Cudna mieszczka - Wiktor Teofil Gomulicki (bezpłatna biblioteka internetowa TXT) 📖
O rękę Basi Szeliżanki, pięknej, młodej i bogatej panny, ubiega się dwóch mężczyzn. Jeden z nich to Giano, włoski śpiewak, drugi — Jerzy, polski mieszczanin, złotnik.
Ckliwa i romantyczna historia tego miłosnego trójkąta rozgrywa się w XVII-wiecznej Warszawie. Autor odtwarza realia stolicy z czasów Zygmunta III Wazy, zabiera czytelnika na spacery po warszawskiej Starówce i królewskich komnatach. Powieść Cudna mieszczka ukazała się po raz pierwszy w 1897 roku.
Wiktor Gomulicki to polski pisarz i badacz historii Warszawy, jeden z twórców epoki pozytywizmu. Autor m.in. słynnej powieści Wspomnienia niebieskiego mundurka, współpracował z redakcjami „Kuriera Warszawskiego”, „Kuriera Codziennego” i innych. W 1918 roku został uhonorowany nagrodą literacką im. Elizy Orzeszkowej.
- Autor: Wiktor Teofil Gomulicki
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Cudna mieszczka - Wiktor Teofil Gomulicki (bezpłatna biblioteka internetowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Wiktor Teofil Gomulicki
Większy jeszcze przepych widniał między niewiastami. Wśród młodych przeważała w odzieży barwa niebieska („obłoczna”, jak mawiano), a w klejnotach perły. Starsze występowały niemal wyłącznie w czerni, roziskrzonej tu i owdzie tęczowymi iskrami brylantów. Niektóre z dziewic miały włos rozpuszczony, a na nim wianek z kwiecia świeżego, co było pamiątką prastarych, słowiańskich jeszcze, czasów. Ubiór matron zbliżał się barwą i krojem do odzieży zakonnej.
W bocznych nawach i pomiędzy filarami (które mozaikowały gęsto kamienie nagrobne) tłoczył się naród podlejszy. Ale i ten nawet nie był, jak dziś bywa, tłumem pospolitym i „szarym”. Barwy: ceglasta, modra, żółta, a nawet krzykliwie czerwona, ożywiały go przyjemnymi dla oka plamami.
Więc też słońce, padłszy w tę zawieruchę barw i blasków, hulało bez pamięci, jak bachantka na uczcie Dionizowej. Gdzie tylko promień jego sięgnął, istnym wybuchem znaczył swe przejście. Cóż dopiero gdy sine dymy kadzideł przebiwszy, do sanctuarium dotarł, gdy oświecił ołtarz wielki, świeżo sumptem królewskim154 od podstaw do szczytu wyzłocony, gdy złocenia te, ogniem swym objąwszy, w gorejący krzak Mojżesza bogatą całość zamienił!
Obraz to był nie na dzisiejsze oczy...
Wielkim, od lat dziesięciu, to jest od daty cudu, niesłabnącym urokiem czarował wszystkich Chrystus, przez szlachetnego Baryczkę z Norymbergi zwieziony. Korzono się przed nim, wzdychano doń, wota mu kosztowne ślubowano. Urok innego rodzaju wywierał obraz włoskiego pędzla, świeżo w wielkim ołtarzu zawieszony. Malował go, na zlecenie króla, młodszy Palma, mistrz wenecki. Była na obrazie tym Najświętsza Panna, byli święci Jan Chrzciciel i Stanisław: trójca patronów miasta, kraju i chrześcijaństwa całego. Czyjeż serce na tyle świętości pozostałoby obojętnym!
Organu Fara jeszcze nie miała155. Tymczasem rolę organu pełniła kapela „na cały świat chrześcijański najsłynniejsza156”. Kościół miał swoją kapelę, dwór swoją: w dnie jednak uroczyste dworscy muzykowie i śpiewacy śpieszyli łączyć się z farskimi. Tak właśnie i w owym dniu było.
