Dzieci szatana - Stanisław Przybyszewski (gdzie za darmo czytać książki .txt) 📖
Małe miasteczko terroryzowane jest przez grupę anarchistów. Ich przywódca, Gordon, skupia wokół siebie jednostki słabe, beztalencia, młodych ludzi, którzy zwątpliwi w życie i szukają jego sensu.
Wykorzystuje ich i uzależnia od siebie, nie tylko po to, by siać zniszczenie, lecz także by budować nowe wzorce, oparte na jego demonicznych ideałach. Dzieci szatana uważane są za pierwszą polską powieść satanistyczną. Gordon, główny bohater, uważany jest niekiedy za alter ego samego Przybyszewskiego, który bardzo interesował się okultyzmem, a także był propagatorem filozofii Nietzschego i jego idei nadczłowieka. Utwór został wydany po raz pierwszy w 1897 roku w języku niemieckim.
Stanisław Przybyszewski to jeden z najważniejszych twórców okresu Młodej Polski, prekursor polskiego modernizmu, kontrowersyjny dramaturg, eseista, przedstawiciel tzw. cyganerii krakowskiej.
- Autor: Stanisław Przybyszewski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dzieci szatana - Stanisław Przybyszewski (gdzie za darmo czytać książki .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stanisław Przybyszewski
Skradał się na palcach, tłumił oddech, nowy atak kaszlu dławić go począł... Za drzwiami usłyszał głośną rozmowę, stracił nagle władzę nad sobą, zakaszlał silnie, zląkł się, odgłos własnych kroków ogłuszał go, jak gdyby uderzenia maczugi...
W tej samej chwili drzwi się otworzyły. Z ulicy wpłynęła struga jasnego światła gazu. Z przerażeniem cofnął się wstecz56.
W drzwiach stał Ostap.
IVZ osłupieniem spojrzeli sobie w oczy.
— Wroński! — szepnął wreszcie Ostap.
Wroński odzyskał przytomność.
— Tak... Ostap! Nieprawdaż?... Ja...
— Ale, cóż pan tu robi?
Wroński z trudem starał się zapanować nad sobą, czuł jednak, że głos jego drżał.
— Wyszedłem... na spacer... opanowało mnie zmęczenie...
— A więc chodź pan do mnie na górę — rzekł Ostap, zapalił zapałkę i szedł naprzód.
Wroński trzymał się poręczy i ciężko oddychał. Zdawało mu się, że mu ktoś pierś powrozem skrępował.
— Otóż i jesteśmy... Niech pan zechce chwilę zaczekać. Muszę jeszcze pomówić z moim ojcem.
Ostap wyszedł.
Teraz trzeba mieć się na baczności! Wroński zadrżał na myśl, że znowu ogarnie go chorobliwe roztargnienie. Starał się skupić swą uwagę na poszczególnych przedmiotach, przyglądał się z uwagą książkom na półce, z największym wysiłkiem dążył do równowagi, chciał być zupełnie swobodnym. Czytał tytuły książek, wziął nawet jedną z nich do ręki i zaczął ją przeglądać.
Ostap powrócił z maszynką do gotowania.
— Niech pan poczeka, napijemy się czego... Ja pić muszę i piję ciągle od jakiegoś czasu. He, he... Nie cierpię trzeźwości! Trzeźwości! Brr... A może tu iść o życie. Wie pan, byłem raz pijany, jeden z moich przyjaciół jeszcze więcej, mieliśmy pieniądze, umówiliśmy się, że pojedziemy do Australii... Pan nie wie naturalnie, że Australia dla takich jak my, jest ziemią obiecaną... Wszystko było umówione! Gdybyśmy wtedy wyjechali, wtedy zaraz! rozumie pan? W tej chwili trzeba było wyjechać, a byłbym dziś szczęśliwym człowiekiem. Ale zwłóczyliśmy odjazd, wytrzeźwieliśmy i wszystko wydało się nam awanturniczym planem... Widzi pan, to jest ta przeklęta trzeźwość! Po pijanemu trzeba wszytko robić. Trzeźwy mózg odstąpić filistrom57, kramarzom, wolnomyślnym politykom...
Wroński spostrzegł, że Ostap był pijany. Uderzyło go jednak, że twarz Ostapa drgała nieustannie w linii prostej od kątów ust do czoła.
— Ale do diabła, jakże pan wygląda! Czy pan wpadł do jakiego rowu?
— Do rowu?
Wroński spostrzegł z rozpacznym58 przerażeniem, że całe prawie jego ubranie powalane było błotem i plamami z otarcia się o cegły.
— Tak, wpadłem do rowu.
