Darmowe ebooki » Poemat prozą » Dzieci szatana - Stanisław Przybyszewski (gdzie za darmo czytać książki .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Dzieci szatana - Stanisław Przybyszewski (gdzie za darmo czytać książki .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Stanisław Przybyszewski



1 ... 3 4 5 6 7 8 9 10 11 ... 24
Idź do strony:
na tej knajpie maturycznej także nagle runąłeś na ziemię. Po dwóch dniach wyzdrowiałeś zupełnie. Wszak ci już dobrze? Co? To coś w rodzaju febry nerwowej, nieprawdaż?

— Czy mnie znaleziono u niej? — spytał Ostap niemal groźnie.

— Tak, oczywiście. Nastało wielkie wzburzenie. Byłem właśnie w mieście i zaraz tu przyszedłem... Długo zresztą majaczyłeś...

— Majaczyłem?

W oczach Ostapa zadrgała trwoga.

— Tak. Mówiłeś bez związku, jak zwykle w febrze.

— O czym? o czym? — trwoga jego wzrastała niezmiernie.

— Oczywiście o utraconej miłości i o tym podobnych uczuciach.

Ostap odwrócił się do ściany, ale nie mógł znaleźć spokoju.

— Ty pewnie bałeś się, że zdradzę w febrze twoje bajeczne plany? — pytał ironicznie.

— Tak, oczywiście. Pijanemu i złożonemu febrą wszystko się wymyka.

— Ha, ha, ha... Twoje dziecinne plany... spiskowe.

Ostap śmiał się z coraz większym rozdrażnieniem.

— Czy ty istotnie myślisz świat zniszczyć przez kradzież kilku tysięcy marek?

— Nie, tego nigdy nie mówiłem.

— I dlaczego chcesz tych pieniędzy?

— Żeby ludzi kształcić, tworzyć.

Ostap ziewnął.

— Rób co chcesz. Ja nie ruszę palcem. Jutro zresztą wyjeżdżam.

Gordon uśmiechnął się.

Ostap starał się być jak najspokojniejszym.

— Ta historia z Helą dręczyła mnie bardzo. Teraz mam uczucie, jakbym stoczył sobie z serca kamień młyński. Wszak i to było sugestią — ty...

Ale nagle urwał i pogrążył się w głębokim zamyśleniu. Skurczył się całkiem i bezmyślnie patrzył na pokój.

— Mój ojciec wszak nie wie o tym? — spytał nagle.

— Nie! Ojciec twój wyjechał na kilka dni.

Upłynęła chwila. Ostap, zdawało się, usnął. Ale nagle spojrzał nieufnie na Gordona i znowu trwoga przemknęła mu przez twarz.

— O czym mówiłeś? — rzekł Gordon i spojrzał nań w zamyśleniu.

Ostap podskoczył przerażony.

— Czy ja się pytałem teraz, o czym mówiłem?

Drżał.

— Nie! Ale ja wyczytałem to pytanie na twojej twarzy.

Ostap opadł wycieńczony na łóżko.

Zmierzch zapadł. Księżyc rzucał obraz okna na podłogę. Gordon wpatrzył się w wielkie czarne smugi ram, które dzieliły światło księżyca na wielkie kwadraty.

— Cieszy mnie — rzekł nagle Gordon — że ten atak tak szybko minął. Niewiele mamy czasu. Po pełni musimy rozpocząć.

Ostap wściekle uderzył pięścią w stół.

— Nie chcę! Nie poruszę nawet palcem! Przeklinam cię, Szatanie, ty, kacie ty! Zniszczyłeś mi życie, a teraz chcesz wtrącić mnie do więzienia.

Gordon jakby na to wcale nie zważał. Mówił dalej, jakby w głębokim zamyśleniu.

— Mam nadzieję, że jasno zdajesz sobie z tego sprawę, co masz zrobić. Za tydzień rozpoczynamy.

Spojrzał spokojnie na Ostapa.

Tymczasem światło księżyca przesunęło się. Widział twarz Ostapa skrzywioną trwogą i męczarnią. Usta jego drżały i poruszały się, wreszcie zdołał wybełkotać kilka słów.

— Co masz na myśli? Co? co?

Gordon nie od razu odpowiedział.

— Dziwne — rzekł w końcu — bardzo dziwne, że wszyscy ludzie w najwyższym wzburzeniu są do siebie podobni. Wyglądasz teraz zupełnie tak, jak ten mały Stefan, który umiera na suchoty.

— Czy istotnie chcesz mnie zmusić? — szepnął Ostap.

— Nie chcę cię zmuszać.

