Wyznania - Jean-Jacques Rousseau (jak czytać książki w internecie za darmo txt) 📖
Najsłynniejsza powieść autobiograficzna w literaturze światowej.
Nie są totypowe, znane od wieków pamiętniki i wspomnienia, w których autor jestświadkiem, a nierzadko współtwórcą historii. W tym przypadku zdarzeniahistoryczne stanowią zaledwie mgliście zarysowane tło. Rousseau bowiemzamierzył swoje Wyznania jako utwór literacki zupełnie innego, nowegorodzaju, jako bezprecedensowe w swojej szczerości studium ludzkiej duszy: „Chcę pokazać moim bliźnim człowieka w całej prawdzie jego natury; a tymczłowiekiem będę ja”. Z bezlitosną prawdomównością opowiada o swoim życiu,począwszy od dzieciństwa i lekkomyślnej młodości. Opisuje wydarzeniastawiające go w korzystnym świetle, ale nie skrywa także intymnych iwstydliwych faktów, niskich, godnych potępienia uczynków. „Powiem głośno:oto co czyniłem, co myślałem, czym byłem. Wyznałem dobre i złe równieszczerze”.
- Autor: Jean-Jacques Rousseau
- Epoka: Oświecenie
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wyznania - Jean-Jacques Rousseau (jak czytać książki w internecie za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jean-Jacques Rousseau
Venture nauczył mnie tej melodii z akompaniamentem i z plugawą trawestacją, dzięki której zachowałem ją w pamięci. Umieściłem tedy na końcu utworu ten menuet i akompaniament, usuwając słowa i podając go za własną kompozycję z takim tupetem, jak gdybym miał do czynienia z mieszkańcami księżyca.
Schodzą się tedy wszyscy, aby wykonać mój utwór. Tłumaczę każdemu rytmikę, sposób wykonania, prowadzenie głosów; krzątam się jak mogę. Strojenie instrumentów trwa pięć czy sześć minut, które były dla mnie sześcioma wiekami. Wreszcie wszystko gotowe, uderzam rulonem papieru o pulpit na znak rozpoczęcia. Robi się cisza. Poważnie daję takt batutą, zaczynają... Nie, odkąd istnieją na świecie opery francuskie, w życiu nie słyszał nikt podobnego harmideru. Cokolwiek by ktoś mógł myśleć o mym rzekomym talencie, efekt przeszedł oczekiwanie. Grajkowie dusili się od śmiechu, słuchacze otwierali szeroko oczy; zatkaliby chętnie w zamian uszy, ale nie było sposobu. Nielitościwi symfoniści, chcąc sobie uczynić zabawę, rżnęli tak swoje partie, iż mogli przyprawić o pęknięcie błonę bębenkową grubości podeszwy. Miałem odwagę dyrygować bez przerwy dalej, pocąc się co prawda wielkimi kroplami, ale, powstrzymywany wstydem, nie śmiejąc rzucić wszystkiego i uciec, gdzie pieprz rośnie. Na pociechę słyszałem dokoła, jak słuchacze powtarzali sobie, a raczej mnie do ucha: „Toć to czyste błazeństwo!” albo: „Cóż za opętana muzyka!”, inny: „Cóż za sabat piekielny!”. Biedny Janie Jakubie! W tym okrutnym momencie nie spodziewałeś się pewnie, iż pewnego dnia, wobec króla Francji i całego dworu, tony twoje wywołają szmer zdumienia i oklask zachwytu i że we wszystkich lożach urocze kobiety będą szeptały półgłosem: „Cóż za czarowne dźwięki! Co za boska muzyka! Jak te melodie wnikają do serca!”
Ale co wprawiło wszystkich w doskonały humor, to menuet. Ledwie zaczęto pierwsze takty, usłyszałem ze wszystkich stron wybuchy śmiechu. Wszyscy winszowali mi gustu; zapewniano, iż ten menuet rozsławi me imię i że godzien jest, by go wszędzie śpiewano. Nie potrzebuję chyba malować swej męki i dodawać, iż sumiennie na nią zasłużyłem.
