Wyznania - Jean-Jacques Rousseau (jak czytać książki w internecie za darmo txt) 📖
Najsłynniejsza powieść autobiograficzna w literaturze światowej.
Nie są totypowe, znane od wieków pamiętniki i wspomnienia, w których autor jestświadkiem, a nierzadko współtwórcą historii. W tym przypadku zdarzeniahistoryczne stanowią zaledwie mgliście zarysowane tło. Rousseau bowiemzamierzył swoje Wyznania jako utwór literacki zupełnie innego, nowegorodzaju, jako bezprecedensowe w swojej szczerości studium ludzkiej duszy: „Chcę pokazać moim bliźnim człowieka w całej prawdzie jego natury; a tymczłowiekiem będę ja”. Z bezlitosną prawdomównością opowiada o swoim życiu,począwszy od dzieciństwa i lekkomyślnej młodości. Opisuje wydarzeniastawiające go w korzystnym świetle, ale nie skrywa także intymnych iwstydliwych faktów, niskich, godnych potępienia uczynków. „Powiem głośno:oto co czyniłem, co myślałem, czym byłem. Wyznałem dobre i złe równieszczerze”.
- Autor: Jean-Jacques Rousseau
- Epoka: Oświecenie
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wyznania - Jean-Jacques Rousseau (jak czytać książki w internecie za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jean-Jacques Rousseau
Wówczas byłaby ona na swoim miejscu. Sposobność była dobra i miałem nawet pokusę z niej skorzystać. Zadowolenie, jakie widziałem w oczach Aneta, gdy wracał obładowany pękami świeżych roślin, skłoniło mnie, iż parę razy miałem się z nim wybrać na zioła. Jestem prawie pewny, że gdybym poszedł choć raz, byłoby mnie to wciągnęło. Byłbym dziś może wielkim botanikiem; nie znam bowiem studium, które by się lepiej łączyło z mymi wrodzonymi upodobaniami. Życie, jakie pędzę od dziesięciu lat na wsi, jest jedynie nieustanną herboryzacją, co prawda bez celu i planu. Ale nie mając wówczas pojęcia o botanice, czułem dla niej niejaką wzgardę, nawet wstręt; uważałem ją jedynie za studium aptekarskie. Mamusia, lubiąc tę naukę, nie posuwała jej istotnie poza ten cel; chodziło jej o zioła, które by mogła zużytkować dla swoich kordiałów282. Tak tedy botanika, chemia i anatomia, zespolone w mym umyśle pod nazwą medycyny, służyły mi jedynie jako temat do uciesznych sarkazmów, które, powtarzane przez cały dzień, ściągały na mnie od czasu do czasu policzki wymierzone kochaną rączką. Zresztą, nowe zamiłowanie, nazbyt przeciwne temu, wzrastało we mnie stopniowo i niebawem pochłonęło wszystkie inne. Mówię o muzyce. Muszę być chyba stanowczo zrodzony do tej sztuki, skoro zacząłem ją kochać od dzieciństwa i ją jedną kochałem jednako w każdej epoce życia. Zadziwiające jest, iż sztuka, do której byłem zrodzony, kosztowała mnie tyle trudu, i to przy postępie tak powolnym, że, po ćwiczeniu całego życia, nigdy nie mogłem dojść do tego, aby wszystko pewnie wyśpiewać a vista. Ale największego wdzięku przydawało wówczas tej nauce to, iż mogłem uprawiać ją z mamusią. Przy zupełnej rozbieżności innych upodobań muzyka była dla nas punktem stycznym, z którego lubiłem korzystać. Mamusia chętnie poddawała się mym życzeniom; byliśmy oboje wówczas mniej więcej równie biegli; odcyfrowywaliśmy razem melodię na dwa lub trzy zawody. Czasem, widząc ją krzątającą się z zapałem koło jakiegoś tygla, mówiłem: „Mamusiu, oto cudowny duecik, który z pewnością doda smaku twym kordiałom”. — „Poczekaj — odpowiadała — jeśli spalę przez ciebie, będziesz musiał wszystko zjeść”. Tak przekomarzając się, pociągałem ją do klawikordu; zasiadywaliśmy się przy nim; ekstrakt jałowca albo piołunu wysuszał się na popiół, mamusia mazała mi nim twarz. Wszystko to było bardzo rozkoszne.
Widać z tego, że przy niewielkiej ilości wolnego czasu, miałem mnóstwo sposobów zapełnienia go. Niebawem przybyła mi jeszcze jedna rozrywka, która dodała uroku wszystkim innym.
