Momenty wychowawcze - Janusz Korczak (jak czytać książki online za darmo txt) 📖
Janusz Korczak obserwuje dzieci przy zabawie i pracy, a my możemy obserwować Janusza Korczaka, jego wrażliwość i jego namysł: nad dziećmi — i nad samym sobą.
Dzieci w przedszkolu zabierają sobie klocki albo dzielą się klockami, dzieci w szkole próbują przetrwać lekcję albo wyrywają się do odpowiedzi, a Korczak nie tylko próbuje sobie wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje, ale też notuje własne odczucia i odruchy: i swoją skłonność do powierzchownego osądu, i wielkie wzruszenie wobec dziecięcej uczuciowości i szlachetności.
Niezwykła jest zwłaszcza relacja z dwunastoletnim Stefkiem, którego autor zabrał z przytułku podczas pierwszej wojny światowej. Korczak notuje jego trudności i postępy w nauce, ale też jego potrzeby duchowe, lęki i radości. Ten wybitny wychowawca setek sierot ze zdumieniem odkrywa, jakie bogactwo uczuć i przeżyć objawia się w jednym zwyczajnym dziecku, jeśli podejść do niego z otwartością i szacunkiem.
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Momenty wychowawcze - Janusz Korczak (jak czytać książki online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
— Ja nie lubię dokuczać.
Tłumaczę, że nie.
— Jak nie można, to ci powiem, że nie, wytłumaczę. Na przykład z koniem; konie muszą wozić drzewo, chleb, chorych...
— Ja chcę, żeby pan mi przyniósł obwarzanki.
— Dobrze, będziesz miał obwarzanki.
Dziś właśnie skończył się zapas, przygotowany na okres diety.
Pojechaliśmy do Tarnopola sankami. Stefan smutny jakiś. Ani jednej z tych uwag dziecięcych, które każą nam patrzeć na to, czego już nie dostrzegamy, i wspominać to, cośmy niegdyś bardzo — bardzo widzieli.
Stefan miał iść z Walentym do kościoła, potem Stefan do brata, a Walenty za sprawunkami67. Ja miałem poszukać okulisty, który był podobno w jakimś szpitalu wojskowym. Zejdziemy się w ochronce. — W ciągu drogi kilkakrotnie zmienia postanowienie: najprzód68 pójdzie do ochronki, nie, najprzód do brata, nie — z Walentym chce iść.
W ochronce pani go zawołała: stał jakiś dziwnie tępy, bezbarwny, odpowiada na pytania głosem cichym, apatycznym. Dopiero gdyśmy wyszli, zrozumiałem, dlaczego nie chciał jechać do Tarnopola, dlaczego w drodze był smutny, dlaczego tak prędko powiedział: „no, idziemy już”, gdy wyszedłem z pokoju pani.
Stefan bał się, że go zostawię.
Trzeba kupić czajnik.
— To ja pójdę z panem Walentym, ja wiem, gdzie można kupić.
Wyjmuję portmonetkę.
— O, Walek (nie — pan Walenty) dostanie 10 rubli, kupimy sobie ciastka...
Ten jego ton zaczepny ma znaczyć: „wcale się nie bałem, wiedziałem, że nie zostawicie mnie tu...”
Dziwnie niechętnie mówi o bracie. Nie wiem, dlaczego. Nie chce, abym się z bratem spotkał: co to ma znaczyć?
Czyta — skończył.
— No, ile błędów zrobiłem?
— Zgadnij.
— Pięć.
— Nie, tylko cztery.
— To o dwa mniej, jak pierwszy raz.
Źle przeczytał i zaraz sam się poprawił.
— Czy to pan liczy?
Ten sam wierszyk za pierwszym razem czyta 20 sekund, za drugim razem 15 sekund, za trzecim też — 15.
— Czy jego nie można już prędzej czytać?
Stara się szybko czytać:
— Strach — stra — sta — staruszka...
Szybko przewraca stronicę, żeby nie tracić czasu.
Wiersz Wisła czytał wczoraj trzy razy, dziś — cztery razy; rezultat niezmiernie ciekawy:
Wczoraj: 20 sekund, 15 sekund, 11 sekund.
Dziś: 11 ” 10 ” 7 ”69 6 sekund.
Wiersz „Sierotka” to samo:
Wczoraj: 20 sekund, 15 sekund, 15 sekund.
Dziś: 15 ” 12 ” 10 ”70
Zyskana podczas trzeciego wczorajszego czytania wprawa — przechowała się w całości.