Nazajutrz jeden z symfonistów nazwiskiem Lutold przyszedł mnie odwiedzić i był tyle poczciwy, iż nie winszował mi przynajmniej sukcesu. Poczucie mego szaleństwa, wstyd, żal, rozpacz z powodu położenia, do jakiego się doprowadziłem, niemożność stłumienia głosu serca w chwilach ciężkiej próby, wszystko to sprawiło, iż otworzyłem mu duszę; dałem folgę łzom i miast zadowolić się wyznaniem nieuctwa, powiedziałem mu wszystko, prosząc o sekret, który mi przyrzekł i którego dochował tak, jak można się spodziewać. Tego samego dnia cała Lozanna wiedziała, kim jestem; ale co szczególne, nikt tego mi nie okazał, nawet poczciwy Perrotet, który mimo wszystko nie przestał mnie darzyć dachem i posiłkiem.
Żyłem tedy, ale bardzo smutnie. Taki początek kariery nie uczynił mi pobytu w Lozannie zbyt przyjemnym. Uczniowie nie cisnęli się tłumnie, uczennicy ani jednej, a nikogo z miasta. Miałem wszystkiego dwóch czy trzech tępych Szwabów, których niezdarstwo dorównywało memu nieuctwu i którzy w moich rękach nie wyrośli na wielkich znawców sztuki wokalnej. Wezwano mnie do jednego domu, gdzie panna, mała żmijka, zrobiła sobie uciechę, znosząc całe mnóstwo partycji242, z których nie umiałem odczytać ani nuty, później zaś miała złośliwość odśpiewania tego wszelkiego przed „panem nauczycielem”, aby mu pokazać, jak się to robi. Tak dalece nie byłem zdolny czytać a vista243, że w owym wspaniałym koncercie, który opisałem, nie umiałem ani przez chwilę podążać za wykonaniem, bodaj na tyle, aby zdać sobie sprawę, czy w istocie grano to, co miałem przed oczyma i co sam napisałem.
Wśród tylu upokorzeń czerpałem bardzo słodką pociechę w wiadomościach, które otrzymywałem od czasu do czasu od dwóch uroczych przyjaciółek. Zawsze stwierdzałem, że płeć niewieścia ma wielką umiejętność pocieszania; toteż nic tak nie łagodzi mych strapień w przeciwnościach losu, jak czuć, że jakaś luba istota bierze w nich udział. Prawda, iż korespondencja urwała się niebawem i już się nie nawiązała: ale to z mojej winy. Zmieniając miejsce pobytu, zapomniałem podać adres, a niebawem, zmuszony okolicznościami do myślenia wciąż o sobie samym, zapomniałem o nich zupełnie.
Długo już nie mówiłem słowa o mej najlepszej mamusi; ale kto by mniemał, iż zapomniałem o niej, myliłby się bardzo. Nie przestałem o niej myśleć, pragnąłem ją odszukać, nie tylko dla potrzeb egzystencji, ale daleko więcej dla potrzeby serca. Przywiązanie do niej, mimo iż tak żywe i serdeczne, nie przeszkadzało mi kochać się w innych; ale było to inaczej. Niewątpliwie i ona, i te inne zawdzięczały pierwotnie mą czułość swym powabom; ale u innych rzeczy te były ściśle z sobą związane i miłość nie przetrwałaby straty wdzięków, gdy mamusia mogłaby się zestarzeć i zbrzydnąć, nie tracąc nic z mego przywiązania. Hołd, zrazu oddany urodzie, serce moje przelało w całej pełni na jej osobę i mimo wszelkich przeobrażeń, byleby to zawsze była ona, uczucia moje nie mogły się zmienić. Wiem, że byłem jej winien wdzięczność; ale, doprawdy, nawet nie myślałem o tym. Czyby coś uczyniła dla mnie, czy nie, w niczym nie zmieniłoby to istoty rzeczy. Kochałem ją nie z obowiązku ani z interesu, ani z przywiązania; kochałem, bo byłem stworzony, aby ją kochać. Kiedy zdarzyło mi się zakochać w innej, rozpraszało mnie to nieco, przyznaję, i myślałem wówczas o niej mniej często; ale myślałem z tą samą przyjemnością i nigdy, czy byłem zakochany, czy nie, nie zdarzyło mi się wspomnieć o mamusi, abym natychmiast nie uczuł, że nie może być dla mnie prawdziwego szczęścia, o ile będę z dala od niej.