— Chcesz mnie zmusić!

— Nie! tylko ty musisz chcieć.

Długie milczenie.

Kiedy Ostap znowu potem zaczął mówić, zdawał się zupełnie spokojnym. Mówił też płynnie, jakby długo zastanowił się nad tym, co miał powiedzieć.

— Czy myślisz — szepnął — czy myślisz, że ja dam się omamić? Czy myślisz, że zmusisz mnie pogróżką skrytobójstwa? Czy ty istotnie tak myślisz? He, he... Teraz, kiedy wszystko, wszystko mi zniszczyłeś...

Urwał i spojrzał na Gordona z wyrazem najgłębszej nienawiści.

— A więc przecież to zrobiłeś! — wykrztusił z trudem.

— Tak! — Gordon zdawał się zupełnie obojętnym. — Nie mogłem ścierpieć, żeby głupia kobieta wodziła za nos takiego jak ty człowieka... Hela zresztą prawdopodobnie nie jest głupia, ale histeryczka... Nabierz przecież trochę rozumu... Co za śmieszne wzburzenie! Nigdy nie widziałem cię jeszcze w innym stanie... Zresztą muszę już iść. Zastanów się więc dobrze, za tydzień musimy rozpocząć.

— Idź do diabła!

Nagle opadło go straszne rozdrażnienie.

— Och, jak ja cię nienawidzę! Nie możesz wyobrazić sobie, jak ja tobą gardzę! Każdy mój muskuł, każdy włos na głowie gardzi tobą i nienawidzi cię! Mnie zgubiłeś i ją, tak, ją zniszczyłeś. Ją! Ją! Nie wierzę, żebyś ty miał przez nią cierpieć. To kłamstwo. Chciałeś ją tylko zniszczyć. Podrażniłeś ją udaną męczarnią, której nie odczuwałeś, przykułeś ją do siebie i zniszczyłeś każdy jej nerw. Teraz wreszcie poznałem cię. Wszczepiłeś jej w krew ten jad, który ją teraz rozsadza. Twoje to dzieło, że dusza jej teraz zepsuje się i zgnije... Teraz możesz ją spokojnie porzucić — osiągnąłeś swój cel.

Milczał przez chwilę.

— Ja już skończyłem z życiem. Zrobię wszystko, gdybym nawet miał przy tym zginąć. Ale — nie chcę umrzeć w więzieniu, w domu poprawczym.

— Więzieniu? Dlaczego miałbyś umrzeć w więzieniu?

— Nie drwij ze mnie! Czy nie masz...

Ostap zastanowił się nagle.

— No tak — uśmiechnął się — czy nie ocieraliśmy się już często o więzienie? Ty i ja? Hę?

Gordon uśmiechnął się tajemniczo.

— Dlaczego się śmiejesz?

— Ty nie dlatego boisz się więzienia. Nie tego się boisz, co razem zawiniliśmy.

Przez chwilę zdawało się, że Ostap chce się rzucić na Gordona. Ale jakby pod nagłym uderzeniem mózg jego stracił napięcie i Ostap położył się znowu.

Gordon nalał sobie herbaty.

— To fatalne — rzekł bardzo smutnie. — Nie wiedzieć nigdy, gdzie cię ugodzić.

— Nie drwij — rzekł Ostap znużonym głosem — wszak ty wiesz dobrze, że wszystko zrobię.

— To samo mówiłeś przed kilku dniami31.

— Teraz możesz być pewnym. Wydarłeś mi wszystko, wydarłeś mi Helę. Zresztą idź już. Nie chcę już patrzeć na ciebie.

Gordon smutnie nań spojrzał.

— Bardzo mnie to boli, że mnie tak mało znasz. Zdumiony jestem, że żaden z was mnie nie zna. Wy pewnie za dużo się domyślacie we mnie. Inaczej nie mogę wyjaśnić sobie waszej nieufności. Albo jestem dla was królem i władcą, albo też ostatnim łotrem.

Ostap poruszył ręką.

— Idź już, idź! Zrobię wszystko, co mogę. Wszak wiesz od dawna, że można się zdać na mnie. Poślij mi tylko kogoś, z kim mam to zrobić... Ale nie chcę, żebyś mnie zawiódł do więzienia...

Gordon patrzył nań długo.

— Zresztą nie wierzę wcale w twoje idee. To wszystko doktrynerstwo...

Splunął.

— Tak, tak, wszak ty jesteś tylko stosem doktrynerskich gałganków, które zebrałeś na śmietnikach wszystkich stolic europejskich.

Gordon zaśmiał się głośno.

— Do diabła! Co za wściekłość w tobie siedzi!