Notuję w formie ułamka: licznik to ilość sekund, mianownik — ilość błędów. Więc 24”/3 = 24 sekundy, 3 błędy. — Wychodząc z założenia: oceniam czas pracy i jakość — mogę zrzec się stopni z czytania.
Przy czytaniu zaplątał się na wyrazie: piosenka — stracił dużo czasu — przerwał:
— Eee, to będzie długo.
Walenty robi uwagę:
— To tak jak koń — zahaczy się i nie może pociągnąć.
Pozwoliłem mu zacząć na nowo.
Ósmy dzień.
Pisałem wczoraj: uwagi dziecięce, które zmuszają nas znów do patrzenia na to, czego już nie dostrzegamy. Oto parę przykładów:
— O, niech pan patrzy, jaka pieczątka na herbacie. (Gdy włożył cukier, wypłynęły na powierzchnię pęcherzyki powietrza).
— Ile kawałków cukru pan włożył?
— Jeden.
— A niech pan patrzy, że są dwa. (Szklanka jest szlifowana).
Przy obwarzanku:
— Z czego się robi mak? — Ja: rośnie. — A dlaczego czarny. — Ja: bo dojrzały. — Prawda, że on ma we71 środku takie ścianki i w każdej ściance jest po trochu? — Ja: Mhm. — Czy z ogrodu może być taki cały talerz maku?
Jego pojęcie ogrodu składa się z czterech, pięciu wyobrażeń, moje — ze stu, z tysiąca. — To takie jasne, a jednak dopiero dzięki temu pytaniu długo zastanawiałem się nad tym. Wiele pozornie nielogicznych pytań dziecięcych w tym ma swe źródło. Dlatego tak trudno porozumieć się nam z dziećmi, że one używając tych samych, co i my, wyrazów, wkładają w nie zupełnie inną treść. Moje: ogród, ojciec, śmierć nie są jego ogrodem, ojcem, śmiercią.
Ojciec — lekarz pokazuje kulę, którą podczas operacji wyjął z rannego.
— Czy ciebie, tatusiu, taką samą kulą zabiją? — pyta się ośmioletnia córeczka.
Wieś i miasto też nie mogą się zrozumieć, pan i niewolnik, syty i głodny, młody i stary, może — mężczyzna i kobieta. My tylko udajemy, że się rozumiemy.
Stefan przez cały tydzień patrzał72 obojętnie, jak wszyscy wokoło rówieśnicy zjeżdżają ze wszystkich górek i wzgórków — na sankach. Taka silna pokusa: a sam pracuje u cieśli. — Jeszcze przed obiadem robił z Dudukiem łóżka dla chorych, wieczorem — wrócił z sankami.
— Ja tylko dwa razy zjadę.
— Dwa razy, a nie trzy razy? — pytam się z niedowierzaniem.
Uśmiecha się, poleciał. Długo go nie było. Było pusto w izbie i cicho; tajemnicą jest dla mnie, dlaczego Walenty, który ciągle jeszcze zrzędzi na kłopot bez pożytku, dwa razy chciał go wołać do domu: może i jemu stały się potrzebą wieczorne moje lekcje ze Stefanem.
Wrócił, usiadł — czeka.
— Czy dobre sanki?
— Nie wyjeżdżone jeszcze.
Rzuciłem obojętne pytanie, niczym nie zdradziłem, jak całą duszą jestem po jego stronie, jak zupełne przebaczam opóźnienie nie jemu, ale temu rumieńcowi zdyszania i pogodnego zdrowego wzruszenia. — I zrozumiał, i chciał wyzyskać: sięgnął ręką po warcaby, patrząc pytająco na mnie.
— Nie, synku.
Bez cienia protestu, przeciwnie, z zadowoleniem bierze książkę. Miałem uczucie, że gdybym był ustąpił, sprawiłbym mu przykrość.
— Ale bez zegarka — mówi szybko.
— Dlaczego?
— Bo z zegarkiem zdaje się, jakby kto na głowie stojał73 i poganiał.
Czyta. Tak jeszcze nie czytał. To było natchnienie. Jestem zdumiony — uszom własnym nie wierzę. Nie czyta, a sankami ślizga się po książce, ustokrotnionym wysiłkiem woli zdobywa przeszkody. Cały nierozproszony hazard sportu przenosi na naukę. Już teraz pewien jestem, że poprawiać błędy w czytaniu — to nonsens: on nie widzi mnie i nie powinien widzieć, sam na sam ze swoją rwącą wolą.
Biorę pióro — notuję.
