Momenty wychowawcze - Janusz Korczak (jak czytać książki online za darmo txt) 📖
Janusz Korczak obserwuje dzieci przy zabawie i pracy, a my możemy obserwować Janusza Korczaka, jego wrażliwość i jego namysł: nad dziećmi — i nad samym sobą.
Dzieci w przedszkolu zabierają sobie klocki albo dzielą się klockami, dzieci w szkole próbują przetrwać lekcję albo wyrywają się do odpowiedzi, a Korczak nie tylko próbuje sobie wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje, ale też notuje własne odczucia i odruchy: i swoją skłonność do powierzchownego osądu, i wielkie wzruszenie wobec dziecięcej uczuciowości i szlachetności.
Niezwykła jest zwłaszcza relacja z dwunastoletnim Stefkiem, którego autor zabrał z przytułku podczas pierwszej wojny światowej. Korczak notuje jego trudności i postępy w nauce, ale też jego potrzeby duchowe, lęki i radości. Ten wybitny wychowawca setek sierot ze zdumieniem odkrywa, jakie bogactwo uczuć i przeżyć objawia się w jednym zwyczajnym dziecku, jeśli podejść do niego z otwartością i szacunkiem.
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Momenty wychowawcze - Janusz Korczak (jak czytać książki online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
Toż samo było przy arytmetyce. Zamiast: ogórki, dwa razy przeczytał: gruszki.
— Pięć gruszek — oznajmia mi odpowiedź zadania.
— Ani się zaczyna.
Milknie, po chwili stanowczo z odcieniem gniewu:
— A właśnie, że pięć.
— A no pięć, ale nie gruszek.
— A czego?
— Zobacz, to będziesz wiedział.
— ...gru ...ogru ...ogó ...ogórków.
— A widzisz: słuchaj Stefan, może ty czarodziej jaki albo co: z Felków robisz Franków, z ogórków gruszki.
Jest taki miły w zadziwieniu, w tym zaskoczeniu, w tym: co się dzieje, jak to się stało — że go całuję. (Zbyteczne zupełnie — kiedy ja się od tego oduczę?).
Gniewa go niezrozumiały zwrot.
Czyta:
— Przekupka ma 9 jabłek. Ile jabłek jej zostanie, jeżeli 4 chłopców weźmie po 2 jabłka każdy.
I do siebie półgłosem:
— Jakiś tam każdy. (I głośno). Jedno jabłko.
*
— Dwie monety... Monety, już wiem, co to jest, ale zapomniałem.
To pozornie nielogiczne zdanie ma jednak rozumną podstawę: jeśli nie wie, bo zapomniał, to może sobie jednak przypomnieć.
*
Przy dwudziestym już jakimś zadaniu proponuje:
— Będę cicho czytał i będę panu pisał, ile wypadnie.
— Dobrze, a ja będę kiwał głową, czy dobrze.
Nie on pierwszy robi mi podobną propozycję. Nie wiem, czy dziecko chce w ten sposób wprowadzić pewne urozmaicenie w pracy, czy też jest w tym życzeniu — głębsze podłoże: potrzeba ciszy przy skupionej pracy.
Wieczór.
Zmówił modlitwę, pocałował w rękę (echo domu rodzinnego, rozbitego przez wojnę gniazda, jednego ze stu, z tysiąca, tysięcy). Piszę. Leży cicho — oczy ma otwarte.
— Proszę pana, czy to prawda, że jak ogolić, to już włosy nie rosną?
Boi się, by otwartą wzmianką o łysinie nie urazić mnie.
— Nieprawda, przecież brodę się goli, a rośnie.
— Niektórzy żołnierze mają takie brody do pasa — jak Żydzi. Dlaczego?
— Już taki zwyczaj. A Anglicy to nawet wąsy golą.
— Czy prawda, że u Niemców jest dużo Żydów?
— Są u Niemców, są ruscy Żydzi, są Żydzi Polacy.
— Pan mówi Żydzi Polacy. Czy Polacy to Żydzi?
— Nie, Polacy są katolicy. Ale jak kto mówi po polsku i chce, żeby Polakowi było dobrze, dobrze im życzy, to też jest Polak.
— Moja mama była Rusinka, a tato Polak. A chłopcy idą za ojcem. — A pan wie, gdzie są Podgajce? Mój tata jest stamtąd.
— A ile lat ma twój tata?
— Miał 42, a teraz ma 45.
— To cię tata może nie pozna, bo urosłeś.
