Cudna mieszczka - Wiktor Teofil Gomulicki (bezpłatna biblioteka internetowa TXT) 📖
O rękę Basi Szeliżanki, pięknej, młodej i bogatej panny, ubiega się dwóch mężczyzn. Jeden z nich to Giano, włoski śpiewak, drugi — Jerzy, polski mieszczanin, złotnik.
Ckliwa i romantyczna historia tego miłosnego trójkąta rozgrywa się w XVII-wiecznej Warszawie. Autor odtwarza realia stolicy z czasów Zygmunta III Wazy, zabiera czytelnika na spacery po warszawskiej Starówce i królewskich komnatach. Powieść Cudna mieszczka ukazała się po raz pierwszy w 1897 roku.
Wiktor Gomulicki to polski pisarz i badacz historii Warszawy, jeden z twórców epoki pozytywizmu. Autor m.in. słynnej powieści Wspomnienia niebieskiego mundurka, współpracował z redakcjami „Kuriera Warszawskiego”, „Kuriera Codziennego” i innych. W 1918 roku został uhonorowany nagrodą literacką im. Elizy Orzeszkowej.
- Autor: Wiktor Teofil Gomulicki
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Cudna mieszczka - Wiktor Teofil Gomulicki (bezpłatna biblioteka internetowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Wiktor Teofil Gomulicki
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-3234-3
Cudna mieszczka Strona tytułowa Spis treści Początek utworu I. Serenada II. Ostatnia kropla III. Nie zawsze powraca się nocą tam, skąd się rankiem wyszło IV. Basia V. Będzie, co przeznaczono VI. Szczerb wypływa VII. Sieć dla muchy VIII. Pajęczyna dla bąka IX. Dwaj „artyści” X. Los nieobecnych XI. Dzieła nocy XII. Łańcuch, który zamiast związywać, rozwiązuje XIII. Dalsze ogniwa tego samego łańcucha XIV. Ogniwo ostatnie Dopisek Przypisy Wesprzyj Wolne Lektury Strona redakcyjna— Tędy, Fabio! Tędy, Luka!
— Corpo di Bacco1! O małom nie runął przez jakieś ciało parszywe, co w poprzek drogi leżało!
— Pies pewnie...
— Pewniej Żyd.
— Kolnij nożem — przekonasz się. Jeśli pies — zawyje; jeśli dusza niechrzczona — zakwiczy...
— Ciszej, kamraci2. Ty, Luka, brzuch wciągnij, a ty, Fabio, trzymaj się murów i nie schodź na środek. Księżyc zdradzić nas może.
— Rzuciłbyś do biesa3 tę komedię, przyjacielu Giano! To nie Wenecja!
— Więc cóż! Piękne niewiasty są wszędzie, a nad Wisłą więcej ich niż nad lagunami.
— Mówisz jak półgłówek. Dodaj, że Warszawa od Wenecji piękniejsza, a będę cię miał za skończonego wariata.
— Nie kłóćcie się. Otośmy na rozstaju. Niech Giano gada teraz: w prawo czy w lewo?
Zamilkli i w miejscu stanęli. Byli u wylotu ulicy Baryczkowskiej wprost targu rybnego. Przed nimi leżał placyk kwadratowy, przez pół biały od księżyca, przez pół czarny od mroku. Z dwóch stron placyku stały kamienice; w głębi ciągnął się mur wysoki, zębaty, w równych odstępach basztami półokrągłymi najeżony.
Z trzech ludzi, rozmawiających po włosku, wysunął się najwyższy, któremu było na imię Giano. Wysunął się i jął4 niespokojnie patrzeć dokoła.
Zawinięty był w płaszczyk lekki, spod którego wyglądały nogi w femurałach5 barwistych. Na głowie miał berecik z piórem czerwonym. Spod berecika wymykały się długie, czarne, na szyję spadające włosy.