Mieszkaliśmy w tak ponurej i zacieśnionej norze, że czasem odczuwało się potrzebę świeżego powietrza. Anet namówił mamusię, aby wynająć na przedmieściu ogród i uprawiać go. Do tego ogrodu należał domek, który mamusia kazała umeblować po trosze: wstawiono doń łóżko. Często wybieraliśmy się tam z obiadem, czasem nawet sypiałem tam. Nieznacznie283 rozkochałem się w mym schronieniu; przeniosłem tam sobie nieco książek, dużo sztychów; spędzałem godziny całe zdobiąc domek i gotując jakąś miłą niespodziankę dla mamusi, gdy się tu wybierze spacerem. Rozstawałem się z nią, aby się jej tam poświęcić, aby myśleć o niej bardzo rozkosznie — dziwactwo, którego nie tłumaczę ani nie objaśniam, ale przyznaję się do niego, bo tak było. Przypominam sobie, iż raz księżna de Luxembourg opowiadała z przekąsem o człowieku, który rozstawał się z kochanką, aby móc do niej pisać. Odparłem, że łatwo mógłbym być tym człowiekiem; mogłem dodać, że bywałem nim niekiedy. Nigdy wszelako nie uczuwałem przy mamusi owej potrzeby oddalenia się od niej, aby ją lepiej kochać. We dwoje z nią czułem się tak samo swobodny, jak gdybym był sam, co mi się nigdy nie zdarzyło z żadną inną osobą, mężczyzną ani kobietą, choćbym najbardziej był do niej przywiązany. Ale często mamusia była otoczona, i to ludźmi, którzy mnie tak niecierpliwili, że złość i nuda wypędzały mnie do mego schronienia, gdzie miałem ją tak, jak pragnąłem, bez obawy, iż jaki natręt może nas zaskoczyć.
Gdy tak, pochłonięty na przemian pracą, zabawą i nauką, zażywałem błogiego wywczasu, Europa nie cieszyła się równym spokojem. Francja i cesarz wypowiedzieli sobie wojnę284. Król Sardynii wmieszał się do zwady i armia francuska pomykała przez Piemont, aby wkroczyć do Mediolanu. Jeden korpus przeciągał przez Chambéry; między innymi pułk szampański, którego pułkownikiem był książę de la Trimouille. Zostałem mu przedstawiony, przyrzekł mi wiele pięknych rzeczy, po czym z pewnością w życiu więcej nie pomyślał o mnie. Nasz ogródek był właśnie na skraju przedmieścia, przez które wchodziły wojska, mogłem tedy do syta napatrzeć się ich przemarszowi. Przejmowałem się wynikiem wojny tak, jak gdyby istotnie miał dla mnie jakieś znaczenie. Dotąd nigdy nie przyszło mi na myśl zastanawiać się nad sprawami publicznymi. Pierwszy raz zacząłem czytać gazety, ale tak stronniczo na korzyść Francji, że serce biło mi z radości na jej najmniejsze przewagi, a klęski jej martwiły mnie tak, jakby dotykały mnie osobiście. Gdyby szaleństwo to było jedynie przelotne, nie warto by o nim wspominać, ale wkorzeniło się ono w moje serce bez najmniejszej przyczyny tak głęboko, że kiedy później w Paryżu występowałem jako wróg despotów i hardy republikanin, czułem na przekór sobie tajemną predylekcję285 dla tegoż samego narodu, którego służalczość potępiałem, i dla tego rządu, przeciw któremu niby to walczyłem. Zabawne jest, iż wstydząc się skłonności tak przeciwnej mym maksymom, nie śmiałem przyznać się do niej przed nikim i szydziłem z Francuzów w dni ich klęsk, gdy serce krwawiło mi się bardziej niż im samym. Jestem pewno jedynym człowiekiem, który żyjąc wśród narodu okazującego mu przychylność i ubóstwiając go w duchu, przybierał względem tegoż narodu fałszywe pozory wzgardy. Słowem, skłonność ta okazała się we mnie tak bezinteresowną, tak silną, tak stałą, tak niezwyciężoną, że nawet kiedy opuściłem Francję, odkąd rząd, urzędnicy, pisarze jęli się prześcigać w znęcaniu się nade mną, odkąd zaczęło należeć do dobrego tonu ściganie mnie zniewagami i potwarzą, nie mogłem się wyleczyć z mego szaleństwa. Kocham Francję na przekór samemu sobie, mimo że tak licho mi to odpłaca.
