stuk miarowy.
Zygmunt siedział przy dużym stole, zarzuconym narzędziami, i na maleńkim, stalowym kowadełku również coś wykuwał. To coś, o kształtach niewykończonych jeszcze i niewyraźnych, było, jak się zdaje, cząstką złotej monstrancji. Model tej ostatniej, na dużym kartonie wyrysowany, leżał przed oczyma monarchy.
Artysta jednym szybkim spojrzeniem wszystko to dojrzał. Dojrzał nawet i więcej. W bliskości kominka, poza kotarą jedwabną, do połowy odchyloną, oczy jego odkryły piecyki żelazne dziwnego kształtu, pękate słoje i retorty oraz mnóstwo naczyń osobliwych, które ze złotnictwem nic nie miały wspólnego...
„Aha — pomyślał — tu nie tylko przerabiają złoto: chcieliby je także wyrabiać...”
Myśl tę jednak ukrył na samym dnie duszy, nie pozwalając jej ujawnić się nawet w spojrzeniu.
Tymczasem Zygmunt, młotka nie wypuszczając, mówił życzliwie:
— I cóż nam przynosisz nowego, mości Giano?
Włoch się zbliżył i ucałował rękę monarchy.
— Przebaczeniam prosić przyszedł, Serenissime180. — z pokorą wyrzekł.
— Marszałkowska to sprawa, nie moja! — odpowiedział król. — Myszkowski winę ci darował?
— Darował, najjaśniejszy panie.
— Toś czysty.
Zamilkli obydwa. Król młotek odłożył i pilniczkiem około kawałka swego majstrować począł.
— Ale, ale... — odezwał się nagle. — Spodziewam się, że to nie było nic nieobyczajnego?
— Co za myśl, najjaśniejszy panie! — obruszył się tamten.
— Bo wiedz, że ja bym na sromotę żadną nie zezwolił. To nie Włochy, mój miły — nie Florencja...
Artysta oczy spuścił i głosem przyciszonym szepnął:
— Nie rozpusta mię wiodła, jeno miłość...
— A! — westchnął król, obcążkami sztabkę złotą wyginając.
— Tak jest, najjaśniejszy panie. Ja cudzoziemiec, przybłęda, rozmiłować się śmiałem w dzieweczce obcej mi narodowością, tradycjami — może nawet myślą i uczuciem...
— I miłość to tak wielka?
— Na śmierć i na życie! Miłość Dantego dla Beatryczy, Petrarki dla Laury, Tassa dla Eleonory!...
Król obcążki odłożył.
— Jeśli to szlachcianka — dodał — żal mi cię. Szlachta tutejsza dumna jest i niedostępna. Sztuka i artyści u niej w pogardzie. Ja sam — ciszej dodał — z talentami swymi ukrywać się muszę...
Obaj westchnęli.
— Szlachetna jest — podjął Giano — ale nie szlachcianka. Kupcówna to — z mieszczańskiego patrycjatu.
— To lepiej — zauważył król. — Choć dziś i mieszczankowie moi dąć się poczynają... Jakaż ona? — spytał po chwili, do roboty wracając.
— Świętym chrześcijańskim podobna z wejrzenia, a posągom klasycznym z postawy. Czystość jej duszy da się porównać tylko ze śniegiem szczyty Alp pokrywającym; dobroć serca z wonią kwiatów mistycznych, które przed Franciszkiem z Asyżu zakwitały. Na lutni gra jak święta Cecylia, w tańcu nimfą zda się grecką, a gdy do rozmowy weźmie się poważnej, doża mógłby ją obok siebie i na tronie weneckim posadzić!...
— Nabożna? — przerwał król niecierpliwie.
— Przy modlitwiem ją poznał, przy modlitwie widuję i z modlitwą na ustach rad bym do ołtarza poprowadzić...
— I któż ona wreszcie?
— Balcera Szeligi jedynaczka...
W tej chwili nachmurzył się król, bo mu pilnik szczerbę niepotrzebną na złocie zrobił. Dmuchawkę chwycił, przy lampce jął metal topić, nitować i złe, które się stało, naprawiać. Zabrało mu to dość czasu. Póki nie skończył, słowem się nie odezwał.
Wreszcie, obecność młodzieńca przypomniawszy sobie, zapytanie rzucił mu krótkie:
— Więc?...
Baldi przykląkł na jedno kolano i raz jeszcze rękę królewską ucałował.
— Więc — tonem zaczął błagalnym — do ciebie, najjaśniejszy panie, o pomoc i łaskę przychodzę. Obcy tu jestem, przesądy ludzkie mam przeciw sobie, za przybłędę mnie uważają i szarlatana. Jeżeli mię ręka czyjaś silna nie wesprze, zginę. A któż na obcej ziemi ojcem mi będzie, jeżeli nie ty, najdostojniejszy monarcho? Któż — dodał szeptem prawie, jakby śmiałością słów własnych przerażony — któż lepiej duszę artysty zrozumie i odczuje, jeśli nie... artysta.
Zuchwalstwo to było niewątpliwe — ale zuchwalcom los sprzyja.
Uśmiech nieznaczny przemknął po bladych wargach króla.
— Przebóg! — z żartobliwym wykrzyknął oburzeniem. — Czyżbyś uroił sobie, grajku mizerny, że król twym swatem ma zostać?...