— Klownem jesteś! Snobem! Blagierem — krzyczał Ostap bez tchu.

Ale Gordon nie słuchał go. Stanął we drzwiach i rzekł poważnie, bez śladu rozdrażnienia:

— Chciałbym na zawsze rozstać się z tobą. Gardzę tobą. Właściwie jesteś jeszcze żakiem. Wściekasz się na mnie, bo żądam od ciebie czegoś, co trwogę w tobie wzbudza, a jesteś zbyt tchórzliwym, żeby się mnie nie bać. Niestety, potrzebny mi jesteś. Niechętnie używam cię do tej sprawy, ale musisz to zrobić. Musisz! Czy rozumiesz? Poślę ci zaraz tego człowieka, z którym musisz razem pracować... Bądź zdrów...

Ostap chwycił silnie głowę obiema rękoma i zdawał się nic nie słyszeć.

— Do widzenia! Odpocznij, jutro zobaczymy się znowu.

Kiedy Gordon był już u drzwi, Ostap wyskoczył nagle z łóżka i stanął przed drzwiami.

— Nie pójdziesz! Co, co ty wiesz? Co mówiłem w febrze?

Głos mu się załamał, dyszał.

— Czy jeszcze nie zauważyłeś, że wiem o wszystkim? — szeptał Gordon. — Ja już dawno wiedziałem, że i ty jesteś dzieckiem szatana. Nie trzeba tylko odwracać się od niego... To się mści.

VII

Na ulicy Gordon zapomniał o całym tym zajściu. Poszedł szybko główną ulicą i wyszedł na drogę wiejską. Noc była tak jasna i Gordon słyszał skrzyp śniegu pod stopami. Myślał tylko o jasności nocy i o skrzypie śniegu. Nagle w niewielkiej odległości usłyszał dzwonki sanek, które się ku niemu zbliżały. Mimo woli skoczył przez rów i chciał iść potem na przełaj. Było zresztą bliżej tędy.

Ale już usłyszał wołanie: „Gordon! Gordon!”.

Drgnął. Był to głos Heli. Chciał iść dalej, namyślił się jednak i odwrócił.

— Chodźże tu, Gordon!

Zbliżył się do sanek.

— Aha... chciałeś wymknąć się ukradkiem, jak złodziej, ale postać twoja cię zdradza...

Gordon ukłonił się. Obok Heli ujrzał w saniach Polę.

— Byłyśmy u ciebie. Chciałyśmy sprawić ci niespodziankę... — Hela zaśmiała się nerwowo. — Widziałyśmy światło w twoich oknach i myślałyśmy, że się ukryłeś... Parobków pewnie wszystkich wysprzedałeś. Ani żywej duszy w całym dworze.

Gordon uśmiechnął się uprzejmie i przeczekał spokojnie nawałnicę słów.

— Dziwne, dziwne! — rzekł grzecznie.

— I jakże z twoją twarzą?

Gordon usłyszał złośliwy śmiech Poli.

— Nie nabrzmiała? Nie? No, to był tylko żart.

Znowu Pola zaśmiała się nienaturalnie.

— Nie! Uderzenie było za słabe. Jakżeby zresztą ta rączka, która dotychczas pieszczoty tylko tylu szczęśliwym...

Spostrzegł, że Hela nagle wywinęła batem, cofnął się szybko i ominął cięcie.

— Adieu32! — rzekł i uchylił nisko kapelusza. Widział jeszcze tylko, jak sanie popędziły w dal w szalonym pędzie.

I Pola była w saniach. A więc wszystko składało się tak, jak sobie wyobrażał.

Czuł bezgraniczne znużenie. Rozpiął płaszcz i szedł, i szedł. Krótka droga z miasta do dworu zdała mu się nieskończenie długą.

Wreszcie zaszedł. W pokoju jego siedział jakiś człowiek.

Gordon bardzo się ucieszył.

— Skąd się tu bierzesz33, Botko?

Uścisnęli się serdecznie.

— Och, jak dobrze, żeś przyszedł.

— Pomyślałem sobie, że już wielki czas. Wracam wprost z Londynu. Ależ ty mieszkasz w tym wielkim domu jak pustelnik.

— Tak. Prócz mnie jest jeszcze stary Maciej z żoną. Oboje poszliby za mnie w ogień. Czczą mnie bardziej niż obraz święty.

— A więc ja — jestem tu jak kamień wrzucony w wodę.

— Najzupełniej. Dom jest pełen jam i skrytek. Dostaniesz pokój, w którym nikt cię nie odnajdzie. Zresztą oboje starzy dadzą się zarżnąć, a nie powiedzą ani słowa.