Długo szukałem przyczyny tej skłonności; nie mogłem znaleźć wytłumaczenia gdzie indziej, jak tylko w okolicznościach, które ją zrodziły. Wzmagające się zamiłowania literackie przywiązywały mnie do francuskich książek, do autorów i do ich ojczyzny. W chwili gdy przed mymi oczami przeciągała armia francuska, czytałem Wielkich rycerzy Brantôme’a286. Miałem głowę pełną Clissonów, Bayardów, Lautreców, Colignych, Montmorencych, Trimouillów i lgnąłem do ich potomków jako do spadkobierców ich zasług i męstwa. Za każdym pułkiem, który ciągnął przez miasto, zdawało mi się, że widzę owe sławne „czarne bandy”287, które niegdyś tyle dokonały w Piemoncie. Słowem, do tego, co widziałem, przykładałem pojęcia znalezione w książkach; nieustanne lektury, wciąż czerpane z tego samego narodu, podsycały moje dlań przywiązanie, zmieniając je wreszcie w ślepą namiętność, której nic nie mogło zwyciężyć. W podróżach swoich miałem sposobność zauważyć, że nie ja jeden ulegam tego rodzaju wpływom i że, działając mniej albo więcej we wszystkich krajach na część narodu najoświeceńszą, zamiłowaną w książkach i oddającą się naukom, Francja równoważyła tym niejako powszechną niechęć, jaką budzą aroganckie pozory Francuzów. Romanse ich bardziej niż mężczyźni podbijają dla nich serca kobiet wszystkich krajów; arcydzieła dramatyczne rozpalają umysły młodzieży. Sława teatrów paryskich ściąga tłumy cudzoziemców, którzy wracają przejęci zachwytem. Wreszcie doskonały smak ich literatury jedna im wszystkie wykwintniejsze umysły; sam patrzałem na to, jak w czasie nieszczęśliwej wojny, którą świeżo przebyli, autorowie ich i filozofowie podtrzymywali nadwątloną przez najezdników chwałę francuskiego imienia.
Byłem tedy zażartym Francuzem i to zrobiło mnie chciwym nowin. Chodziłem z tłumem gapiów oczekiwać na placu przybycia gońców. Głupszy niż osioł w bajce288, niepokoiłem się bardzo tym, jakiego pana będę miał zaszczyt dźwigać; twierdzono wówczas bowiem, że będziemy należeć do Francji i wymieniano Piemont za Mediolan. Trzeba przyznać, iż miałem niejakie przyczyny obawy; gdyby ta wojna źle się obróciła dla sprzymierzonych, pensji mamusi groziło wielkie niebezpieczeństwo. Ale byłem pełen ufności w mych dobrych przyjaciół; jak na ten raz, mimo niespodzianki ze strony pana de Broglie289, zaufanie to nie zawiodło mnie, a to dzięki królowi Sardynii, na którego wcale nie liczyłem.
Gdy toczono boje we Włoszech, śpiewano we Francji. Opery Rameau290 zaczęły robić hałas i dobyły z ukrycia jego teoretyczne dzieła, dostępne wskutek swej zawiłości jedynie niewielu. Przypadkiem zasłyszałem coś o jego Wykładzie harmonii291 i nie miałem spokoju, póki nie nabyłem tej książki. Zrządzeniem nowego trafu rozchorowałem się. Choroba była natury zapalnej, gwałtowna i krótka; ale rekonwalescencja trwała długo, miesiąc nie wolno mi było wychodzić. Przez ten czas obrobiłem z grubsza, połknąłem Wykład harmonii; ale był on tak rozwlekły, niejasny, źle ułożony, że czułem, iż trzeba by długiego czasu, by go przestudiować i rozwikłać. Dla wytchnienia zabrałem się do żywej muzyki. Kantaty Berniera292, na których się ćwiczyłem, nie wychodziły mi z głowy. Nauczyłem się kilku z nich na pamięć, między innymi jednej, Śpiące amorki, którą mimo iż nie miałem jej w rękach od tego czasu, umiem dotąd prawie całą, tak samo jak Amorka ukąszonego przez pszczołę, bardzo ładną kantatę Clérambaulta, której nauczyłem się mniej więcej w tym samym czasie.
Aby mi do reszty zawrócić głowę, przybył wówczas z Val d’Aoste293 młody organista, ksiądz Palais, dobry muzyk, dobry człowiek i bardzo biegle akompaniujący na klawikordzie. Zaznajomiłem się z nim; staliśmy się nierozłączną parą. Był uczniem pewnego włoskiego mnicha, wielkiego organisty. Zapoznał mnie z jego zasadami, porównywałem je z książką Rameau; ładowałem sobie głowę akompaniamentem, akordami, harmonią. Trzeba było kształcić ucho, aby strawić to wszystko. Podsunąłem mamusi myśl małego koncertu raz na miesiąc; przystała. I oto już głowę mam tak nabitą tym koncertem, że w dzień ni w noc nie zajmuję się niczym innym. W istocie, dawało mi to niemało zajęcia: zgromadzić nuty, koncertantów, instrumenty, rozpisać partie itd. Mamusia śpiewała; ojciec Caton, o którym wspominałem i wspomnę jeszcze, śpiewał także; nauczyciel tańca nazwiskiem Roche i jego syn grali na skrzypcach; Canavas, Piemontczyk, który pracował w katastrze i później ożenił się w Paryżu, grał na wiolonczeli; ksiądz Palais towarzyszył na klawikordzie; ja miałem zaszczyt dyrygować tą orkiestrą. Można sobie wyobrazić, jakie to wszystko było piękne! Nie całkiem tak jak u pana de Treytorens, ale mało do tego brakowało.