Uwaga pobożnych, pomiędzy malowidła, stroje, relikwie, śpiew i muzykę rozdzielona, ogniskowała się w jednym przedmiocie, który wszystkich w równym stopniu pochłaniać się zdawał. Kto by śledził z pilnością promienie spojrzeń tego tłumu różnolitego, poznałby, że zbiegały się one w prezbiterium, po prawej stronie wielkiego ołtarza, na ganku cudnie rzeźbionym, gdzie siedział jeden tylko w modlitwie pogrążony człowiek. Człowiek ów, panujący osobą swą nad gronem dostojników kościelnych, nad magnaterią strojną i buńczuczną, nad poważnym patrycjatem mieszczańskim i nad tłumnymi rzemieślniczymi korporacjami, siedział cicho i w takiej nieruchomości, że raczej posągiem się zdał niż żywą istotą.
W jego twarzy białej, lekko zarumienionej, o rudawych włosach i takimże zaroście, malował się wielki, nadludzki niemal, spokój. Nie był to wszakże spokój marmuru; prędzej można go było woskowym nazwać lub drewnianym. Rysy te miały wyraz zastygły i niezmienny, który świadczył o zastygłej również i niezmieniającej się duszy. A składały się na ów wyraz pierwiastki różnorodne i sprzeczne: pokora i zaciętość, pobłażliwość i upór, znieczulenie moralne i wielki wysiłek umysłu ku jednemu skierowany celowi...
Ten człowiek-posąg, czy też ten człowiek-automat, miał lewą rękę opasaną różańcem, w prawej zaś trzymał książkę niedużą, z której się modlił, poruszając nieustannie bladymi, wąskimi wargami. Oczy jego były wielkie, ciemne i tak przejrzyste, jak przejrzystą bywa płytka i martwo stojąca woda. Spojrzenie ich przenosiło się z książki na kapłana, a z kapłana na książkę; zdawało się też, że poza tymi dwoma przedmiotami nic już zgoła dla tych oczu i dla człowieka tego nie istnieje.
Był to — król.
Nabożeństwo do połowy dobiegło. Ojciec Bembus157, jezuita, chorego Skargę zastępujący, zeszedł już z kazalnicy. Zbliżał się punkt nabożeństwa szczytowy: Podniesienie.
Już Bobola, podkomorzy królewski, zwyczajem swym, z ławki wyszedł i krzyżem legł na kamiennej posadzce. Wielu mieszczan za przykładem jego poszło, o ile im na to tłok panujący w świątyni pozwalał. Fala głów pochyliła się naprzód i w tył, na kształt kłosów, na które wiatr powiał. Ucichł głos celebransa158 i usługujących mu alumnów. Na powitanie chwili wielkiej wszystko skupiło się i zamilkło...
Ale wprzód jeszcze zabrzmieć miały na chórze pieśni, z pięknych najpiękniejsze.
Twarz Zygmunta straciła na chwilę swój wyraz drewniany. Odmalował się na niej lekki, radosny niepokój, jaki sprawia rozkosz nadchodząca. Twarz królewska wciąż była zwrócona ku ołtarzowi, ale ucho lewe pochyliło się widocznie, ruchem miłosnym niemal, w stronę chóru...
Tymczasem zaszła rzecz nieprzewidziana.
Zamiast pieśni wspaniałej, która świątynię całą wstrząsnąć miała, ozwało się kilka głosów niestrojnych, głuchych i jakby śmiałością własną przelękłych. Cytry i wiole połączyły się z nimi, ale po to tylko, by zamieszanie powiększyć. Po kilkunastu taktach niefortunnych wszystko w miejscu stanęło.
Świątynię zaległa cisza kłopotliwa. Wszyscy na chór się obejrzeli, zafrasowani i kwaśni. Na obliczu królewskim osiadła chmura...
Ale w tejże chwili kapłan powrócił do ołtarza i zadźwiękły dzwonki alumnów. Król ze stołka zesunął się i na kolana upadł; kadzielnice mocniej zadymiły; po kościele przebiegło jękliwe a potężne „aaaa!”; złota monstrancja uniosła się w górę i najdumniejsi czołem przed nią uderzyli.
