Dzieci szatana - Stanisław Przybyszewski (gdzie za darmo czytać książki .txt) 📖
Małe miasteczko terroryzowane jest przez grupę anarchistów. Ich przywódca, Gordon, skupia wokół siebie jednostki słabe, beztalencia, młodych ludzi, którzy zwątpliwi w życie i szukają jego sensu.
Wykorzystuje ich i uzależnia od siebie, nie tylko po to, by siać zniszczenie, lecz także by budować nowe wzorce, oparte na jego demonicznych ideałach. Dzieci szatana uważane są za pierwszą polską powieść satanistyczną. Gordon, główny bohater, uważany jest niekiedy za alter ego samego Przybyszewskiego, który bardzo interesował się okultyzmem, a także był propagatorem filozofii Nietzschego i jego idei nadczłowieka. Utwór został wydany po raz pierwszy w 1897 roku w języku niemieckim.
Stanisław Przybyszewski to jeden z najważniejszych twórców okresu Młodej Polski, prekursor polskiego modernizmu, kontrowersyjny dramaturg, eseista, przedstawiciel tzw. cyganerii krakowskiej.
- Autor: Stanisław Przybyszewski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dzieci szatana - Stanisław Przybyszewski (gdzie za darmo czytać książki .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stanisław Przybyszewski
Zadrgnął34 nerwowo.
— O Boże, jak oni pracują! Ten, który bluźni Bogu i szerzy ateizm, ten, który unieszczęśliwia człowieka i głosi przemianę wszelkich wartości, żeby uspokoić swoje sumienie, ten, który nie zna dość wielkiej przestrzeni dla swojej nadmiernej ambicji i obalić chce porządek rzeczy, skrzywdzony i niezadowolony — wszyscy oni pracują dla mnie! A kiedy wszystko będzie zniszczone i wszystko zatrute i zakażone, wtedy oddam świat Hartmannowi. Niechaj wprowadza swoje reformy. Hartmann sam będzie Likurgiem35 i Drakonem36, Cromwellem37 i Kalwinem38 nowego świata. W imię swego rozsądku i swojej sprawiedliwości popełniać będzie morderstwa i zbrodnie, od nowa wszczepiać będzie w świat jad i zarazę. Hartmann to Saint-Just39, cnotliwy Robespierre40... Ha, ha, ha...
Botko przeciągle spojrzał na Gordona.
— Jesteś przedrażniony41. Uważaj!
— Nie, nie! ja zupełnie panuję nad sobą. Ale pomyśl, od roku nic nie mówiłem. Czy rozumiesz? od roku!...
— A potem, co? Kiedy się tu załatwisz, co zamierzasz?
Twarz Gordona zajaśniała ponuro.
— Mam księdza — szepnął tryumfująco. — Czy pojmujesz, co to znaczy? To najwyższa moja karta. To rozpasanie, to bunt i rokosz, to schizma, to nowe Avignon42!
Pił gorączkowo, ale nagle jakby się zapadł w siebie. Skurczył się, oczy mu się przymknęły. Usnął.
Botko długo nań patrzył i potrząsał głową.
Wroński siedział przy piecu i z obłędną rozpaczą wpatrywał się w ogień. W pokoju zapadał zmierzch, jasny odbłysk śniegu spływał ze światłem płomienia w nastrój ponury i beznadziejny.
Oparł łokcie na kolanach i głowę ukrył w dłoniach.
Pola stanie tam — tam, przy moim łóżku. U wezgłowia zapali świecę, może krzyż wciśnie mi w ręce... Ja na wszystko będę musiał zezwolić, patrzeć na nich będę w bezsilnej agonii, zduszę w sobie krzyk konwulsyjny, bo mi sił nie starczy, by mu się z piersi dać wydrzeć.
O, gdybym przynajmniej mógł krzyczeć!
Może będę płakał — bezsilny, niedołężny.
Serce jego bić poczęło jak młotem, zadrżał dreszczem przejęty.
Mój Boże! mój Boże! — Wstał i chwiejnym krokiem chodzić począł po pokoju.
I tu, tu... właśnie tu, gdzie teraz stoję, za kilka tygodni stanie trumna.
Widział siebie wyraźnie: martwe, stężałe zwłoki, woskową twarz z niebieskimi wargami i czarnymi kręgami koło zapadłych oczu.
Chwyciła go chorobliwa, obłędna trwoga.