— Nie wiem, czy tatę bym poznał.
— A nie masz fotografii?
— Ta gdzie?54 A są żołnierze podobni do mego taty.
Cisza. — Wieczór — to niezwykle ważna pora dla dziecka. Najczęściej — wspomnienia, też często — ciche refleksje i łagodne szeptane rozmowy. To samo w domu sierot, to samo na kolonii letniej.
— Czy pan książkę pisze?
— Tak.
— Czy pan sam napisał mój elementarz?
— Nie.
— To pan kupił?
— Tak.
— Pewnie pan pół rubla zapłacił.
— Nie, tylko 25 kopiejek.
Znów cisza. Zapalam papierosa.
— Prawda, że siarką można się otruć?
— Można. A bo co?
Nie rozumiem intencji pytania.
— Bo byli zapałki, to jak szli na manewry...
Echo jakiegoś zatartego opowiadania ojca o wyższości pewnych gatunków zapałek — coś, słyszane przed laty: kiedy ojciec jego był kawalerem i służył w wojsku, w zupie była siarka — żołnierze się potruli.
Nie zrozumiałem, Stefan mówi sennym głosem, mętnieje — śpi.
Jak ja w dzieciństwie gorąco pragnąłem zobaczyć swego anioła stróża. Udawałem, że śpię, a potem nagle otwierałem oczy. Nic dziwnego, że się ukrywał. I w Ogrodzie Saskim: myślisz, że nie ma w pobliżu stróża, a tylko na trawnik wbiegłeś po piłkę, już jest i grozi z daleka. Przykro mi było, że ten mój anioł nazywa się stróżem.
Piąty dzień
Duduk chwali Stefana: pracowity. Kiedy byłem w warsztacie, piłował drzewo. Nie mogłem spokojnie patrzeć: deska jeździ na wszystkie strony, piła tępa skacze po desce — tak łatwo może pociąć palce. — Ale nie mówię nic. Przecież to byłby nonsens mówić, żeby był ostrożny. Już i tak:
— Nie wychodź boso na dwór. Nie pij surowej wody. Czy ci nie zimno, czy brzuch nie boli?
Toć to właśnie egoizuje, deprawuje, ogłupia — „nasze” dzieci. Wrócił z warsztatu o 6.
Nie chce jechać w niedzielę do Tarnopola.
— Po co? Tydzień i zaraz jeździć. Czy pan Walenty też z nami pojedzie? Czy długo będziemy?
Nie chce pisać listu do brata.
— Przecie go zobaczę.
— A jak go nie zastaniesz w domu?
— No to niech już będzie.
— Więc co na początku napiszesz?
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
— A dalej?
— Nie mogę wiedzieć.
— Czy napisać, że byłeś słaby55?
— Nie!
Ledwo się powstrzymałem od ironicznego pytania: „No, a o ciastku z powidłami i salcesonie?”
List krótki: pracuję w warsztacie ciesielskim, robota mi się podoba, pan uczy mnie czytać i rachować, możesz być o mnie spokojny.
— Jak podpisać?
— Stefan Zagrodnik.
— A może napisać: całuję cię serdecznie.
— Eee, nie potrzeba.
— Dlaczego?
Szeptem:
— Bo się wstydzę.
Proponuję:
— Czy chcesz teraz ze swego przepisać na czysto, czy ja ci napiszę na kartce, a ty z kartki przepiszesz?
Daję papier listowy i kopertę. — Dwa razy próbował, nie udało się. — Tyle papieru zepsuł. — Dobrze, jutro z mojej kartki przepisze.
Zadania arytmetyczne robiliśmy bez przerwy półtorej godziny.
— Już dosyć?
— Nie, do końca stronicy.
Kto wie, czy zbiór zadań nie jest najlepszym podręcznikiem do ćwiczeń w czytaniu. — Zadania, zagadki, szarady, żartobliwe pytania — dziecko je nie tylko musi, ale chce zrozumieć. — Zresztą nie wiem: może rozdwojenie uwagi nie jest pożądane. — Dość, że w dzisiejszej lekcji zadania wyrugowały i zastąpiły czytanie.
— Ile pan papierosów pali, pewnie pięćdziesiąt?
— Nie, dwadzieścia.
— Niezdrowo palić: jeden chłopiec chuchnął na papier, to się zrobił cały żółty. Jak w papierosie jest wata, to zatrzymuje dym.
— A ty paliłeś już kiedy?
— Czemu nie?
— W ochronce56?