Po skończonej ofierze Zygmunt wrócił na miejsce, z nierozwianą na obliczu chmurą. Na jedno z pacholąt dworskich, w głębi ganku stojących, skinął, a nadbiegłemu szepnął słowo jedno:
— Pacelli159...
Potem na nowo w modlitwie się zagłębił.
Pacholę bocznymi schodami zbiegło do kaplicy „ciemnej”, a stąd wskroś tłumu, rozstępującego się ze czcią przed barwami królewskimi, do chóru dotarło i na chór weszło. W chwil kilka później wracało tąż samą drogą, a za nim postępował dyrektor muzyków królewskich, Asprilio Pacelli. Włoch to był zażywny, z cudzoziemska ubrany, z wywiniętym u sukni koletem, z bródką niewielką i takimiż wąsami.
Zatrzymał się on w przejściu do loży królewskiej wiodącym i postawę przybrawszy pokorną, czekał.
Nabożeństwo skończyło się; biskup, asystą otoczony, odszedł od ołtarza, a Zygmunt nie poruszał się z miejsca, oczy mając utkwione w książce i wąskimi wargami nieustannie poruszając. Siedzieli też i panowie w stallach, i mieszczanie w ławkach, nikt bowiem nie chciał monarchy w wyjściu z kościoła wyprzedzać.
Wreszcie z ust bladych wybiegło westchnienie, woskowa twarz pochyliła się automatycznie i dłoń koścista trzykrotnie, z całej mocy, uderzyła w piersi.
— Amen... amen... amen... — rozległo się wśród ciszy powszechnej.
Król powstał.
Zaraz też ruszyli z miejsc swych dworscy i miejscy dostojnicy i tłum w nawach bocznych zakołysał się, ku wyjściu zmierzając. Świątynię napełniła wrzawa rozmów, stukanie podkutego obuwia, chrzęst złotogłowi i adamaszków.
Do króla poskoczyło pacholąt dworskich kilkoro. Jedno zabrało modlitewnik, drugie poduszkę aksamitną, trzecie worek jedwabny z różańcem, medalikami itp. Przy boku Zygmunta znaleźli się też wnet i komornicy160. Ten mu delię podsuwał, tamten beret podawał, ów rękawice naciągać pomagał. Wreszcie monarcha, z pacholętami na przedzie, a drużyną komorniczą za sobą, skierował się ku gankowi krytemu, który prezbiterium farskie z zamkowymi komnatami bezpośrednio łączył.
Czekający w przejściu Pacelli zgiął się wpół przed królem.
Na widok Włocha chmura na oblicze Zygmunta wróciła.
— A... — rzekł, zatrzymując się, głosem, w którym razem i wymówka brzmiała, i gniew tłumiony. — Krzywdzicie mię, panowie — okradacie...
Pacelli zmilczał i tylko wzrok pytający podniósł na monarchę.
— Mniejsza wreszcie o mnie — ciągnął Zygmunt — ale ofierze świętej splendoru ujęliście... A jednak — dodał ciszej, choć z mocą — kosztujecie mię 12 000 talarów rocznie...
Dyrektor, choć wiedział, o co idzie, milczenia nie przerywał, tylko coraz niżej się gnąc, śmielej w oczy królewskie spoglądał...
— Cóż się stało — wybuchnął wreszcie tamten — z duetem lutni i cytry, który miał sumę dzisiejszą uświetnić?... Co się stało z przegrywką fletu, która mię w smutkach moich rozwesela?... Co się stało z arią tenora, która jest na duszę moją balsamem?...
Włoch wyprostował się.
— Najjaśniejszy panie! — rzekł. — Ani ja temu nie winien, ani kapela moja. Tenor i cytrzysta poturbowani przez napastników nocnych i do wieży wtrąceni. Flecista przepadł bez śladu — może zabity...
Wielkie oczy Zygmunta jeszcze większymi się stały. Po wargach lekkie drżenie przeszło.
— Co?... co?... co?... — pytał, z wysiłkiem gniew powstrzymując. — Mój Baldi w więzieniu?... mój Fabio za... za... zabity?... I to wszystko przy obecności naszej w stolicy!... Marszałek! gdzie jest marszałek?
