Cudna mieszczka - Wiktor Teofil Gomulicki (bezpłatna biblioteka internetowa TXT) 📖
O rękę Basi Szeliżanki, pięknej, młodej i bogatej panny, ubiega się dwóch mężczyzn. Jeden z nich to Giano, włoski śpiewak, drugi — Jerzy, polski mieszczanin, złotnik.
Ckliwa i romantyczna historia tego miłosnego trójkąta rozgrywa się w XVII-wiecznej Warszawie. Autor odtwarza realia stolicy z czasów Zygmunta III Wazy, zabiera czytelnika na spacery po warszawskiej Starówce i królewskich komnatach. Powieść Cudna mieszczka ukazała się po raz pierwszy w 1897 roku.
Wiktor Gomulicki to polski pisarz i badacz historii Warszawy, jeden z twórców epoki pozytywizmu. Autor m.in. słynnej powieści Wspomnienia niebieskiego mundurka, współpracował z redakcjami „Kuriera Warszawskiego”, „Kuriera Codziennego” i innych. W 1918 roku został uhonorowany nagrodą literacką im. Elizy Orzeszkowej.
- Autor: Wiktor Teofil Gomulicki
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Cudna mieszczka - Wiktor Teofil Gomulicki (bezpłatna biblioteka internetowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Wiktor Teofil Gomulicki
— A potem co? — z trwogą zapytała Dobra.
— Potem będzie, co zawsze na końcu bywa, a co również było i na początku. Na początku zaś było — nic.
— Na początku było słowo — poprawiła dziewczyna.
— Mówię: nic, i swego nie cofam. Nic rodzi nic i kończy się niczym. Clarum est128.
Dobruchna obruszyła się...
— Ech! Gadasz waść brzydko — jak socynianin129...
— Jak syconianin raczej — miód bowiem sycony czczę nade wszystko.
— Nie chcę słuchać herezyj takich!... Odchodzę!
Więc junak dał pokój żartom i gniewną dziewczynę przepraszać jął. Bez trudności zresztą zgoda między nimi wróciła.
Dni takich upłynęło jeszcze dwa. Rana pod balsamem i bandażami cudownie się goiła; sińce barwy nabierały żółtawej, a po zadrapaniach ślad nawet ginął. Jedzenia dobrego było zawsze w bród, wina takoż. Młodzieńcowi niewola wcale się nie przykrzyła, pomimo że dopiero z zapadnięciem zmroku z kryjówki mógł wychodzić.
Basia przez cały ten czas nie pokazała się w ogrodzie ni razu.
Nareszcie trzeciego dnia, a czwartego wieczoru (który bezksiężycowy był i ciemny), strażniczka oświadczyła więźniowi swemu, że mu wolność powraca. Podziękował, bez nadmiaru jednak radości. Ona również cieszyć się tym zbytecznie nie zdawała.
Otworzono z klucza i ryglów furtę zamczystą. Dobruchna wyjrzała w zaułek. Nic podejrzanego nie dostrzegłszy, rzekła:
— Można...
Wówczas Szczerb, zwyczajem ówczesnym, czapkę zdjął, dłoń nią okrył i okrytą dziewczynie podał. Ona ruchem wstydliwym i ostrożnym położyła na niej swą rączkę. Młodzieniec rączkę tę do ust podniósł i ucałował, a potem i do piersi przycisnął.
— Do zobaczenia! — rzekł.
— Rychłego... — szepnęła ona.
Furta zamknęła się.
Szczerb unosił z sobą różę żółtą, podobną do tej, którą dziewczyna we włosach miała.
Może to nawet była ta sama róża...
— „...Aby żaden nie ważył się w miastach, na zjazdach publicznych, po przedmieściach i w okolicznościach jego i na każdym innym miejscu pod rezydencją naszą z rusznicami, z czekanami — słysz waść: z czekanami! — z kilofami, z broniami niezwyczajnymi chodzić, a kto by się tego ważył: przez urząd marszałkowski ma być czternastą grzywien karany ex delatione cuiusvis130”.
Czytający odsapnął i dobytą z zanadrza chustką załzawione oczy otarł.
I znów na ceglanej posadzce zadźwiękło131 podkute obuwie Jura, który szczupłą celę wieżową z końca w koniec szybkimi przemierzał krokami.
— A dalej co? — po małej przerwie zapytał.
— Patientia132 — zaśpiewał tamten przez nos. Sięgnął pod zydel i z kufla glinianego z cynową nakrywą tęgi łyk piwa pociągnął. Zaraz potem, nos czerwony pomiędzy papiery wetknąwszy, wziął się na nowo do czytania.
— „Gdzie by też kto, na którymkolwiek przy bytności naszej miejscu, zwadę zaczął, policzek komu albo razy sine zadał, broni dobył, choćby nie ranił, ma być karany winą”.