— Nie, jak byłem z bratem.
— A skąd brałeś?
— Jak leżały na stole albo na szafie... A czy panu się kręci w głowie?
— Pewnie się trochę kręci.
— A mnie się kręciło... Ja nie chcę się przyzwyczajać do palenia.
Pauza.
— Prawda, że jak będzie ciepło, to będziemy na koniach jeździli? (To dla niego ważne — pamięta obietnicę).
— Lepiej, żebyśmy nie jeździli, a stali na miejscu.
— Nie, ja myślę — do Tarnopola.
— Konie boją się samochodów.
— No to co, jak trochę poniesie...
— A jak w bok skoczy?
Opowiadam, jak się pod Łomżą koń o mało co nie zwalił z wysokiej góry.
Kładzie się do łóżka. Ja nakręcam zegarek.
— Prawda, że są zegarki, co się w obie strony nakręcają?
Pokazuję, że i mój nakręca się — „w obie strony”.
Biorę się do pisania — porządkowania notatek.
— Proszę pana, ja włożyłem nową stalówkę57, bo tamta zacinała papier.
— Zepsuła się prędko, bo pisałeś nią po stole, a od drzewa koniec się tępi.
Dopiero teraz, mimochodem, zwróciłem uwagę na niewłaściwość, przekonałem się wielokrotnie, że podobne uwagi mają znacznie większą wartość.
Cisza...
— Dlaczego pan tyle kartek podarł?
Tłumaczę, co znaczy notowanie naprędce, a co opracowanie notatek.
— Na przykład notuję coś o chorym: kaszel, gorączka. A potem jak mam czas, przepisuję porządnie.
— Mama kasłała, krwią pluła — był cyrulik — powiedział, że z tego nic nie będzie. Potem mama chodzili58 do szpitala, aż umarli.
(Westchnienie, potem ziewnięcie. Westchnienie jest naśladownictwem: tak się zwykło wzdychać, mówiąc o zmarłych).
Szósty dzień.
Ledwo wypił herbatę, pobiegł do warsztatu. Mignął mi na chwilę podczas obiadu — wrócił o 6.
Rozpocząłem bardzo ciekawą próbę: patrzę na zegar, jak długo czyta daną powiastkę i ile błędów zrobił — nie poprawiam go podczas czytania, dopiero po skończeniu. Więc dwa razy czyta, pierwszy raz 4 minuty 35 sekund przy 8 błędach, za drugim razem 3 minuty 50 sekund i tylko 6 błędów.
Awantura o konia. Gramy w warcaby. W przytułku — byli chłopcy, którzy dobrze grali, z nim nie chcieli grać: „kto będzie się chciał bawić, jak nie umiem”. — Nabrał jednak od nich manier dobrego gracza, a oto: przed posunięciem przebiera w powietrzu palcami, żeby jak jastrząb spaść na pionki przeciwnika, to cmoka ustami, to posuwa z nonszalancją uderzeniem paznokcia, z pogardliwym wyrazem twarzy i lekceważącym wydęciem ust. Są to niemiłe maniery nawet u dobrego gracza, tym bardziej u partacza, któremu dla zachęty daję czasem nierozegraną.
Gramy tedy. Nagle:
— Proszę pana, niech pan jutro jedzie koleją, a ja z panem Walentym pojedziemy na koniu.
— Głupiś59. Czy konie są do jazdy — myślisz? Zresztą poproś pułkownika.
— A da?
— Figę da.
— No, niech pan suwa.
Mówi to głosem rozdrażnionym. Zaczyna grać nieuczciwie, postanawia wygrać za wszelką cenę — zemścić się.
— Ee, jak pan idzie... No prędzej... Taki pan mądry.
Udaję, że nie dostrzegam, ale gram uważniej, żeby pomimo to wygrać — ukarać go.
— Zobaczy pan, że pan przegra.
— Ty przegrasz, bo grasz nieuczciwie — mówię głosem spokojnym, ale stanowczym.
Jeśli swoją wolę podporządkuję woli dziecka, to musi wkraść się lekceważenie. Faktami, bez gderania, należy przeciwstawiać się, zabiegać o zachowanie autorytetu.
Figur pozostało niewiele — zadaję mu cios dotkliwy: traci damę.
— Nie umiem grać damami — mówi z rezygnacją.
— I pionkami jeszcze nie grasz dobrze, ale się nauczysz.