— Serenissime! — szeptał Włoch, z kolan nie powstając. — Wystarczy słowo jedno osoby wpływowej... Gdyby jego miłość margrabia Myszkowski albo jejmościanka panna Mejerin...
— Mejerin! — zawołał król z radością. — Mądrześ rzekł. Mejerin to zrobi. Ona wszystko zrobić może. Jak na toż z mieszczanami się pokumała; w Rynku kamienicę kupuje. Tak, tak, Mejerin rękę ci poda. Dziś jeszcze z nią o tym pomówię...
Włoch w nadmiarze radości chciał stopy królewskie całować, ale król podniósł go i po ramieniu życzliwie poklepał.
— No, no, nie przejmuj się tym zanadto. Głos stracić możesz, a któż mi ciebie zastąpi? Ja wiem, że artyści głębiej wszystko odczuwają — wiem!
Spojrzenie dodawało jeszcze: „z doświadczenia własnego”...
Ponieważ w tej chwili jeden z pomocników wydobył z ognia sztabkę złota i niósł ją ku stołowi w obcążkach, król rzucił się z pośpiechem do kowadełka, o Włochu i świecie całym zapominając.
Giano postał chwilę w miejscu, następnie wygłosiwszy pożegnanie, na które mu nie odpowiedziano, wysunął się bez szelestu z komnaty.
Przez dwa dziedzińce, oddzielające go od ulicy, biegł jak szalony, przyśpiewując głośno, roztrącając służbę dworską, drabantów i giermków, nie ustępując nawet rycerstwu i senatorom. Karliczki królewskiej, która w smudze cienia pod ścianą przechadzki używała, omal nie rozdeptał...
Chciał biec prosto do Balcerów, ale rozmyślił się i kroki ku bursie181 muzyckiej182 skierował.
Szybko przebiegł korytarze klasztorne, unikając zetknięcia z kolegami, i celi swojej dopadłszy, na klucz w niej się zamknął.
Potrzebował nasycić się swym szczęściem, w położeniu nowym rozpatrzeć się i plan przyszłego postępowania przygotować. Na łoże się rzucił, ręce nad głowę zaplótł i ze wzrokiem w powałę utkwionym, leżał długo, bez ruchu, w myślach zatopiony.
Po pewnym czasie zerwał się na nogi, w przeciwny koniec izby pobiegł i wyciągnął z kąta sporą, misternym okuciem zdobną, szkatułkę.
Drżąca jego ręka długo w napełniających ją rupieciach szperała. Ruchem prędkim i niecierpliwym dobył wreszcie niewielką, wąską książeczkę w „weneckiej”, białej ze złotem, oprawie. Na grzbiecie książeczki błyszczał napis: Francesco Petrarca — Canzoniere183.
Razem z książeczką wypadła na posadzkę mała, kwadratowa deszczułka. Giano w pierwszej chwili nie spostrzegł jej i, szkatułkę zamknąwszy, na poprzednie miejsce odniósł. Dopiero, idąc do okna z Petrarką w ręku, stopą przedmiot wyrzucony potrącił i z ziemi podjął.
Deszczułka była oliwna; na deszczułce znajdowało się malowidło. Przedstawiało ono młodą, w stroju weneckim niewiastę, z czarnymi oczyma i włosem rudawym. Gdyby nie ostry wyraz twarzy, w zmarszczeniu czoła i ustach zaciętych widniejący, niewiasta byłaby piękna. Z wyrazem owym była tylko wspaniała.
Baldi ledwie na wizerunek oczy zwrócił, pobladł śmiertelnie. A jakby ten niewinny kawałek drzewa palce mu parzył, odrzucił go daleko od siebie.
Nie dość na tym. W nagłym wybuchu wściekłości malowidło raz jeszcze do ręki chwycił, paznokciami podrapał i, połamawszy na szczęty184, za okno cisnął.
Zrobiwszy to, biegać jął po izbie krokami wielkimi, dysząc głucho z tłumionego gniewu.
W tej chwili zakołatano do drzwi.
Giano zaklął i nie spieszył się z otwarciem.
Zakołatano powtórnie.
Młodzieniec nasrożył się i zasuwę odsunąwszy, szarpnął drzwiami gwałtownie, gotów przyjąć natręta słowem obelżywym...
W progu ukazał się — Fabio.
Dnia jednego — we dwie niedziele może po wyjściu Włochów na wolność — Dobra zastała Basię płaczącą...
Dziewczyna siedziała w swej komnatce drugopiętrowej przy otwartym, na Wisłę wychodzącym oknie i zasłoniła duże oczy paluszkami różowymi, przez które łzy ciekły. Tuż obok, na stoliczku rzeźbionym, leżała książeczka nieduża w białej ze złotem oprawie.
Dobruchna srodze się przelękła.
— Gołąbko moja, co tobie?! — zakrzyknęła, do przyjaciółki biegnąc i dłonie od lica jej odrywając.
Basia ani próbowała się bronić. Wilgotne źrenice na przybyłą zwróciła i milczała. Ale falowanie jej piersi, pod złotonitną siatką widocznej, mówiło o silnym wzruszeniu.
— Co tobie, najmilsza? — pytała tamta, okrywając pocałunkami czoło jej i oczy.
Uwagi (0)