Mimo iż nie miałem o niej wiadomości od tak dawna, ani na chwilę nie wierzyłem, abym miał zupełnie ją postradać, ani żeby ona mogła o mnie zapomnieć. Powiadałem sobie: „Prędzej czy później dowie się o mej włóczędze i da mi jakiś znak życia; odnajdę ją, pewien jestem”. W oczekiwaniu słodko mi było przebywać w kraju, który był jej krajem, chodzić po ulicach, po których ona chodziła, koło domów, w których ona mieszkała; a wszystko na podstawie przypuszczeń, jednym bowiem z mych niedorzecznych dziwactw było to, iż nie śmiałem się nigdy dowiadywać o nią ani też wymawiać jej imienia bez absolutnej konieczności. Zdawało mi się, że wymawiając jej imię, obnażam wszystkie uczucia, które ona budzi we mnie, że usta moje odsłaniają tajemnicę mego serca i że narażam, do pewnego stopnia, ją samą. Sądzę nawet, że mieszała się z tym i pewna obawa, aby ktoś nie rzekł o niej czegoś złego. Mówiono dużo o jej postępku244, a trochę i o sposobie życia. Z obawy, by nie powiedziano czegoś, czego bym nie chciał słyszeć, wolałem, aby nie mówiono mi o niej wcale.
Ponieważ uczniowie nie zabierali mi zbyt wiele czasu, rodzinne zaś miasto mamusi odległe było tylko o cztery mile od Lozanny, zrobiłem tam wycieczkę na parę dni, podczas których nie opuszczało mnie ani na chwilę najsłodsze wzruszenie. Widok genewskiego jeziora i jego wspaniałych wybrzeży miał zawsze w moich oczach szczególny urok, którego nie umiałbym wytłumaczyć i który nie wypływa jedynie z piękności krajobrazu, ale z czegoś tkwiącego głębiej, co mnie przejmuje i rozczula. Za każdym razem kiedy zbliżam się do Vaud, doznaję jakiegoś złożonego uczucia: wchodzi w nie wspomnienie pani de Warens, która się tam urodziła, ojca mego, który tam żył, panny de Vulson, która posiadła tam pierwociny mego serca, różnych uroczych wycieczek, które odbyłem w dzieciństwie i, zdaje mi się, jakaś inna przyczyna, tajemniejsza jeszcze i silniejsza. Kiedy żarliwa tęsknota za tym szczęściem i słodkim życiem, które mi ucieka, a do którego byłem zrodzony, rozpłomieni mą wyobraźnię, zawsze wówczas zatrzymuję się w Vaud nad jeziorem, w tych uroczych wioskach. Trzeba mi koniecznie sadu nad jeziorem, nie gdzie indziej, trzeba mi dobrego, pewnego przyjaciela, miłej kobiety, własnej krówki, małego czółenka. Nie zaznam prawdziwego szczęścia, póki nie będę miał tego wszystkiego. Śmiać się muszę z naiwności, z jaką wiele razy puszczałem się w te okolice po to jedynie, by szukać w nich tego urojonego szczęścia. Zawsze byłem zdziwiony, znajdując wśród mieszkańców, zwłaszcza wśród kobiet, zupełnie inny typ niż ten, którego szukałem. Jakże często raził mnie ten dysonans! Ziemia i ludzie, którzy tam mieszkają, nigdy nie wydawali mi się stworzeni dla się wzajem.
W czasie tej podróży do Vevay245, wędrując pięknym wybrzeżem, poddawałem się najsłodszej melancholii. Serce moje wybiegało z zapałem po tysiąc niewinnych rozkoszy. Rozrzewniałem się, wzdychałem i płakałem jak dziecko. Ileż razy, zatrzymawszy się, aby się wypłakać do woli, siedząc na dużym kamieniu, przyglądałem się, jak moje łzy kapały do wody!
W czasie dwóch dni, które spędziłem w Vevay, nie widując nikogo, nabrałem dla tego miasta uczucia miłości, które nie opuszczało mnie nigdy w moich wędrówkach i które tam mi kazało wreszcie umieścić bohaterów mego romansu246. Rad byłbym powiedzieć wszystkim, którzy umieją czuć i patrzeć: „Idźcie do Vevay, zwiedźcie kraj, przebiegnijcie okolice, przejedźcie się po jeziorze i powiedzcie, czy natura nie stworzyła tych uroczych stron dla takiej Julii, dla takiej Klary i dla takiego Saint-Preux, ale nie szukajcie tam ich samych!”. Wracam do opowieści.