Towarzysze byli również z włoska, choć mniej strojnie ubrani. Jeden gruby, beczkowaty, wyglądał jak tocząca się kula. Drugi zdawał się suchotnikiem.
Giano spojrzał bystro w jedną i w drugą stronę, i cofnął się z pośpiechem pod wystający okap muru.
— Hę? — spytali tamci.
— Baczność — szepnął — ktoś nadchodzi.
Dunajem toczyło się dwóch kumów6 pod dobrą datą7. Szewcy pewnie albo cieśle — w szarych kubrakach obydwa, z czapkami przekrzywionymi. Jeden patrzył w księżyc i podśpiewywał, niezbyt głośno zresztą:
Drugi patrzył w ziemię i pluł na prawo i na lewo.
Gdy byli już blisko, weselszy z dwóch zaśpiewał głośniej:
Stanął i w miejscu się okręcił.
Nagle wzrok jego padł na trójkę stojącą pod murem. Zajęła go bardzo. Przyglądał się jej pilnie, oczy mrużąc i uśmiechając się; potem palec wysunął przed siebie i usta otworzył.
— Włoskie małpy! — krzyknął w głos i śmiechem wybuchnął głupim.
Ale drugi w tejże chwili dał mu w bok kułaka12.
— Królewscy! — rzekł mu do samego ucha.
Uspokoiło go to od razu. W jednej chwili spoważniał, przygarbił się, zmalał. Czapkę z głowy ściągnął i mówił:
— Laudetur13.
— In saecula...14 — odrzekli Włosi.
— Ja... — bąkał onieśmielony, kłaniając się, z odkrytą wciąż głową — ja panów Włochów od serca miłuję... Panów Szwedów takoż... I panowie Niemcy moi bracia... Powiedziano: miłuj bliźniego swego...
Towarzysz pociągnął go za rękaw, przerywając orację. Opierał się trochę, w końcu ustąpił. Odchodząc, jeszcze raz skłonił się pokornie.
— Wydostań brzuch, Luka! — zawołał Giano wesoło. — Niebezpieczeństwo minęło.
Grubas wysunął się spoza skarpy, do której przylepiony był jak nietoperz.
— Oj, Giano! Giano! — mówił płaczliwie — szukasz ty guza własnowolnie.
— Na swoją głowę i na naszą! — dodał płaczliwiej jeszcze Fabio.
— Tchórze! — wykrzyknął Giano. — Zlękli się dwóch szewców pijanych.
— Ba! Mogła to być szlachta!...
— Albo pancerni!...
— Giano, pieszczoto wenecjanek! Przyjaciel tobie mówi: wróć się!...
— Giano, słowiku z Lido15! Kamrat ciebie ostrzega: wróć się!...
Smukły Włoch głowę uniósł — oczy mu zapłonęły...
— Nigdy! — rzekł z mocą. — Ach! Wy nie wiecie, jaka ona piękna. Róża przy niej jest pokrzywą, brylant krzemieniem, słońce świeczką łojową...
— Pi, pi, pi!... — zadziwił się Fabio.
— Kiedym ją po raz pierwszy ujrzał... takt w śpiewie zgubiłem. Zdawało mi się, że to z ołtarza anioł zestąpił i siadł w ławce z książką do modlitwy. Od tego dnia nie sypiam. Kiedy wy wszyscy, winem nalani, w najlepsze chrapiecie, otwieram okno, na księżyc patrzę i wołam z głębi serca: „Barbaro! Barbaro!”.
— Ona nie dla ciebie... — mruknął Luca.
Giano rzucił się, jakby go sztyletem pchnięto. Oczy mu dziko błysnęły; usta wykrzywił kurcz; pod czarnym wąsem zabieliły się wyszczerzone zęby.
— Jeśli nie dla mnie — syknął — to i dla nikogo!
Towarzysze spojrzeli po sobie. Oczy ich mówiły: „Już z nim nikt nie poradzi...”.