Usiłował spojrzeć Ostapowi w oczy, czuł jednak, że tylko mruży oczami59.
Ostap zdawał się nie zwracać więcej na to uwagi, wstał nagle z miejsca i uśmiechnął się dziwacznym, pełnym rozpaczy uśmiechem.
— Ależ, siadaj pan, panie Wroński, siadaj pan — mówił z serdeczną gościnnością. — Szczególny to wypadek, że pana spotkałem. Dawnośmy się już nie widzieli. Nieprawdaż? Pan myślał, że miałem niecne zamiary co do pańskiej siostry... He, he... Wypędził mnie pan z domu. Może pan dźwiga na sobie winę mego starganego szczęścia. Ale cóż to ja chciałem mówić? Tak, prawda! Słyszałem, że pan bardzo chory... Ależ do diabła! Woda się nie gotuje... Piję teraz koniak z gorącą wodą, to nowa metoda picia koniaku... Pan pije go zapewne z herbatą...
Wroński chciał coś odpowiedzieć, ale zmógł go ciężki kaszel.
Męczarnia jego zdawała się sprawiać na Ostapie wielkie wrażenie. Bezradny biegał tam i na powrót, jakby go nagle chwyciła trwoga.
— O, pan jesteś bardzo ciężko chory. Nie przypuszczałem, że do tego stopnia. I pomyśl pan, że byliśmy nieprzyjaciółmi...
Wroński spojrzał na niego z chorobliwym uśmiechem.
— O, nie śmiej się pan w ten sposób. Nie mogę na to patrzeć. Serce się rozdziera, uśmiechnął się pan tak jak dziecko, które ma umrzeć...
Wroński zauważył, że Ostap zbladł bardzo. Czuł się jednak tak zmęczonym, że patrzeć mógł na niego tylko z obojętną ciekawością.
— Ja wnet umrę — rzekł zupełnie mimo woli i dziwił się, że to powiedział.
— Pan umrze? — Ostap z przestrachem spojrzał na niego.
— Tak... Wkrótce... Należy się przedtem pogodzić ze wszystkimi, umrzeć piękną, mieszczańską śmiercią.
Znowu się uśmiechnął cichym, rozpacznym uśmiechem i wypił do Ostapa. Nagle zrobiło mu się zimno. Szybko wypił całą szklankę i otarł sobie pot z czoła.
— Nie, nie! pan nie umrze! — Ostap mówił z roztargnieniem, jak gdyby nie wiedział dobrze, co mówi... — Pan nie wie, jak to ciężko. Pochowałem przyjaciela. Umarł na suchoty... Idę ulicą, cichy, w sobie zatopiony, nagle słyszę, jak ktoś woła: „Ostapie! Ostapie!”. Dorożka staje i oto on w niej siedział z chustką przy ustach, mówić nie mógł, bo miał krwotok — patrzył na mnie tylko oczyma — oczyma... Widział pan oczy, które...
Zaciął się, dziwnie zaniepokojony, stanął przed Wrońskim i patrzył na niego z zakłopotania pełnym, niewyraźnym uśmiechem.
— Pan się nie boi oczu? — zapytał nagle. — Ale czemuż pan tak się we mnie wpatruje? Czy pan ma gorączkę? Pan naprawdę chory?
Wroński odzyskał równowagę, ale tylko na chwilę. Opadło go nagle nieprzeparte pragnienie zwierzenia się przed Ostapem, że ma zamiar podpalić ratusz. Czuł, że to powiedzieć musi. Walczył nieludzko z potęgą, która go do tego przymuszała, otworzył usta, ale słowa zamarły.
I zobaczył nagle, że usta Ostapa się otwierają, że twarz jego coraz gwałtowniej drgać poczyna. Oczy ich wzajemnie wżerały się w siebie, widział, jak Ostap się pochylił, lęk go straszny ogarnął, zerwał się z sofy.
Obydwaj odzyskali przytomność i bezustannie patrzyli na siebie.
Twarz Ostapa wykrzywiła się boleśnie, w mgnieniu oka jednak odzyskał spokój.
Usiadł.
— Ogromne to na mnie zrobiło wrażenie, gdy pan powiedział, że pan wkrótce umrze. Nie wiem dlaczego. Tylu ludzi umierających widziałem przecież dokoła siebie...
Namyślał się długo.
— A podejrzenia pańskie, że względem siostry miałem niecne zamiary, były bezpodstawne, zupełnie bezpodstawne... Krzywdę mi pan wyrządził... No tak! A może i nie. Wtedy byłem rozpustnikiem. Nie znałem hamulca...
Umilkł i wpatrywał się w ziemię.