Koncercik pani de Warens, świeżo nawróconej i żyjącej, jak mówiono, z jałmużny królewskiej, budził szemranie w klice dewotów; ale zarazem stał się miłą rozrywką dla wielu godnych ludzi. Nie zgadłby nikt, kogo przy tej sposobności postawię na ich czele: otóż mnicha, ale zarazem bardzo tęgiego i miłego człowieka, którego pamięć, złączona ze wspomnieniem owych pięknych dni, jest mi dziś jeszcze drogą. Mam tu na myśli ojca Caton, franciszkanina, który na spółkę z hrabią Dortan pomógł przejąć nuty biednego Mistrza w Lyonie; nie był to z pewnością najpiękniejszy uczynek w jego życiu. Był to ukończony bakałarz Sorbony, żył długo w Paryżu w największym świecie, a zwłaszcza bardzo serdecznie z margrabią d’Antremont, wówczas ambasadorem Sardynii. Ojciec Caton był to duży mężczyzna, dobrze zbudowany, o pełnej twarzy, wydatnych oczach, czarnych włosach kręcących się w pukle na skroniach; o szlachetnym, otwartym i skromnym zarazem wejrzeniu. Czuło się w nim od razu coś prostego i dobrego; ani nie miał typu obłudnego lub bezczelnego mnicha, ani też zbytniej pewności siebie wziętego bywalca (mimo że miał do tego prawo). Był w nim spokój godnego człowieka, który nie wstydząc się sukni mniszej, świadom jest swej wartości i zna miejsce należne mu w każdym towarzystwie. Ojciec Caton, nie mając może dość nauki na uczonego doktora, miał jej wszelako dużo na światowego człowieka; nie roztaczając zbyt skwapliwie swego dobytku, umieszczał go tak trafnie i w porę, że pomnażało to jego wartość. Spędziwszy wiele lat w paryskich salonach, większą przywiązywał wagę do miłych talentów niż do poważnej wiedzy. Był dowcipny, składał wiersze, dobrze mówił, jeszcze lepiej śpiewał, miał ładny głos, grał na organach i na klawikordzie. To wystarczało aż nadto, aby go rozrywano w towarzystwach; jakoż i tak było. Mimo to tak pilnie przestrzegał obowiązków swego stanu, iż z czasem na przekór zawistnym wybrano go definitorem294, co stanowi jedno z najwyższych odznaczeń zakonu.
Ów ojciec Caton poznał mamusię u margrabiego d’Antremont. Słyszał o naszych koncertach, zapragnął brać w nich udział. Tak się też stało, a jego obecność znacznie przyczyniła się do ich blasku. Wkrótce zbliżyliśmy się przez wspólne upodobania muzyczne, które u obu było istną namiętnością; z tą różnicą, że on był naprawdę muzykiem, a ja tylko partaczem. Schodziliśmy się z Canavasem i z księdzem Palais, aby muzykować w jego pokoju, a niekiedy, w dnie świąteczne, przy organach. Często zatrzymywał nas na obiedzie, jako iż — rzecz dość osobliwa jak na mnicha — był gościnny, hojny i lubiący dobre życie, ale z pewnym wykwintem. W dnie koncertów wszyscy wieczerzali u mamusi. Wieczerze te były bardzo wesołe, bardzo przyjemne. Rozmowa toczyła się najswobodniej, śpiewało się duety; czułem się jak wniebowzięty, ożywiałem się, sypałem dowcipy; ojciec Caton był przemiły, mamusia czarująca, ksiądz Palais ze swym baranim głosem był uciechą całego zebrania. O słodkie chwile igraszek młodości, ileż to czasu, odkąd uleciałyście bezpowrotnie!
Ponieważ nie będę miał już sposobności mówić o biednym ojcu Caton, niech mi będzie wolno uzupełnić w dwóch słowach jego smutną historię. Inne mnichy, zawistne, a raczej wściekłe o jego talenty, o jego światowe obycie, tak
Uwagi (0)