— Winą? — powtórzył Jur niecierpliwie w miejscu stając i podkówką cegłę krusząc.
— „Winą... Winą...” — ciągnął czytający opieszale, jakby z niepokojem młodzieńca drażnić się chciał. Pergamin chustą strzepywał, do samych oczów przykładał, wreszcie głosem dobitnym dokończył:
— „Winą sześciuset grzywien i siedzeniem w wieży pół roku”.
Podkówka silniej uderzyła o cegłę, aż kurz czerwony z niej poszedł.
— Koniec? — spytał młodzieniec porywczo.
— Jedno jest jeszcze. „Kto by ex contentione133 abo z pijaństwa rany komu zadał opodal Zamku, na ulicy abo na którym innym miejscu, takowy, odkupując gardło... odkupując gardło...”
— Kończże waść, do biesa!
— „Takowy, odkupując gardło, winę dwóchset grzywien, parti et officio per medium134, zapłacić będzie powinien i w wieży ćwierć roku siedzieć”.
— To wolę... — mruknął Jur, jasną bródkę gładząc.
Tamten w chustę brudny nos wytarł, potem ją po czole, policzkach, brodzie i szyi przesunął. Do kufla potem zajrzał i nosem długim wątpiąco jął kiwać.
— Incertum est135 — zauważył. — Rzecz jest niepewna. Czymże bo waszmość stwierdzisz, żeś działał w pijaństwie?...
— Dwóch nas było.
— Ba! Drugi placu nie dotrzymał. Fugam fecit136.
— Co?
— Mówię: fugam fecit lub, jeśli waść wolisz łacinę piękniejszą, in fugam se dedit137...
— Ha, Bóg z nim. Choć nie powinien był druha w przygodzie opuszczać. Ale dokąd uszedł? Którędy? Chyba ziemia się pod nim rozstąpiła?
— Bywa i tak. Zresztą ścigać go można...
— A! Strzeż mnie Boże. Uszedł, nie ma go, i basta. Na mnie padło — wycierpię.
Usiadł na ławie i zadumał się.
— A owymże — zapytał nagle — nic nie będzie?
— O kim waść mówisz? O Włochach?...
— Tak.
— Ha... no... niby... hm...
— Cóż to? W gardle waści zardzewiało, czy co? Mruczysz, a nie gadasz.
Odpowiedzią było spojrzenie wymowne, na kufel próżny wrócone.
Jur zrozumiał. Do drzwi okutych podszedł i zapukał w nie lekko. Uchyliły się odrobinę i przez szparę wąską ukazała się w nich kudłata głowa sługi miejskiego. Nad głową zabłysło ostrze halabardy.
— Frącku — rzekł więzień do strażnika — masz jeszcze „wareckie138”?
Głowa pochyliła się przytakująco i zniknęła. Po chwili ukazała się w szparce ręka dzierżąca dzban kształtu konwi. Ku ręce tej właściciel kufla podreptał szybko ze swym naczyniem, które zaraz też napełniło się trunkiem pienistym. Drzwi zawarto i rygiel w nich zaskrzypiał.
— No, mości Kleofasie! — rzekł Jur. — Dar mowy wrócił ci już pewnie?
Staruch z czerwonym nosem kufel odstawił i pianę, na wąsach obwisłych pozostałą, wargami jął wysysać. Dopiero z tym się załatwiwszy, do papierów swych powrócił.
— Co się tknie Włochów — mówił z wolna, ociągając się — dwa do nich puncta139 zastosować można. Z obu jednak pociecha niewielka. Marszałkowi interpretować je wolno, jak zechce. A Myszkowski... — tu głos zniżył i niespokojnie w stronę drzwi zerknął — Myszkowski... no, wiadomo...
Nie dokończył i do wysączania kropli ostatnich w milczeniu się zabrał.
— O Myszkowskim powiadają — Jur podjął — że odda trzech szlachty polskiej za jednego psa włoskiego...
— Tssss!... Nie tak głośno!... — szepnął Kleofas. — Choć nie fałsz to żaden, jeno prawda. Sam to kiedyś na Zamku rzekł!...
— Wypomną mu to przy okazji! A puncta owe?
Czerwony nos zanurzył się w papierach.
— Punctum pierwsze — czytać jął stary. — „Ten, który by in iusta defensione vitae, gravi lacessitus iniuria140 kogo zranił, arbitrio141 — sądu marszałkowskiego subiacebit142”.
— A drugie?
— „Trąbienia żadne, oprócz stołów i wjazdów przednich panów senatorów, także i na surmach grania, osobliwie w nocy, aby nie były”.
— Winy nie oznaczono?
— Nie.
— Hm... Bez szkody żadnej wyjść mogą.