Wroński próbował rozumieć, co Ostap mówił, ale słyszał tylko dźwięk niektórych słów. Trwoga jego coraz się wzmagała. Był bliskim zemdlenia. A więc był naprawdę chory.
I nagle przypomniała mu się anegdota o dziewczynie spartańskiej, która odgryzła sobie język, aby nie zdradzić tajemnicy swego kochanka. Myśl ta uporczywie czepiła się jego mózgu. O niczym innym nie mógł myśleć. Musiał to głośno powiedzieć.
— Zna pan historię o dziewczynie spartańskiej, która sobie odgryzła język, by nie zdradzić tajemnicy, kiedy ją wzięto na męki?
Ostap ze zdziwieniem i przestrachem spojrzał na niego.
— Co, co pan mówi?
Wroński patrzył się na niego osłupiałym wzrokiem.
— My także powinniśmy odgryźć sobie języki — rzekł zachrypłym głosem i zaśmiał się szyderczo.
W tejże chwili zerwał się z miejsca, chwycił za kapelusz i chciał wyjść.
— Nie chcę już dłużej siedzieć u pana. Pan mnie dręczy. Jestem chory. Muszę iść do domu.
Ostapa owładnęło nieopisane wzburzenie. Zastąpił Wrońskiemu drogę z rozkrzyżowanymi rękoma.
— Zostań pan! Nie odchodź — mówił niemal błagalnie. — Czy obraziłem pana? Powiedziałem coś takiego, co pana obraziło? Dziwna jakaś potęga spływa ku mnie od pana. Czy nie powiedział pan, że obydwaj powinniśmy odgryźć sobie języki? Kiedy zobaczyłem pana, odczułem, że i pan pod ciężarem jakimś upada... Nie odchodź! To był cud, gdy pana tam na dole zobaczyłem, ja pana lubię, ja pana niegdyś kochałem...
Przyskoczył nagle do Wrońskiego i zmusił go do pozostania.
Wroński patrzył na niego ze zdziwieniem, jednocześnie zaś doznawał uczucia zimnego spokoju, którego dawno — dawno już nie pamiętał.
— Jeżeli panu co na tym zależy, mogę ostatecznie tu pozostać.
— Tak, zostań pan, zostań!
Ostap pić począł bezwiednie, nerwowo, coraz silniej wzburzony.
— Szczególne mam do pana zaufanie. Coś jest w panu takiego, co mi grób na pamięć przywodzi... Nie, nie! nie marszcz pan czoła... Pan sam powiedział przed chwilą, że pan musi umrzeć... Nie wiem, skąd to pochodzi, w ogóle z niczego sobie sprawy nie zdaję, ale gdym pana zobaczył tam na dole, drżącego na całym ciele — doznałem uczucia tak dziwnego spokoju — nie! to nie był spokój, to rozkosz! Nie, także nie rozkosz, może uczucie złośliwego zadowolenia... Wreszcie spotkałem człowieka, który cierpi, naprawdę, rzeczywiście cierpi! Rozumie pan? O! tyle jest rodzajów cierpienia... Nieszczęśliwa miłość rodzi cierpienie, rodzi je także podrażniona próżność... wreszcie cierpieć można także dlatego... że się ma nieprawe dzieci... He, he... Tak i to także sprawia cierpienie. Ale tego rodzaju cierpienia, tego szczególnego rodzaju, nie doznaje się tak łatwo. Ja u pana spostrzegłem je od razu, mam tak bystre oko w tym kierunku... Oczy moje mają niepojętą siłę odczuwania... He, he, widzi pan, odgadłem od razu to bezmierne cierpienie, gdy pan siedział na sofie i osłupiałym wzrokiem we mnie się wpatrywał, gdy usta pańskie drgać poczęły, jak gdyby pan coś chciał powiedzieć, a nie miał odwagi. He, he, ja to znam, ja jedyny to znam... A później, gdy pan powiedział, że powinniśmy odgryźć sobie języki... Tak mówić może tylko ten, który... który jest moim bratem! Rozumie pan? A wściekłość pańska, gdy się pan zerwał z miejsca i chciał odejść...
Wroński słuchał ze skupioną uwagą. Nie doznawał jednak żadnej litości, był coraz więcej zimny, coraz bardziej spokojny.
— Nie byłem wcale wściekły — wtrącił.
— Naturalnie ma pan gorączkę — mówił Ostap dalej, wcale nie zbity z tropu. — Naturalnie! Ale to ten właśnie szczególny rodzaj gorączki, który rodzi także szczególne cierpienia... He, he, gdy chłop dostanie gorączki, przez parę tygodni leży w łóżku. A każdy z nas — z nas, dzieci Szatana, jak nas Gordon nazywa, chodzi, błąka się całymi tygodniami z tą gorączką i nic mu to nie szkodzi. Widzi pan, ja to wszystko czuję...