Kiedy myłem ręce, nalewa mi wodę z kubka, podaje ręcznik, mówi, żebym pił herbatę, bo wystygnie. Bez słowa jednego okazałem urazę, on bardzo subtelnie przeprosił za to, co czuł względem mnie.
W tej awanturze o konia było, prócz gniewu, i lekceważenie. — Skąd się wzięło, gdzie jego źródło? Może moje: czy chcesz rachować — czytać — pisać? — może to go niecierpliwi. Dzieci lubią pewien przymus: to im ułatwia walkę z wewnętrznym oporem, oszczędza pracę myślową wyboru. Decyzja jest mozołem dobrowolnych zrzeczeń przy wzmożonej odpowiedzialności za wynik. Nakaz obowiązuje tylko zewnętrznie, wolny wybór — wewnętrznie. Jeśli pozostawiasz mi głos decydujący, toś60 albo głupi, więc sam nie wiesz, albo leniwy, więc sam nie chcesz.
Skąd ten lekki jeszcze obłok lekceważenia? — Jemu daję obwarzanki, sam jem chleb razowy. Już dwa razy zachęcał mnie do obwarzanków, sobie wziął lepsze, wypieczone: nikt go nie uczył obłudy tych towarzyskich drobniusich ofiar, które mają ujawniać gotowość do istotnych, dużych ofiar.
Ten drobiazg, to nic, co nazwałem awanturą o konia — dowodzi, że minął okres ośmielania go, że mogę z wolna zacząć go wychowywać. Zbieram materiał do tej rozmowy...
Wieczorem przeglądam jego brudną koszulę; rozumie się — wesz.
— Co tam było? (niepokój w głosie).
— Weszka.
— Bo w ochronie61 prześcieradeł nie zmieniali. Kołdry takie brudne.
— To nic — już teraz pewnie nie będzie. — A dlaczego nie zmieniali prześcieradeł?
— Nie wiem, pewnie im się nie chciało prać.
Pierwsza rozmowa o ochronce62.
— Sanitara63 się nie boją, a sołdata64 się boją. — Nie, sołdat też nie bije, bo nie wolno bić — pani by się na niego gniewała.
— Czasem tylko, jak sołdat krzyczy, to da pasem, ale bić to nie bije.
— A ty dostałeś kiedy?
— Co nie miałem dostać?
Wygląda tak: nie biją, ale biją. — A jednak Stefan ma słuszność: nie biją, nie wolno bić, sołdat krzyczy, zapewne grozi, a z rzadka, wyjątkowo, w tajemnicy da pasem.
Dawniej śmiałem się z tej pozornie nielogicznej mowy. Przestałem się śmiać jakieś trzy lata temu, gdy Lejbuś powiedział:
— Ja bardzo lubię łódką jeździć65.
— A ty jeździłeś kiedy?
— Nie, nigdy w życiu.
Co najwyżej błąd w wysłowieniu, a nie brak logiki: on pewien jest, że to przyjemne.
Siódmy dzień.
U Czekowa byli goście — karty. Kolacja spóźniona. Walenty był dyżurnym w jadalni. Wychodzę zły koło dwunastej. Wracam do chałupy, zapalam lampę — Stefana nie ma. Kie licho? — Wychodzę, we drzwiach spotykam się ze Stefanem.
— Gdzie byłeś?
— W kuchni. Co raz wychodzę, patrzę przez okno, a pan siedzi. Aż patrzę — pana nie ma. — Tak leciałem, żeby pana dogonić.
— Bałeś się?
— Ta66 czego się miałem bać?
Nie, nie bał się. Czekał, wyglądał, biegł, żeby razem. — Dwa lata nie wdziałem nikogo ze swoich, pół roku temu — list, krótki, pognieciony, przypadkiem przedarł się przez kordon bagnetów, rewizorów, szpiegów. — I oto znów nie jestem sam.
Doznałem uczucia bezgranicznej wdzięczności dla tego dziecka. Nie ma w nim nic wybitnego, nic co by pociągało, przykuwało. Twarz pospolita, postać bez wdzięku, umysł przeciętny, mało wyobraźni, brak czułostkowości zupełny — nic z tego, co zdobi dzieci. Ale przez to niepozorne dziecko, jak przez krzew byle jaki, przemawia natura, jej prawa odwieczne, Bóg. Dzięki ci, właśnie żeś taki — ot sobie...
— Synek mój — pomyślałem tkliwie.
Jak mu podziękować?
— Słuchaj, Stefek, jak masz o coś zapytać, albo masz zmartwienie,
Uwagi (0)