Błędy, pochodzące z chęci opanowania tekstu, rozumienie treści:
Czyta: „dzieci poszli, mówili”. Czyta: „chleb się robi” zamiast: „rodzi”. Czyta: „dał znak” zamiast: „dał znać”. Czyta: „Hanusia” zamiast: „Anusia” (porównaj: Felek i Franek).
Czyta:
— Lekarz dał znak babce, aby ich (dzieci) wyprowadziła, zamiast: aby je wyprowadziła...
Walka o treść:
— W gużej książce — nie — w dużej książce. — Gdy nauczyciel się wierszy — aaa — gdy nauczył się wierszyków.
Błędy, bo myśl mąci wzrok.
Tekst:
Poklękały dzieci z babcią... z płaczem wołały: „Boże, Boże zachowaj nam kochaną mamę przy życiu. Wstaw się za nią Najświętsza Panno Maryjo! Spraw, żeby nasza mama wyzdrowiała”.
— Potem poklękała babcia dzieci do łóżek (zamiast: pokładła babcia)...
Tekst:
O tej porze matka krzątała się zwykle koło obiadu. Do obiadu zgromadzała się cała rodzina. Na pierwszych miejscach siedzieli pochyleni wiekiem staruszkowie: dziadzio i babcia Jasia.
— Dziadzio był niegłodyś (zamiast niegdyś)...
Dziwactwa mowy pisanej: toć mówi się: s konia, fstał, japka, muk, wzioł, szczelać; dlaczego pisze się: z konia, wstał, mógł, wziął, strzelać.
Jeśli dziecko tego nie powie, to z głosu, wyrazu twarzy, pauzy w czytaniu, akcentu na cudacznych literach — poznać można, że to je dziwi, niekiedy niecierpliwi...
Jeśli nie poszturgujemy dziecka przy pracy czytania ciągłym poprawianiem, objaśnianiem — możemy piękne robić obserwacje:
Stefan czyta: „wy — wybec — wy... wypiec”. Ja poprawiam: wybiec. On powtarza: wypiec — i czyta dalej, nie słyszał, co ja powiedziałem, zajęty pracą, pogrążony w pracy czytania...
Nie lubią, żeby im przerywać, bo to im przeszkadza. Stefan czyta: „na gzyms”. Dostrzega, że chcę objaśnić, więc uprzedzając, mówi szybko: „ja wiem, co znaczy gzyms” i czyta dalej...
Trudności: składanie wyrazów, niezrozumiałe wyrazy, dziwactwa pisanej mowy, nieznane formy gramatyczne.
Stefan czyta: „dał chłopcu” i mówi cicho do siebie: „chłopcowi”, i dalej znów głośno: „chłopcu wiśnie”. Kiedy skończył czytanie, chcąc sprawdzić, czy zrozumiał, pytam się:
— O czym tu się mówi.
On:
— O niedbałym chłopcowi.
Echo przelotnej myśli o nowej formie gramatycznej: byłby powiedział: o chłopcu, ale mętnie pamiętał, że tam w książce było jakoś inaczej, niż mu się zdawało, że być powinno...
Jakże niezmiernie ciekawe, że właśnie dziś, po sankach, zaciężył mu przymus zegarka. — Początkowo nie zwróciłem na to uwagi.
Stoję przy piecu i rozmyślam nad dzisiejszą lekcją. Nagle Stefan, który leży już:
— A pan mi obiecał.
— Co?
— Bajkę.
Pierwszy raz sam się o bajkę upomina:
— Czy opowiedzieć ci jaką nową?
— Nie, o Aladynie... Ale niech pan siądzie.
— Gdzie?
— Tu bliżej — na krześle.
— Po co?
— No to niech pan przy piecu opowiada.
Niby nic, a ile w tym treści.
Z trzech bajek: o kopciuszku, o kocie w butach i Aladynie — wybiera tę, która jest mu najbliższa: tam do biednego chłopca przychodzi czarodziej i swoją cudowną lampką wpływa na losy, tu — lekarz nieznany (oficer) zjawia się nagle i zabiera z przytułku, w bajce na szczerozłotych półmiskach Murzyni niosą przysmaki, tu Walenty daje obwarzanki.
„Ale niech pan siądzie” — mówi Stefan szeptem. To mi tłumaczy, dlaczego dzieci skupiają się przy bajce, chcą być blisko opowiadającego: ja powinienem przy nim siedzieć. Moje pytania: „gdzie — po co?” — gniewają go. Uczucie zażenowania nie pozwala mu się zwierzać. To jest już skutkiem naszej deprawacji, że dziecko bezwstydnie mówi: „ja ciebie tak lubię, ja chcę być blisko, smutno mi, jaki ty dobry”. Stefan wstydził się podpisać pod listem do brata: całuję, kochający...