— Nie rozumiem, co pan przez to chce powiedzieć, nie odgaduję pańskich myśli. Słyszę tylko słowa...
Ostap wybuchnął głośnym śmiechem.
— Chce mnie pan koniecznie zbić z tropu? He, he, spójrz pan tylko na swe ubranie, przypatrz mu się dobrze: rękaw oderwany, wszędzie błoto, nie, nie błoto — plamy cegły, o którą się pan ocierał.
Wrońskiemu krew uderzyła do głowy. Z trwogą spojrzał na Ostapa, nie umiejąc ukryć przerażenia, Ostap jednak nagle upadł na krzesło.
— Nie patrz pan na mnie z takim strachem. Nie myślę wcale pana szpiegować, przypuszczałem tylko — nie! niczego nie przypuszczałem... To tylko urojenie. Ale gdy pana w takim stanie zobaczyłem, przyszło mi na myśl, że możemy być wzajemną dla siebie podporą...
Uśmiechnął się bolesnym grymasem.
Siedzieli długo, nie mówiąc ani słowa.
— Ale pan nie postępował względem mnie uczciwie — rzekł nagle Wroński — wcale nie. Mówił pan, że pan nie miał niecnych zamiarów co do mej siostry, a... — wstał z sofy. — Czy to prawda, że pan prowadził życie rozpustne?
Ostap uważnie spojrzał na niego.
— Tak, to prawda. Przeszedłem wszystkie granice. My wszyscy zresztą przekraczamy granice. Ciekawym, jaka między nami różnica? Są tylko estetyczne różnice; a estetyka... Pogardzam Gordonem dlatego, że jest tylko estetykiem. Dzieckiem jest, naiwnym dzieckiem. Ilekroć o nim myślę, śmiech mnie dławi... Wszyscy estetycy są śmieszni. Tak, w rzeczy samej — dodał, wykrzywiając się złośliwie i przysunął się do Wrońskiego. — Czy pan, pan także ma coś do czynienia z ratuszem? Hu! Jakże pan zbladł! He, he, nad mózgiem można zapanować siłą woli, ale się nagle tak blednie... Widzi pan, panie Wroński, to także szczególny rodzaj zblednięcia...
Wroński zaledwie mógł oddychać, ale największym wysiłkiem utrzymywał równowagę i spokój.
— Dziwny z pana człowiek, panie Ostap, tak dziwny, że... — zakrztusił się — że nie wiem, czy pan jest chory, czy — czy...
— He, he, drogi panie — poklepał Wrońskiego po ramionach — czy pan przypadkiem nie czołgał się wzdłuż rowu?
Spojrzeli sobie w oczy, nie widząc się wzajemnie. Wrońskiemu wydało się, że oślepł nagle, jednocześnie zaś ogarnęło go dziwne osłabienie. Odczuwał bolesne kłucia w piersi.
— Daj mi pan szklankę koniaku — szepnął cicho.
Spostrzegł nagle, że szeptali obydwaj prawie przez czas cały i czuł, że trwoga nie pozwoliłaby mu mówić głośno.
Ostap wstał i szedł chwiejnym krokiem. Wroński widział to wyraźnie, począł się zastanawiać, chciał się skupić, ale nie mógł. Zimny dreszcz nim wstrząsnął, mózg jego płonął gorączkowo. Wypił chciwie szklankę koniaku i wstał z miejsca.
— Muszę już odejść — rzekł wreszcie. — Inaczej oszaleję u pana.
Czuł, że niezbyt pewnie stoi na nogach. I dziwił się temu, bo umysł jego był zupełnie jasny.
Ostap zdawał się wcale nie zwracać na niego uwagi. Z wyrazem tępej rozpaczy spoglądał przed siebie. W końcu wstał także.
— Tak, tak, idź pan do domu.
Zamyślił się. Jednym rzutem przyskoczył do Wrońskiego i chwycił go za ramię.
— Zobaczymy się jeszcze, zobaczymy się... wkrótce... musimy się zobaczyć...
Zgrzytnął.
Wroński cofnął się przestraszony. Zdawało mu się, że Ostap chce go ugryźć.
— Nigdy już nie przyjdę do pana — rzekł szorstko.
— Przyjdzie pan, przyjdzie pan z pewnością, albo ja przyjdę... To wszystko jedno... Zapomina pan o tej szczególnej gorączce, którą my, tylko my mamy... He, he... niech się pan ma
Uwagi (0)