Słyszał, jak przemarzłe grudki ziemi padają na wieko jego trumny. Słyszał, jak po każdym uderzeniu cienkie ściany trumny odpowiadają łoskotem, gną się i łamią. Metr ziemi ponad sobą!... Hu, hu... Czuł, jak mu oczy z czaszki się wysadzają, pierś jakby sznurami skrępowana schwycić nie może oddechu.
Nagle wybuchnął śmiechem, chwycił za flaszkę i pił długim, chciwym haustem.
Byle tylko nie myśleć, tylko nie myśleć! — powtarzał mechanicznie.
Zatoczył się do okna i rozpalone czoło chłodził na szybie.
Władco mój, szatanie, powinieneś być zadowolonym. Ha, ha, ha... Tak jeszcze nikt nie umarł! Ja podpalaczem?! He, he... Ja jestem równającą wszystko sprawiedliwością. Oko za oko! Tak być musi! Tak być musi!
Wysilał się, by myśli dalej utrzymać. Starał się przedstawić sobie, jak czynu swego dokona. Nie! Nie dzisiaj! Tyle już o tym myślał. Nie mógł myśleć dłużej.
— Myśli to robactwo — powiada Schopenhauer44 — one mogłyby stoczyć jego wolę...
Ha, ha... Umrzeć! Rozżalać się nad koniecznością śmierci, wzdychać, jęczeć, poddać się rezygnacji, do ostatniego tchnienia miłość w swym sercu zachować, leżeć bezsilnie i tkliwie ściskać ręce krewnych i przyjaciół... — zanosił się wściekłym wybuchem śmiechu — wypowiadać mądre i głębokie zdania o znikomości rzeczy ziemskich, może nawet nieśmiało wskazywać na przyszłość w niebie... och! och! Co za wspaniały ideał mieszczańskiej śmierci!
Zgrzytnął zębami.
Nie chcę umierać po mieszczańsku, pragnę zemsty i zniszczenia... Czekaj ty psie! O sto marek cię błagałem, za sto marek mógłbym od razu był pójść do szpitala i nie musiałbym teraz umierać. Poczekaj, bezlitosny psie, krociami mi teraz za to zapłacisz. Wyprawię ci drogą iluminację!
Widział, jak straszliwe snopy płomieni wydzierają się z dachu, jak willa niknie w morzu ognia... Przez drzwi i okna dobywają się grube chmury dymu, przez chwilę ważą się ciężkim ruchem i nagle wybuchają ognistymi słupami płomieni.
Gorączka szalała w jego ciele. To za mało, za wolno, za niedołężnie. Domy z ziemi wyrywać i rzucać je w ogień, świat cały objąć pożarem: wtedy dopiero serce jego czułoby się zaspokojonym!
Począł biegać po pokoju. Widział, jak miasto całe pożar ogarnia. Ziemia spękała się w tysiączne rozpadliny, z każdego kąta, z każdej szczeliny płomienie wybuchały, potężniały, rozpadliny rosły w przepaście bezdenne, ziemia cała stała się kraterem wulkanu, w ciężkich masach płynęły potoki ognia, pożerały lasy, wsie, miasta, szum, huk, łoskot oszołomiły go, oczy jego ślepił huragan ognia: zamknął oczy i rozkoszował się bezbrzeżnym orkanem zniszczenia.
Wzdrygnął się. Wydało mu się, że serce oddzieliło się od jego organizmu. Czuł je wszędzie, słyszał jego bicie w każdej tętnicy, w każdej żyle ciała: w skroniach, w czole, w gardle... Teraz znowu wróciło do piersi, tam... Nie! Znowu wrastało w krtań, mógłby je teraz wypluć.
Z rozpaczą rzucił się na łóżko i pierś gwałtownie obiema rękami przycisnął. Słyszał bicie swego serca, czuł, jak uderzało o jego dłonie, zdawało się, że trzyma w rękach coś, co żyje życiem zupełnie samoistnym, coś, co za chwilę wydrze się, uleci... i... może, może — krzyknie!
Myśl, że serce jego krzyczeć by mogło, wydała mu się nagle tak sama przez się zrozumiałą, że zerwał się z łóżka i stanął w środku pokoju.
Pij! Pij! — błysnęło mu w głowie.
I pił chciwie, zakaszlał się, siły go opuściły, upadł na łóżko.
Nagle uczuł się dziwnie silnym. Od dwóch lat już nie czuł w sobie takiej siły. Dotykał się swego ciała, począł kaszleć, ale kaszel ten był swobodny, niebolesny. Kaszlał zresztą tylko dlatego, aby uświadomić sobie, że naprawdę jest teraz silnym i zdrowym. Wstał.