Komorników kilku rzuciło się szukać Myszkowskiego. Ale już Zygmunt wybuch powściągnął i twarz jego stała się na powrót woskową. Na pacholęta skinął, aby gońców wstrzymali.
— Możesz odejść, maestro — rzekł, do Pacellego się zwracając. — Sprawa się rozpatrzy. Niewinnych krzywdzić nie pozwolimy.
W tej chwili jednak właśnie pojawił się marszałek. Przybywał służbę swą pełnić. Służba ta polegała na przeprowadzeniu króla ze świątyni na pokoje pałacowe.
Ze stroju i z miny Włoch to był istny. Ale nie gachem karnawałowym zdawał się, jak wielu, co się wówczas na dworze kręcili, jeno raczej dostojnym patrycjuszem weneckim lub rzymskim. Suknie jego bogate były i pokaźne. W ręku trzymał laskę — urzędu swego oznakę.
Przybywszy, skłonił się głęboko przed monarchą, obecnym zaś dał znak, by się w tył cofnęli. Komornicy, pacholęta, dworzan kilku i przywołany direttore161 rozkaz ten pośpiesznie spełnili. On wówczas zajął miejsce tuż przed królem i krokiem dostojnym, mierzonym, pochód rozpoczął.
Orszak w milczeniu głębokim szedł przez długie ganki i dłuższe jeszcze korytarze. Nikt poważnej ciszy ani szeptem nie przerwał. Pacholęta nawet żywość wrodzoną poskromić musiały. Twarze ich półdziecięce, z zaciśniętymi ustami i wzrokiem ku ziemi spuszczonym, przywodziły na myśl spętanych amorków162.
Król posuwał się jak automat — sztywny i chmurny.
W pałacu przygotowano dla króla posiłek południowy. W wielkiej komnacie o złoconych belkach i sprzętach gdańskich, z ciemnego dębu rzezanych, zgromadziła się cała rodzina królewska. Przy wejściu orszak towarzyszący monarsze cofnął się i tylko marszałek, wciąż króla wyprzedzając, wszedł do środka.
Pacelli usunął się do poczekalni, w przypuszczeniu, że go król potrzebować będzie.
Król jednak w tej chwili zapomniał o wszystkim. Wyszła naprzeciw niego żona z uśmiechem słodkim na pobladłych po słabości niedawnej ustach. Do piersi ją przycisnął, sztywności jednak zwykłej nie stracił. Zaraz potem w atłasowej, koronkami złotymi nastrzępionej poduszce podsunięto mu kilkotygodniowe zaledwie dziecię, które trzymała Mejerin, niewiasta o surowej i przebiegłej twarzy. Dziecię to miało głośne później imiona: Jana Alberta. Przyszły biskup warmiński i krakowski, którego śmierć przedwczesna w Padwie czekała, niczym w tej chwili przeczucia losów przyszłych nie objawiał. Śmiał się i rączętami machał, więcej patrząc na brylantową spinkę rodzica niż na jego majestatyczne oblicze. Zygmunt pochylił się nad malcem, końcami ust lekko czoła jego dotknął i zaraz do dawnej wrócił sztywności.
A już z boku za rękaw go ciągnął zuch trzyletni, o wielkich ciemnych oczach, którego szpeciło tylko niemieckie ubranie, za poważne na jego lata i czyniące zeń prawie karzełka. Tego zucha król w górę uniósł, w pyzaty policzek pocałował i po niemiecku do niego zagadał. Ulubieniec to był obojga rodziców.
Na ostatku dopiero ramię królewskie przyjęło pocałunek słusznego wyrostka, który w barwnym, bogatym stroju, z drobnym zarostem na pełnej, białej twarzy, wyglądał pięknie i dziarsko. Na korne powitanie najstarszego syna król odpowiedział ozięble, wzrokiem niechętnym mierząc jego ubiór i cicho poruszając wargami, z których jednak ani jedno słowo nie wyszło.