— Nie powinni — ale mogą. Tak będzie, jak się marszałkowi podoba. Quod libet, licet143...
Jur ręce zaplótł w gniewie bezsilnym.
— Wszelako nie powinni! — powtórzył Kleofas, jakby dla dodania młodzianowi animuszu. — Na ostre szli. Krew była po stronie waszej — sińce jeno u tamtych... Waszmościa niezawodnie mocno poturbowano?
Jur ręką pogardliwie machnął.
— Rany wszystko płytkie. Tłuszcz cyruliczy goi je ledwie nie na poczekaniu!
— To źle. Gotówem144 jaskrów przynieść, byś sobie waść jątrzył miejsca skaleczone...
— Ale i u tamtych chyba nie same sińce. Pomnę, żem grajkowi dobrze raz dojechał. Gdyby nie aksamit na łbie śliski, byłby mortuus145.
— Tsss! — syknął stary ostrzegająco. — Prudentia et vigilantia146. Czuj, bracie, i język na uździe trzymaj. A teraz Bogu cię zlecam — mnie gdzie indziej czekają.
Stary podniósł się z zydla, papiery pozbierał, w kieszenie je powtykał i krokiem niepewnym ku drzwiom postąpił.
Jur zbliżył się i monetę srebrną w rękę mu wsunął.
— Bez rady mnie rzucacie, mości Kleofasie? — zapytał z wymówką.
— Radęm dał. Milczeć, czekać i Bogu sprawę zlecić. Zresztą zajść tu jeszcze kiedy mogę — jak znowu Frącek straż będzie trzymał.
Na znak umówiony drzwi od zewnątrz odryglowano i stary wyszedł, nieco się zataczając.
Jurowi tajemna ta porada zamiast pociechy niepokój przyniosła. Ów suszykufel, z równą pilnością badający zawartość statutów, jak dzbanów, odsłonił przed nim brzydką stronę sprawy, której dotąd należycie nie pojmował. Jasnym mu się zdało od razu, że stoi na brzegu przepaści.
Białe czoło dłonią tarł, włosy na głowie i brodzie rozwichrzał, choć mu cyrulik marszałkowski spokojność zalecił, biegał po szczupłej celce jak szalony.
Dwieście grzywien, kwartał, a może i pół roku zamknięcia, niesława publiczna, ciężkie strapienie matki, tryumf nienawistnego rywala... Ach! Było od czego naprawdę oszaleć.
A Basia? Któż zaręczy, że dziewka tak młoda jeszcze i tak mało samodzielna postępku jego fałszywie nie osądzi? Może nawet, uległszy podszeptom intrygantów, potępi go zań i przyjaźń mu swą odbierze? Teraz dopiero pojmował, że gwałt zrobiony nocą pod oknami białogłów szlachetnych, a męskiej opieki czasowo pozbawionych, był czynem niemal sromotnym. W głowie mu kołowało, gorączki dostawał, klął w głos Agłę, Bolka i siebie...
O matce myśleć nawet nie śmiał. Staruszka zamartwi się chyba. Taki wstyd! Taka niesława! Taki grom z najpogodniejszego w świecie nieba! Przy tym i te grzywny, i to bezrobocie przymusowe wcale nie w porę przychodzą. Właśnie mieszczanin nowomiejski, co rolę Zawiślaków dzierżawi, zaległ z czynszem; magnaci za robotę nie płacą, zamówień niewiele, podatki rosną, na dworku dach zapada, a mistrz od astrologii, co ze starej złotniczki bóle krzyża wyprowadza, wyciąga zarazem z jej kiesy czerwieńce za czerwieńcami, wyobrażając snadź147 sobie, że o dukaty na ziemi równie łatwo, jak o planety na niebie.
Wreszcie o wszystko mniejsza, byle dziewka była stałą i miłować go chciała. Ale brakło mu, niestety, i tej właśnie, ze wszystkich najważniejszej, pociechy!
Wzdychał i biadał; palce gryzł i ocierał oczy, do których mu łzy bezwiednie napływały. Znikąd nie spodziewał się ratunku. Czuł, że go chwycono w kleszcze, z których już się cało nie dobędzie. W marszałku widział siłę ślepą i fatalną, co zmiażdżyć go miała; paragrafy statutów wydawały mu się wężami, które z sykiem i gwizdem pełzły doń, by go opasać i zdusić...
Pomiędzy nim a Basią stanął nagle mur nieprzebyty, a cegły do tego muru sam on zniósł, przez porywczość swą i zaślepienie. Alboż nie było rzeczą pewną, że gwałt zrobiony intra muros148 zaprowadzi go do wieży i niesławą okryje.
Co by powiedział na to rodzic jego, statecznością słynący, do urzędów publicznych powoływany i w kole ławniczym nierzadko zasiadający!