— Idźmy! — odezwał się z rezygnacją grubas.
— Idźmy! — powtórzył jak echo suchotnik.
Giano uspokoił się, ale mu bladość na twarzy została. Skinął na kamratów i poprowadził ich przez plac, po stronie cienia. Potykali się o wielkie, płaskie kadzie, poślizgiwali na wilgotnych i szlamem pokrytych kamieniach. Woń ryb zepsutych uderzała ich powonienie. Nad głową słyszeli łoskot suchych, poruszanych wiatrem sztokfiszów, które wywieszono na znak ponad kramami.
Minąwszy targ rybny, skręcili w prawo. Giano prowadził ich teraz wąskim przejściem wzdłuż muru. Pełno tu było gruzów; rosły też osty i inne zielska. Niebawem ujrzeli przed sobą potężny czworobok Bramy Nowomiejskiej. Osadzony mnóstwem przystawek, daszków, wykuszów, wieżyczek małych i okratowanych okienek, wyglądał jak maczuga krzemieniami nabijana.
— Kto idzie?! — krzyknął pachołek trzymający straż w bramie i halabardą brzęknął o kamienie.
Ale zaraz, poznawszy „królewskich”, uspokoił się i w głąb cofnął. Na ławie kamiennej stał tam dzban niepróżny, a przy nim kilku wojaków w kości grało...
— Przeklęte Włoszyska! — mruknął spluwając. — Zawdy16 to ma po nocy robotę!
— Wiadomo! — odezwał się kompan od dzbana. — Włoch i kot — czeladź17 czartowska!
Inni przeżegnali się z trwogą.
Giano z towarzyszami weszli na Krzywe Koło. Posuwali się z ostrożnością wielką, bo ulica była widna i cień wąziuchny tylko paskiem ciągnął się wzdłuż kamienic. Co kilkadziesiąt kroków wymijać musieli kupy śmieci i nawozu. Środkiem ulicy, głucho pluszcząc, płynął ściek i na brudnej fali pozłotę niósł księżycową.
— O Wirgili! — szepnął Fabio ze smutnym uśmiechem, pokazując widok ten przyjacielowi.
A Luka przeniósł oczy ze ścieku na towarzysza i zauważył:
— Jest strumień i pasterz jest piękny z fletnią. Niech wyjdzie Amaryllis, a będzie ekloga18...
Giano milczał — smutny i jakby martwy. Dopiero gdy stanęli u wejścia na Rynek, ożywił się. Wskazał kamienicę narożną, wąską a wysoką, i rzekł głosem drżącym:
— To tutaj...
Rynek w oświetleniu pełni księżycowej wyglądał fantastycznie. Jaskrawe światła i cienie grube kłóciły się co krok ze sobą. Stojący na środku Ratusz rzucał kolumnę mroku tak wielką, że aż sięgała jasnych frontów kamienic. I były kamienice te podobne duchom czyśćcowym, które stopami wrosły w otchłań, ale na czołach mają już zorzy niebiańskiej jutrzenkę.
Tu i owdzie znać jeszcze było ślady strasznego pożaru sprzed lat pięciu19. Na ogół jednak domy były piękne i strojne. W świetle księżyca pławiły się liczne figury kamienne, białe i barwione, stojące na gzymsach, wychylające się z wnęk i zdobiące narożniki. Na belwederkach20, obyczajem włoskim, stały kwiaty. Wiele kamienic miało fronty malowane w różne kolory; na niektórych połyskiwało złocenie. Gdzieniegdzie, mimo noc jasną, paliła się lampka przed wmurowanym w ścianę obrazem.
Nad wszystkim górowała smukła wieżyca Ratusza — niby maszt kamiennego korabia21, który senna cisza fal na miejscu osadziła.
Spało miasto; spali ludzie. Nie świeciło się ani w jednym oknie. Cisza była taka, że można było słyszeć skrzypienie blaszanej syreny,
Uwagi (0)