Zaraz też zasiedli wszyscy do stołu i wśród szczęku srebrnych naczyń zawiązała się rozmowa — niemiecka.
Nierychło doczekał się Pacelli słowa królewskiego.
Ku zachodowi się już miało, kiedy przyniósł mu je błękitno-różowy pazik, w mycce aksamitnej na długich, rozpuszczonych kędziorach.
— Jego Królewska Mość — rzekł młodziutki poseł — dzisiejszego wieczora zabawiać się będzie muzyką. Rozkazuje też, aby stawili się do popisów sinior Giano i sinior Luca...
Włoch usta szeroko otworzył, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Chciał dziwić się osobliwemu rozkazowi i bliższych żądać objaśnień, ale żywe jak skra chłopię, nie czekając na odpowiedź, wybiegło pędem z komnaty.
Stał więc przez chwilę jak odurzony i ust nie zamykał. Powrócił jednak z wolna do przytomności i uśmiechnął się nawet.
— Ha, dyrektorze, jakiżeś ty głupi! — rzekł sam do siebie. — Alboż to nie wiesz, że wola króla jest święta? Zamiast tu stać jak kołek, ruszaj czym prędzej po Giana i Lukę. Czy gniją oni w lochu, czy smażą się na dnie piekła, co tobie do tego? Król kazał, żeby byli, i być muszą. A losom dziękuj, dudku, że Jego Królewskiej Mości nie zachciało się w dodatku Fabia. Może byś go wskrzeszać jak Łazarza musiał...
Nie przestając gadać do siebie, wysunął się z pałacu boczną bramą. Nie poszedł jednak ani do siebie, ani do muzyków swoich, jeno do winiarni.
Małmazji163 kazał sobie podać, rodzynków i sera.
— Skoro cud ma się stać — mruczał — stanie się i beze mnie.
I pił a jadł, o nic się nie frasując.
Dopiero kiedy sługa ze światłem się ukazał, dyrektor za głowę się chwycił w rozpaczy. Przyszła na niego chwila takiego strachu, że mu na czoło pot kroplisty wystąpił, a usta i policzki pobladły.
Zerwał się, zapłacił i wybiegł z pośpiechem na ulicę. A na ulicy zmrok już szary panował i z wieży ratuszowej godzinę siódmą otrębywano.
— Mam już tylko niecałą godzinę przed sobą! — jęknął w zupełnym przygnębieniu.
Ale wróciła mu raptem wiara w przeznaczenie i w silniejszą od przeznaczenia wolę królewską. Ręką machnął i mruknął:
— Che sarà, sarà164.
I krokiem szybkim wskroś tłumu świątecznego, który wydrwiwał jego kuse ubranie, puścił się na ulicę świętego Marcina. Przy ulicy tej w zabudowaniach rozległego klasztoru znajdowało się główne schronisko muzyków. Zaraz też obok i groby ich były. Sąsiedztwo dla dzisiejszych ludzi niepokojące, dla ówczesnych zwykłe i ani trochę niegroźne...
Przebiegł jeden, drugi i trzeci korytarz, wymijając co krok opasłych zakonników i rzucając im w przelocie łacińskie pozdrowienie. Zdyszany i potem okryty, znalazł się wreszcie w sieni do przybytku muz wiodącej.
Odzywało się tu zewsząd mruczenie basów, świegotanie pikulin, gruchanie fletów, jęczenie wioli — niesforny chaos różnorodnych, a niepowiązanych ze sobą dźwięków, które świadczyły, że kapela zabrała się do swych codziennych egzercycyj165.
W chwili gdy zmęczony, choć zrezygnowany, zbliżał się do drzwi, na których fantazja czyjaś wymalowała gąsior szklany z naciągnionymi166 nań, niby na mandolinę, strunami — wybuchła w zamkniętej izbie wrzawa głosów zmieszanych, śmiechów, wiwatów...
Pacelli stanął, uszom nie dowierzając.
Wśród wrzawy owej najwyraźniej słychać było śpiewny tenor Giana i piwniczny bas Luki...
Stanął
Uwagi (0)