Czyż córka jedyna Balcera Szeligi, patrycjusza Starej Warszawy, spojrzeć nań teraz zechce? Ba! Toć dziwem by nawet nie było, gdyby przełożyła nad niego Włocha, który pod jej okna nie z burdą pijacką, jeno ze słodkimi wybrał się pieśniami...
Brrrr! Ta myśl ostatnia ostrzem noża serce mu przeszyła. Basia odwracająca się od niego ze wzgardą... Basia oddająca białą rękę Gianowi, w atłasy i aksamity strojnemu... Basia u boku znienawidzonego rywala, szczebiocąca io t’amo149 z pełnym miłości i szczęścia wejrzeniem... A! Piekło nawet katuszy takich nie wymyśli!
Jur zasłonił oczy rękami, aby obrazów okropnych nie widzieć. Nie pomogło to jednak. Wyobraźnia rozgorączkowana pokazała mu jeszcze najbogatszą z komnat Balcerowskich, a w niej gody weselne Basi i Giana, obok zaś: loch ciemny, a w nim jego samego, na wiązce słomy zbutwiałej...
To widzenie dopełniło miary.
Młodzieniec głowę pochylił i łzy gorące po twarzy mu pociekły...
O zmroku, gdy wartę przy drzwiach zluzowano, wszedł do celi Frącek, kaganek wnosząc zatlony150. Widząc więźnia srodze strapionego, pocieszać go jął. Chłop to był prosty, dzięki jednak ciągłemu ocieraniu się o sprawy wieżowe wiedział o nich niejedno.
— Panisko się nie gryź... — tonem rzekł pocieszającym — sprawa wżdy151 nie gardłowa!...
Jur westchnął tylko.
— I do „fundy152” paniska nie wsadzą — ciągnął Chrzan. — Trupa nie było.
— Ale tyle miesięcy zamknięcia! Ale sromota okrutna!
— O wa! Z wina to przecie poszło, nie z charakteru. Z wina i z prędkości. A te miesiące to i cóż? Przelecą jak z bicza trzasł!
— Co ja tu będę robił! — biadał więzień, głową jak talmudzista kiwając.
— Krzywdy panisko nie dozna. Ja w tym i starosta. Wżdy to kum waszmościnego rodzica — pan dobry dla swojaków, a dla miemców jeno kat. Już on i tym waszmościnym muzykantom zalał sadła za skórę!
— Włochom?
— Tak, miemcom. Zamknął ich do takiej dziury, gdzie jeno nietopyrz wytrwa. Niby to z tej racji, że lepsze izby zajęte. Lamentują też, psiawiary, oj, lamentują, aż się na całą okoliczność rozlega...
Jur słuchał tego z widocznym ukontentowaniem.
— Ale im nic nie będzie... — westchnął. — Napadnięci są, nie napastnicy. Upiecze im się z pewnością.
— Pewności to tu jeszcze nie ma.
— Marszałek osądzi ich łaskawie. Przecie Włoch to z duszy i z odzieży!
— Właśnie, że sądzić będzie inny. Jegomość pan Myszkowski ma w Zamku robotę. Osądzi pisarz.
Wszystko to podziałało na Jura uspokajająco. Głowę podniósł i weselej spojrzał przed się.
— Cknić mi się tu będzie... — rzekł głosem o wiele już spokojniejszym.
Frącek w głowę się stuknął.
— Paniskowi bez roboty markotno. Narzędzia złotnickie trza tu sprowadzić. Ot co!
Młodzieńcowi oczy zaświeciły.
— Prawdęś rzekł, Frącku — odpowiedział. — Przy warsztacie czas by się mniej dłużył. A i do łba mniej by czarnych myśli lazło.
— Uładzi się to, uładzi!
Zaraz nazajutrz młody złotnik, narzędziami swymi otoczony, kreślił model niewieściego naszyjnika, w którym splatały się misternie dwie gotyckie litery B. S.
Twarz miał prawie pogodną, a chwilami nawet — zapomniawszy się — poświstywał...
U Fary było pełno. Suma, celebrowana przez biskupa, ściągnęła cały kwiat mieszczaństwa i liczny poczet szlachty. W ławkach i stallach, na gankach dworskich i na niskich, wzdłuż ścian ustawionych stołkach zasiedli patrycjusze Starej Warszawy oraz dostojnicy państwowi. Błyszczało to wszystko papuzimi barwami odzieży, połyskiem jedwabiu, futer drogich i aksamitów, ogniem łańcuchów złotych — i zapinek kosztownych, kamieniami różnofarbnymi sadzonych.
Mieszczanom świeże laudum153 przeciw zbytkowi nie pozwalało roztaczać bogactw tak widomie, jak to czyniła szlachta. Przewaga
Uwagi (0)