Dziwna rzecz, że wcale nie odczuwał swego szczęścia! Zdawało mu się, że trochę tęskni za swoją chorobą.
Czuł się tylko silnym, nic więcej: tylko silnym. Rozkrzyżował i wyciągnął ręce, począł wykonywać gimnastyczne ruchy. Ani śladu zmęczenia.
Ogarnęło go zdziwienie i wielki spokój.
Odczuwał w duszy niesłychane rozgoryczenie i wielką siłę. Chciałby wyjść, tak, wyjść gdziekolwiek bądź, nie wiedział tylko gdzie i dlaczego.
Wyszedł na ulicę, później na pole. Szedł bardzo długo i bardzo prędko, ale wcale nie był zmęczony.
Nagle zobaczył przed sobą wielki, stary budynek, który wydawał mu się dobrze znanym. Wytężył uwagę, aby go poznać. Chodził dookoła, liczył okna pierwszego piętra, zaglądał do zakratowanych okienek piwnicy i naraz przypomniał sobie: to był przecież ratusz!
Nerw każdy drgał w nim, a trwoga ściskała mu gardło: był u celu.
Oprzytomniał; przyszło mu na myśl, że łatwo go ktoś poznać może. Było tak jasno, śnieg lśnił się, a księżyc — nie! to nie był księżyc, tylko niebo płonęło, jak gdyby je ogarnął żar płomieni...
Szukał zacienionego miejsca, spostrzegł jednak z przerażeniem, że gmach cały cienia nie rzucał.
Błądził zrozpaczony tu i ówdzie, zewsząd słyszał czyjeś kroki, czuł wokół siebie niezliczony tłum ludzi, tłum, który się zacieśniał wkoło niego i jak dzikiego zwierza w matni chciał osaczyć. Ludzi jednak nie było.
Nie! nie było ludzi! To przecież tylko z trwogi zrodzona mara jego duszy. Naturalnie! Nagle się ściemniło, spostrzegł przed sobą grube drzewo. Ukrył się za jego pniem. Na wieży kościelnej zegar uderzył godzinę dziesiątą.
Teraz do czynu! Usłyszał gwizd nocnego stróża. Drżał tak silnie na całym ciele, że nie mógł ruszyć się z miejsca. Wreszcie opanował się i ostrożnie wkradł się do ratusza. Ukrył się za schodami. Wtem ogarnął go strach: zobaczył światło! Teraz schwycą go z pewnością! Przyparł się do ściany, ale ściana ustąpiła pod naciskiem jego ciała, usuwała się coraz dalej, otworzyła się i zamknęła za nim, słyszał zgrzytanie kluczy; ogarnęła go nieokiełzana, zwierzęca rozkosz.
Teraz po cichu, z wolna wstępował po schodach. W końcu znalazł się w izbie pełnej papierów. Gdzie okiem sięgnął, wszędzie masy pożółkłych aktów45, stosami na sobie ułożonych. Na ziemi także było ich pełno, tak że ciągle się o nie potykał.
Zaśmiał się cicho. Miał ochotę wykrzyknąć radośnie, ale obawiał się, by go nie odkryto.
Nigdy nie czuł jeszcze takiej bezkresnej radości, dusza jego rozpływała się w ekstazie rozkoszy i tylko z wysiłkiem tłumił dziki krzyk tryumfu.
Przyniósł wielką konewkę nafty, wylał na papier, zakręcał nią i zakreślał szerokie łuki. Czuł się kapłanem, który wodą święconą błogosławi gromadkę wiernych. Wzniósł w górę konewkę, gdy poczuł, że już była próżną, z szaloną radością cofnął się w tył46 i rzucił na ziemię zapaloną zapałkę.
W mgnieniu oka wszystko stanęło w płomieniach.
Fioletowy i zielony słup ognia począł go ogarniać.
Chwyciła go straszna trwoga. Chciał uciec, ale mu sił nie stało47. Słyszał huk i łoskot, ogień zajmować począł jego ubranie, belki waliły się na niego, wyciągnął w górę ręce, wydał przeraźliwy okrzyk i obudził się.
Rozejrzał się po pokoju.
Przy piecu siedział jakiś nieznany człowiek.
IIWroński przetarł oczy. Nie! To nie był sen. Tam naprawdę siedział jakiś człowiek. Był tak zmieszany, że nie mógł zebrać myśli. Wpatrywał się tylko w nieznajomego osłupiałym wzrokiem i wysilał się daremnie, by skupić myśli.
Spojrzenia ich się spotkały. Nieznajomy wstał i zbliżył się do łóżka.