— Stara kobieta zdaje się bardzo dyskretną. Zachowywała się tak, jak gdyby mnie znała już od dziesięciu lat.

— Opisałem jej twoją postać... Ale powiedz, Botko, dlaczego... no, wszak to głupstwo, chciałem cię spytać, dlaczego tak późno przychodzisz, ale wszak przyszedłeś jeszcze za wcześnie...

— Czy sprawa nie postępuje?

— Och, postępuje, ale powoli, bardzo powoli...

— A kogo tu masz?

— Znasz Hartmanna?

— Widziałem go kilka razy w Paryżu, potem w Londynie.

— Tak. Widzisz. Sprowadziłem go tu z wielkim trudem. Jest niesłychanie zręczny. Kocha zresztą filozofię i swój mózg.

— Tak, tak... wiem... Kogo masz jeszcze?

— Ostapa. Tego przecież znasz. Już zupełnie zwariował.

Gordon pomyślał przez chwilę.

— Ja go właściwie bardzo lubię. On straszliwie się boi. Musiał coś straszliwego popełnić. Hm... Lęka się, bo myśli, że znam jego tajemnicę. To dobrze. I tylko tą jego trwogą przykuwam go do siebie. Miał w tych dniach napad, zdaje mi się, epileptyczny. Otóż teraz boi się, czy nie zdradził tajemnicy w gorączkowej paplaninie. On wie bardzo dobrze, że nie zrobiłbym użytku z jego tajemnicy, w żadnym razie, ale tej trwogi nie można odpędzić rozumowaniem. He, he... ty wiesz, jaką trwogę odczuwa wykształcony człowiek przed więzieniem... U parobka byłbym narażony na to, że sam by się zadenuncjował i zgubił siebie i wszystkich, ale taki popełni raczej dziesięć nowych morderstw, żeby tylko uniknąć więzienia. Mnie cała sprawa już ogromnie obmierzła, ale Ostap jest główną osobą...

— Kto jeszcze?

— Suchotniczy student, który chce podpalać. To niezwykle dobrze. Pożar, który wybucha równocześnie w trzech miejscach, jest w każdym razie bardzo skutecznym środkiem.

— I wszystko to chcesz wykonać przy pomocy trzech ludzi?

— Czy to nie wystarczy? Trzech! To już za wiele. Najchętniej zrobiłbym wszystko sam, ale muszę czekać. Mam coś większego wykonać, coś znacznie większego.

Gordon zapalał się.

— Zniszczę cały szmat ziemi. Ja sam. Może tylko z pomocą kilku ludzi. Spójrz tylko na tych ludzi, na tych nędznych trzech ludzi. Wszyscy oni moi. Ten chłopiec, który zamiera w zgniłym pokoju trawiony chorą rozpaczą, że niechybnie umrzeć musi, i przepełniony dziką, fanatyczną nienawiścią ku wszystkiemu, co go zniszczyło, jest mój! Ten drugi, który zbrodnię popełnił, i który chciał się uratować przez miłość, którą ja mu zniszczyłem, jest mój. Ten filozof, któremu myśl serce wygryzła, jest mój. Ta kobieta, która nagle kochać zaczyna i wstręt odczuwa dla własnej przeszłości, jest moja. Każdy trawiony lękiem, każdy zrozpaczony, co zgrzyta zębami w bezsilnej wściekłości, każdy, kto ociera się o więzienie, każdy, kto głód znosi i upokorzenie, niewolnik i pan syfilityczny, nierządnica i zhańbiona dziewczyna, opuszczona przez kochanka, więzień i złodziej, literat bez powodzenia i aktor wygwizdany — wszyscy oni, wszyscy są moi. Pomagają mi w pracy. Oni szerzą rozpacz, bunt i wzburzenie. Sieją za mnie, a ja zbieram ich żniwo. Nie potrzebuję ich wszystkich, ale wszyscy stoją za mną... Oni wszyscy, my wszyscy spojeni jesteśmy tym jednym łącznikiem, tą jedną zbrodnią: rozpaczą. Jeden nie zna drugiego, ale wszyscy jesteśmy braćmi.

Pił gorączkowo.

— Czy kłamię, czy może kłamię, kiedy zapewniam moich trzech niewolników, że ich jest legion, że pracuję po myśli olbrzymiego sprzysiężenia, które szerzy się po

1 ... 3 4 5 6 7 8 9 10 11 ... 24
Idź do strony:

Darmowe książki «Dzieci szatana - Stanisław Przybyszewski (gdzie za darmo czytać książki .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz