Dzieci szatana - Stanisław Przybyszewski (gdzie za darmo czytać książki .txt) 📖
Małe miasteczko terroryzowane jest przez grupę anarchistów. Ich przywódca, Gordon, skupia wokół siebie jednostki słabe, beztalencia, młodych ludzi, którzy zwątpliwi w życie i szukają jego sensu.
Wykorzystuje ich i uzależnia od siebie, nie tylko po to, by siać zniszczenie, lecz także by budować nowe wzorce, oparte na jego demonicznych ideałach. Dzieci szatana uważane są za pierwszą polską powieść satanistyczną. Gordon, główny bohater, uważany jest niekiedy za alter ego samego Przybyszewskiego, który bardzo interesował się okultyzmem, a także był propagatorem filozofii Nietzschego i jego idei nadczłowieka. Utwór został wydany po raz pierwszy w 1897 roku w języku niemieckim.
Stanisław Przybyszewski to jeden z najważniejszych twórców okresu Młodej Polski, prekursor polskiego modernizmu, kontrowersyjny dramaturg, eseista, przedstawiciel tzw. cyganerii krakowskiej.
- Autor: Stanisław Przybyszewski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dzieci szatana - Stanisław Przybyszewski (gdzie za darmo czytać książki .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stanisław Przybyszewski
— Mniejsza o to. Z tego rodzaju pomysłami wszędzie spotkać się można. Sposób wykonania jednak tego planu i środki, na jakie pan wskazywał, przekonały mnie, że pan bardzo szczegółowo nim się zajmował.
— Tak, chciałem zostać księdzem.
— Trwa pan jeszcze w tym zamiarze?
— Jestem skazany na śmierć.
— Ależ to jeszcze nie jest tak pewne?
Wroński spojrzał na niego niechętnie.
— Dajmy temu pokój! Przystąpmy do rzeczy.
— Ależ nie ma potrzeby. Widzę, że pan bardzo starannie nad wszystkim się zastanawiał.
Wroński znowu nieufnie spojrzał na niego, ale twarz Botki pozostała spokojną, poważną, uczciwą.
— Pan zajmował się także archeologią — podjął Botko po chwili. — Widziałem u Gordona jedną z pańskich prac historycznych, o dziejach tutejszego klasztoru.
Wroński ucieszył się.
— Korzystał pan z tutejszego archiwum? Podobno jest bardzo bogate. Czy znajduje się ono w ratuszu?
— W ratuszu?
— No, jeżeli są tam cenne materiały...
— Nie! W ratuszu leżą tylko rzeczy bez wartości... Całe stosy papieru, tam, na górze... Przyszła mi myśl, oblać to wszystko naftą...
Wroński powiedział to prawie złośliwie.
— Śniłem o tym... Czy tego się pan chciał dowiedzieć?
— Nie! Ale dobrze by było zanieść naftę na górę. Znajdzie ją pan naturalnie na miejscu.
Wroński zadrżał. Pewność, że sen jego ma się teraz stać rzeczywistością, przerażała go... Krew uderzała mu do głowy, czuł, że go ogarnia gorączka.
— Te psy mnie zabiły! — zawołał nagle. — Teraz się zemszczę. Muszę się zemścić! Nieprawdaż? Nieprawdaż? Czyż zemsta nie jest najszlachetniejszym uczuciem! Wprost przeciwnym naukom mieszczańskiej moralności? Jeszcze przed godziną doznawałem trwogi. Przeklęta społeczna moralność wżarła się w najgłębsze nerwy. Ale ten jest Bogiem, kto umie gardzić tym, przed czym czuje trwogę. Gardzić tak, że przestaje istnieć dla niego. To jest istnieć w tym znaczeniu, aby stąd rodzić się mogły uczucia. Widzi pan, ja teraz przetrawiam myśli w sobie i walczę ze sobą. Nietzsche na papierze odwracał wartości, ja odwracam je w sobie. Chcę złego, tak zwanego złego, z tym samym naturalnym przeświadczeniem, z jakim Maciek lub Wojtek pragnie dobrego. I nie spocznę, aż tych kilku chałup nie spalę z takim samym spokojem, z takim samym czystym sumieniem, z jakim daję żebrakowi kęs chleba. Tak, tego pragnę, rozumiesz pan?
Usiadł na łóżku. Widział, jak około głowy Botki przesuwają się ogniste koła w coraz szybszym, szalonym ruchu. W końcu sam Botko wirować począł przed jego oczyma. Mózg jego się wyczerpał. Nie był w stanie myśleć.
— Czy panu niedobrze?
— Nie, nie! Ale jakie eleganckie ma pan ubranie.
— Nie powinienem zwracać uwagi. — Botko się uśmiechnął. — Człowiek elegancko ubrany nie zwraca uwagi. Zresztą pan jesteś wyczerpany, potrzebuje pan spokoju.
— Nie, nie!
Długa pauza.
— Czy zwrócił pan także uwagę na willę nad jeziorem?
— Na willę?
Wroński przetarł ręką czoło.
— Widzi pan... Nie wiem, skąd mi ta myśl przyszła. Wspaniała, niesłychana myśl! Myśl, której jeszcze żaden człowiek nie miał przede mną.
Chwycił Botkę za ramię.
— Wie pan, dlaczego muszę umierać? Pojmuje to pan? Dla stu marek! Dla stu marek muszę zdychać.
— Dla stu marek?
— Tak. Dostałem influenzy50, później zapalenia płuc. Byłem bardzo osłabiony i powinienem był iść do szpitala. Pisałem do tego człowieka, do którego willa należy. Wie pan, co mi odpowiedział? Że sam nie posiada stu marek? Ha, ha, ha! Teraz się zemszczę! Tam leżą jego skarby... Zemszczę się! Wszyscy powinniśmy uczyć się zemsty. Zemsta powinna stać się naszym najpotężniejszym instynktem. Utopiści pragną szczęścia! Ja chcę zemsty! Zemsta stworzy mi szczęście.
— I cóż się później z panem stało?
— Gordon przysłał mi pieniądze, ale wówczas już począłem pluć krwią.
Milczenie...
— Tak, w rzeczy samej! Mój pomysł... Mój wspaniały pomysł... Czy pan myśli, że ja tu gnić będę powoli? He, he... Dość mi tego! Jednym rzutem, tam w tej willi, w morzu płomieni.
Począł szeptać.
— Pojmuje pan, co to znaczy, metr zamarzłej ziemi ponad trumną? Nie, wcale nie ponad trumną. Trumna pęka w kawały, ale... he, he... pojmuje pan, że te przemarzłe grudy zgniotą moje ciało?
Botko milczał.
— Pojmuje pan to?
— Tak, pojmuję.
Pauza.
— Więc pan chce spalić się sam we willi?
— Tak.
Botko wstał i uścisnął serdecznie rękę Wrońskiego.
Wroński zawrzał nagle. Ogarniała go wściekłość i wstyd, że tak odkrywał tajnie swej duszy. Nieufność jego do Botki wzrosła jeszcze. Gdyby chciał wreszcie odejść.
— O mnie nie ma się pan co lękać — rzekł szorstko.
— O, jak pan jesteś podejrzliwym! — Botko uśmiechnął się. — Gdybyśmy takich mieli więcej. Skoro śnieg stopnieje... śnieg listopadowy nigdy się długo nie trzyma. Zaczyna nawet już topnieć.
Wrońskiemu przypomniało się, że śnił o śniegu.
— Śnieg lśni! — rzekł głęboko zamyślony.
— To jeszcze najmniejsza. Ale pozostają ślady...
Wrońskiemu się wydało, że Botko spogląda na niego z ukrytym uśmiechem i pogardliwym wyrazem twarzy. Zupełnie jak na smarkacza.
— Czy pan mnie ma za głupca? — zapytał z wściekłością.
— Boże, jakże pan jesteś podejrzliwym. Bardzo się cieszę, że pana poznałem. Zresztą jestem zupełnie uczciwym człowiekiem. Do widzenia. Gordon wkrótce pana odwiedzi.
IIIWroński był bardzo wzburzony.
Zdaje się, że ten człowiek naprawdę uważa mnie za smarkacza. To śmiesznie! Naturalnie oni nie wierzą, że jestem w stanie plan swój przeprowadzić. He, he... Przypuszczają, że chcę tylko wzbudzić zaciekawienie.
Zacisnął pięści z wściekłością.
Zobaczą, przekonają się.
Popadł w gorączkowe rozdrażnienie. Głowa omal mu nie pękła od natłoku myśli, których nie mógł opanować, tak się rozdrabniały i rozpraszały. Wszystko, o czym myślał, wydawało mu się zdaniem nieskończonej długości, powikłanym tysiącznymi warunkami i względnościami. Treści zdania nie mógł uchwycić. Wiedział tylko, że ustawicznie czegoś szuka.
Stanął na środku pokoju i myślał długo, czego właściwie szuka.
Aha! Jeżeli ma się przedostać przez mur ogrodowy, musi mieć żelazo do wyważania lub coś podobnego.
Nagle zapomniał o wszystkim. Nie był już w stanie opanować swych myśli, podszedł do drzwi, zamknął je ostrożnie za sobą. Nieprzyjemne uczucie zimna w nogach oprzytomniło go.
Buty, buty! Musiał przecież włożyć buty, jeśli miał wyjść.
Poszukał butów, szyję okręcił szalem i począł zastanawiać się nad tym, co czyni.
Ależ do pioruna! czyż jestem obłąkany? O co mi właściwie idzie? Chcę zaczerpnąć świeżego powietrza... Tutaj duszę się, muszę odetchnąć z głębi piersi, raz z głębi piersi odetchnąć.
Powtarzał to bezustannie. Niezwykła radość, że raz przecie swobodnie odetchnie, owładnęła jego duszą.
Nagle zawahał się.
Tak, musi przecież zostawić parę słów Poli, że zaraz przyjdzie.
Poszukał papieru i atramentu i znowu dał się opanować roztargnieniu. Gdy przyszedł do siebie, siedział na stole z twarzą wciśniętą w dłonie.
Szał go ogarniał. Przecież nie jest wariatem! Tyle jeszcze kontroli ma nad sobą, że wie co czyni.
Wyszedł, skradając się ostrożnie po schodach i stanął w bramie. Na dworze powietrze prawie wiosenne, ciepłe i łagodne. Niedawno spadły śnieg topniał.
Wyszedł na ulicę, światło księżyca go drażniło. Nikt go nie powinien widzieć. Trwożliwie rozejrzał się dookoła. Nie ma nikogo! Nasłuchiwał: wszędzie cisza, żadnego szmeru.
Przeszedł w poprzek ulicę i szybko doszedł do rowu.
Tak, łozina była dość wysoka. Mógł się zupełnie ukryć za nią. Musi się naturalnie trzymać miejsc zacienionych. Szedł z trudnością i uciążliwie51 po gruncie stromym i rozmokłym odwilżą. Kilkakrotnie omal nie upadł, raz nawet położyć się musiał na ziemi, aby nie wpaść do rowu.
Trzymał się mocno prętów52 w ciągłej obawie, że się złamią. Po chwili jednak przekonał się, że są dość silne i giętkie.
W ten sposób zbliżył się do mostu.
Nasłuchiwał. Jeśliby teraz ludzie szli przez most, spostrzegą go niewątpliwie.
Która też godzina być może? Chyba nie ma jeszcze dziesiątej. Tak, z pewnością nie ma.
Chciał iść dalej, ale nie miał odwagi ruszyć się z miejsca.
Nagle przyszła mu do głowy przerażająca myśl. Może go ktoś spostrzegł i teraz, po cichu za nim się skrada. Gorączkował, w głowie poczęło mu huczeć — nic nie słyszał.
Uspokoił się jednak natychmiast.
Przecież tak być nie mogło! Jeśli ma gorączkę, to nerwy jego podrażnione i przeczulone, a w takim razie musiałby wszystko widzieć i słyszeć.
Wielka, niespodziewana energia natchnęła go otuchą, dodała siły.
Przyczołgał się do mostu, wdrapał się po wiązaniu belek aż do samego środka, z małym wysiłkiem przedostał się na drugą stronę i spuścił się na dół. Teraz jednak droga stała się znacznie trudniejszą.
Brzegi rowu były zupełnie strome, dotykały z obu stron murów przyległych domostw, w skośnej równej linii.
Z trudem, powoli, obrócił się twarzą do muru i czepiając się rzadko tu i ówdzie rosnących krzewów, mozolnie posuwał się naprzód.
Począł z sił opadać, z każdą chwilą czuł się więcej osłabionym.
Jeśliby teraz omdlał, wpadnie natychmiast do rowu.
Wytężył wszystkie siły i rozpacznym53 wysiłkiem dotarł wreszcie do muru ogrodu. Tam dopiero miał pewny grunt pod nogami, bo mur nie dotykał już bezpośrednio rowu.
Odetchnął, strasznie zmęczony. Drżał na całym ciele.
Nie, drugi raz już tej drogi nie przejdzie. Nie będzie w stanie, zabraknie mu sił. Przy takim zmęczeniu nie potrafi niczego dokonać.
Objął go głęboki smutek. Całą energią powstrzymywał łzy cisnące się do oczu.
Usiadł na kamieniu.
Nie, w ten sposób niczego nie zrobi. Lepiej niespostrzeżenie przejść przez miasto i dać się zamknąć w ratuszu. Pragnienie zemsty wzmoże jego siły... Tak, tak, siły będzie miał dosyć... he, he...
Wtem nagle dręczące myśli cisnąć mu się poczęły do głowy. Ależ na miły Bóg, czyż jestem szalony? Tysiąc ludzi stanąć może na moście i patrzeć, jak się będę skradał wzdłuż murów. Nie mam żadnej osłony, żadnego ukrycia. Każdy może mnie zobaczyć...
Boże! Boże! Czyż naprawdę jestem szalony, że mi to dotąd na myśl nie przyszło? Czyż mój mózg osłabł zupełnie? Ślepota? I na cóż ta śmieszna ostrożność, jeśli cały świat widzieć mnie może!
Gwałtowny dreszcz wstrząsnął nim.
Historie rozmaitych przestępców, które niegdyś czytał, opowiadania o zbrodniach cisnąć mu się poczęły do głowy. A więc to prawda, że przestępcy, pomimo najbardziej drobiazgowej ostrożności, zdradzają się najwięcej błahymi, drobnymi szczegółami. A więc zbrodnia jest chorobą, bo człowiek o zdrowych zmysłach musiałby nasamprzód54 obmyślić te drobne szczegóły.
Ale on będzie czuwał nad sobą. Sto razy nad każdym krokiem się zastanowi, najmniejszą drobnostkę dokładnej podda rozwadze...
Skupił się w sobie.
Tak, trzeba działać z zimną krwią i jasnym zastanowieniem: farba cegieł, o którą otrze się jego ubranie, może być dostatecznym dowodem zbrodni.
Począł myśleć dwoma mózgami. Czuł, że obok jego mózgu, drugi jakiś mózg gorączkuje, prześladowany trwogą. Mówić począł sam do siebie, aby ten drugi mózg uspokoić i przemóc.
Trzeba zbadać mur i wypatrzeć miejsce, skąd by najlepiej można się na drugą stronę przedostać.
Tu i ówdzie macał rękami, starając się wyszukać jakiejś szczeliny.
Ale energia jego poczęła się wyczerpywać, znowu dał się opanować roztargnieniu i osłabł tak dalece, że musiał usiąść.
Popadł w zupełną rozpacz.
Nie mogę wcale myśleć. Nie mogę opanować bezgranicznego roztargnienia. Zdradzę się pierwszym krokiem i będę schwytany, zanim czegokolwiek dokonam. Motłoch rozszarpie mnie w kawały!
Przypuszczenie, że zostanie rozszarpany, stało się nagle w jego umyśle zupełną pewnością. Widział, jak go otacza wściekły, dziki, drapieżny tłum. Uderzenia jak grad spadały na niego. Przypadł do ziemi, chciał uciekać, ale straszliwy cios powalił go na ziemię...
Zerwał się z miejsca, skąpany w zimnym pocie. Bezprzytomnie dopadł małej furtki w murze ogrodowym i zaczął się dobijać. Była zamknięta.
Musiał wracać! Tak. Wracać!
Stanął na miejscu. Teraz był odcięty. Po obu stronach muru ogrodowego widział szczyty i dachy domów. Nie miał już więcej siły, by wrócić tą samą drogą wzdłuż rowu. Teraz go ktoś z pewnością spostrzeże.
Począł się śmiać, pięść wetknął w usta, aby nie zawrzeszczeć i na nowo ogarnęła go straszna, przygniatająca trwoga i rozpacz.
Słyszał, jak zęby mu szczękają, wstrząsany dreszczem. Biegał bezradny tam i na powrót, wpatrując się w rów z przerażeniem. Nie, to niepodobna! Z pewnością spadnie i utonie.
Musi przeleźć przez mur. Musi! Zaciął zęby z wściekłością...
Musi!
Potknął się o wielki kamień leżący przy murze. Bez namysłu wstąpił nań, nadnaturalną siłą wydźwignął się w górę, pochwycił gąsiory55... jeszcze jeden podrzut: siedział na murze i zeskoczył w ogród.
Nie mógł oprzytomnieć. Machinalnie szedł prosto przed siebie.
Musiał tylko stłumić dławiący go kaszel. Kosztowało go to wiele trudu. I nagle kaszel dławić go począł tak silnie, że nie był w stanie się przezwyciężyć. Wetknął sobie chustkę w usta, w strasznej męczarni wydało mu się, że wszystkie żyły pękają na skroniach.
Ale nie czuł już trwogi. Dusza jego stępiała w rozpaczy i przerażeniu.
Jeśli nie było jeszcze dziesiątej, to będzie mógł wyjść przez korytarz ratusza na ulicę. Jeśli już po dziesiątej, będzie musiał zapukać do bramy. Naturalnie, nie mógł przecież siedzieć przez całą noc w ogrodzie. A zresztą, wszystko jedno, co zrobi.
Mimo woli jednak był na tyle ostrożnym, że trzymał się w cieniu.
Brama ratusza prowadząca do ogrodu nie była zamkniętą. Wydało mu się to zupełnie naturalnym, że nie była zamkniętą. Ale kiedy wszedł w długi korytarz, opanowała go trwoga.
W suterenach mieszkał przecież woźny sądowy...
Jeżeli teraz wyjdzie na korytarz, wszystko stracone...
Nagle przypomniał sobie, że Ostap mieszka w ratuszu,
Uwagi (0)