— Jestem Botko — rzekł przyjaźnie. — Pan wiesz przecie, kto ja jestem. Pukałem, ale pan zapewne nie słyszał. Musiał pan spać. Wszedłem bardzo ostrożnie!... Cóż słychać u pana? Mówiono mi, że pan bardzo chory.
Wroński drgnął, usłyszawszy nazwisko Botki. W mgnieniu oka wrócił do przytomności. Szczególna jasność rozpostarła się w jego mózgu i nagła trwoga go ogarnęła.
Zdawało mu się, że siedzi w celi więziennej, i że wnet go poprowadzą na stracenie. Czuł z niezachwianą, dręczącą pewnością, że upiorne mary jego fantazji stają się rzeczywistością.
— Zdaje mi się, że pan jest bardzo wzburzony, panie Wroński. Musiał się pan nagle zbudzić; nie może pan przyjść do siebie.
— Tak — ja... ja... wiem... Proszę... jestem chory...
Wroński mieszał się coraz bardziej.
Długa pauza.
Botko rozglądał się po pokoju, który zdawał się go niezwykle interesować.
— To mieszkanie jest bardzo wilgotne. Powinien się pan wyprowadzić. Grzyby na ścianach są już przecie dostatecznym powodem...
— Ten dom do mnie należy. — Wroński odzyskał zupełnie przytomność. — Jedyna to pozostałość po moim ojcu.
— Pan tu sam mieszka?
— Tak. Nikt by przecież mieszkać tu nie chciał. — Wroński machnął niecierpliwie ręką, podszedł do stołu i napił się wódki.
Nagle przyszło mu na myśl, że zachowanie się jego nigdy jeszcze nie było tak wymuszonym i nienaturalnym48. Przecież, do licha, nie potrzebował się obawiać! Z nieufnością spojrzał na Botkę. Botko jednak umyślnie nic nie widział i nie spostrzegał.
— Ten rów przed pańskim domem, dochodzi prawie do ratusza? — zapytał Botko niespodzianie. — Zauważyłem mostek na jednej z bocznych ulic...
Wroński, bardzo niemile dotknięty, starał się ukryć drżenie, którego nie mógł powstrzymać.
— Tak, prawie do samego ratusza. Pan zapytywał o ratusz... Zauważył pan także zapewne, że rów ten gęsto zarośnięty jest krzakami...
— Tak, zauważyłem to. — nieznajomy spojrzał życzliwie na Wrońskiego i uśmiechnął się.
— Można się tam dobrze ukryć... Zdaje mi się, że idąc wzdłuż rowu, można się nie lękać niczyjego oka...
— Tak, w istocie.
— W ten sposób można by dojść aż do mostu, o którym pan wspominał...
Wroński nagle się uspokoił. Fantazja jego poczęła pracować.
— Myślę, że najlepiej by było wejść pod most. Domy, które stoją nad rowem, nie mają okien wychodzących na rów. Z obydwu stron wysokie, nagie ściany. Zauważył pan?
— Zupełnie słusznie.
— A więc można, nie będąc widzianym, dojść aż do ogrodowego muru ratusza...
Botko przerwał.
— Zdaje mi się, że herbata już gotowa?
Nalał sobie herbaty.
— Pan byłeś na uniwersytecie w Zurychu?
— Tak, kilka lat.
— Obracał się pan zapewne w kołach rewolucyjnych?
— Tak, byłem sekretarzem „Wolności”.
Wroński powiedział to prawie z dumą, radośnie podniecony. Spostrzegł jednak, że dumę okazuje w sposób bardzo dziecinny. Nieufnie spojrzał na Botkę. Botko zachował jednak niezmienną powagę i spokój.
— Widziałem pana raz w klubie.
— Tak?
— Mówił pan wtedy porywająco. Przedstawiłeś pan plan, który mi się niezwykle podobał. Mówiłeś pan, że należy zapisywać się do seminariów duchownych, gdyż tylko ksiądz może po wsiach uzyskać wpływ nad ludem i powoli szerzyć idee rewolucyjne. Tak, niezawodnie, środek doskonały. Nieprawdaż? Miałeś pan na myśli komunistyczne zasady pierwszych wieków chrześcijaństwa, które by można wpajać w lud? Wszakże o to chodziło?
— Tak.
— Powołał się pan także na przykład księdza Ściegiennego49, który w podobny sposób pracował...
— Tak. Ale Ściegienny był niezręczny. A zresztą cały ten pomysł nie był właściwie moim. Coś podobnego przychodziło mi wprawdzie do głowy, ale ten plan wziąłem
Uwagi (0)