Stefan mówi podczas śniadania:
— Pan zamiast sam jeść obwarzanki, mnie daje.
Odpowiadam: mhm — i on już nic nie dodaje.
Po bajce tłumaczę, że zegar przy czytaniu nie powinien go popędzać.
— Jeżeli za pierwszym razem czytałeś 3 minuty, a za drugim 3 min. bez 5 sekund, to i tak jest dobrze. Dalej: jeżeli dziś czytałeś dłużej, niż wczoraj, to trzeba tylko pomyśleć, dlaczego: albo — że śpiący dziś jesteś, albo że się zmęczyłeś więcej w warsztacie, albo że sanki ci przeszkodziły.
— A ja źle dziś czytałem?
— A ty sam jak myślisz?
— Nie wiem. (Po chwili wahania). Bo mnie się zdaje, że dobrze.
— Tak, dobrze dziś czytałeś...
Już i prawe oko mnie boli, łzawi się. Z trudem piszę — muszę odpoczywać. A szkoda notatek — takie nieprzebrane skarby.
Dziewiąty dzień.
Stefan ma świerzbę74. W przytułku miał ją dwa razy — raz leczył się trzy, a raz sześć tygodni. Nic dziwnego, że bał się przyznać, po dziecięcemu odkładając na później katastrofę. Teraz dopiero zrozumiałem, dlaczego parę razy dopytywał się, czy i kiedy będzie łaźnia. Zlekceważyłem te pytania — to był błąd. Powinna mnie była uderzyć, zdziwić ta niezwykła troskliwość o czystość wojennego dziecka. Nie zwróciwszy uwagi, prawdopodobnie tłumaczyłem to sobie chęcią odwiedzenia, spróbowania nieznanej mu kąpieli (słyszał, że dla chorych jest łaźnia).
Na Walentym odkrycie to zrobiło niezmiernie silne wrażenie: co będzie z bielizną, z jedzeniem?
— Nigdy nic takiego nie miałem — mówi z wyrzutem, sądząc nie wiem czemu, że teraz już musi się zarazić.
Krótki wykład o świerzbie, jej75 etiologii76. Stopniu zaraźliwości, leczenia — i to w ciągu trzech dni.
— Idź, synku, do warsztatu, a w obiad77 cię wysmaruję.
Tak, tu potrzebne było i pieszczotliwe słowo, i pocałunek.
— Ja w domu nigdy krost nie miałem — mówi szeptem.
Zanim poszedł do warsztatu, długo woził się sankami78. Gdym wszedł do warsztatu, spojrzał na mnie z niepokojem: czy aby nie powiem Dudukowi.
Jakie to wszystko niedobre, jak wytrąca z równowagi. — Właśnie dziś chciałem z nim porozmawiać — nazbierałem dostateczny materiał, a więc: że wydarł stronicę z kajetu, zaniósł do warsztatu bombę, a nie pytał się, czy ja pozwolę pokazać, zrobił sanki, choć nie wiedział, czy ja się zgodzę; że nie mówi mi prawdy: nie chciał, żebym się z jego bratem zobaczył, więc coś ukrywa pewnie, powiedział, że w ochronie nie biją, a potem dopiero przyznał, że dostawał pasem. — Chciałem, żeby wiedział, że jestem z niego zadowolony, ale są pewne drobiazgi, o których mu ot przy sposobności mówię; bo chcę, żeby wiedział, że choć milczę, dostrzegam. Teraz dodam i świerzbę, którą też ukrywał — ale wszystko dopiero za kilka dni, kiedy jego skóra i moje oczy się wygoją. — Niewysłowienie ważne jest rzadkie, masowe robienie uwag w formie życzliwej rozmowy. Boimy się zwykle, że dziecko zapomni: nie, ono dobrze pamięta — to raczej my zapominamy i dlatego wolimy — załatwiać „na gorąco”, innymi słowy — nie w porę — brutalnie.
Wieczorem czytał źle. Wczoraj 27 wierszy w 6 1/2 minuty, dziś 16 wierszy w 7 minut.
Kazałem opowiedzieć, co przeczytał. W ciągu ubiegłych dni opowiadał krótko swoimi słowami, po dziecięcemu zaczynając od: „więc to tak”... Dziś, nie wiem czemu, po opowiedzeniu pierwszej powiastki zapytał:
— Prawda, że źle opowiedziałem?
A drugą postanowił opowiedzieć słowami książkowymi — jak w szkole. Od razu wpadł w ten okropny monotonny, bezmyślny, żebraczy ton
Uwagi (0)