Ponieważ byłem katolikiem i podawałem się za takiego, dopełniałem bez tajemnicy i bez skrupułu obrządków mego przybranego wyznania. W niedzielę, gdy czas był ładny, chodziłem na mszę do Assens, o dwie mile od Lozanny. Odbywałem zwykle tę drogę w towarzystwie innych katolików, zwłaszcza pewnego paryskiego hafciarza, którego nazwiska zapomniałem. A nie był to paryżanin taki jak ja, ale prawdziwy paryżanin z Paryża, arcyparyżanin z bożej łaski, przy tym najpoczciwszy człowiek w świecie. Kochał swoje rodzinne miasto tak, iż nigdy nie pozwolił sobie wątpić, że ja zeń pochodzę, z obawy utracenia sposobności do rozmowy o nim. Pan de Crouzas, zastępca gubernatora, miał ogrodnika również z Paryża, ale ten był mniej wyrozumiały i uważał za zniewagę dla chwały swego miasta, gdy ktoś ważył się podawać za jego mieszkańca, nie mając tego zaszczytu. Zadawał mi pytania z miną człowieka pewnego, iż mnie na czymś wyłapie, a potem uśmiechał się złośliwie. Zapytał mnie raz, co znajduje się godnego uwagi na Nowym Targu. Zrejterowałem naturalnie, jak można sobie wyobrazić. Przeżywszy dwadzieścia lat w Paryżu, teraz muszę chyba znać to miasto; mimo to, gdyby mi kto dziś zadał podobne pytanie, odpowiedź na nie byłaby mi równie kłopotliwa; z tego zakłopotania mógłby ktoś tak samo wnosić, że nigdy nie byłem w Paryżu. Do tego stopnia, nawet kiedy człowiek spotka się z prawdą, z łatwością buduje sądy na złudnych podstawach.
Nie umiałbym ściśle powiedzieć, jak długo zostałem w Lozannie. Nie mam z tego miasta żadnych ważnych wspomnień. Wiem tylko, że nie mając z czego żyć, udałem się do Neufchâtel, gdzie spędziłem zimę. W tym mieście powiodło mi się lepiej; znalazłem uczniów i zapracowałem tyle, że mogłem się uiścić z długu memu zacnemu przyjacielowi, panu Perrotet, który wiernie odesłał mi tobołek, mimo iż winien mu byłem sporo.
Nieznacznie, nauczając muzyki, sam się jej poduczyłem. Życie płynęło mi dość przyjemnie; rozsądny człowiek byłby się nim zadowolił; ale moje niespokojne serce domagało się czego innego. W niedzielę i w dnie, w które byłem wolny, wałęsałem się po wsiach i okolicznych lasach, wciąż błądząc, marząc, wzdychając; a kiedy raz wydostałem się z miasta, nie wracałem aż wieczór. Jednego dnia, w Bondry, wstąpiłem na obiad do jakiejś karczemki. Ujrzałem tam mężczyznę z wielką brodą, w fioletowej szacie greckiego kroju, w fantazyjnej czapce, ze stroju i z miny wyglądającego dość godnie. Przybysz ów zaledwie mógł się porozumieć, mówił bowiem szwargotem prawie niepodobnym do schwycenia uchem, ale bardziej zbliżonym do włoskiego niż do jakiegokolwiek innego języka. Rozumiałem prawie wszystko, ale tylko ja jeden; z gospodarzem i miejscowymi ludźmi porozumiewał się jedynie na migi. Rzekłem po włosku kilka słów, które zrozumiał doskonale; wstał i zbliżył się do mnie, by mnie uściskać z zapałem. Wkrótce przypieczętowaliśmy znajomość i od tej chwili służyłem mu za tłumacza. Obiad, przy którym siedział, był smaczny i obfity; mój — więcej niż skromny. Zaprosił mnie, czego nie dałem sobie dwa razy powtarzać. Pijąc i gwarząc, zbliżyliśmy się jeszcze bardziej; pod koniec obiadu byliśmy już nierozłączni. Opowiedział mi, że jest prałatem greckim i jerozolimskim archimandrytą247 i że podjął się zbierać po Europie składkę na odrestaurowanie Grobu Zbawiciela. Pokazał mi patenty248 carycy i cesarza; miał je także i od innych panujących. Był dość rad z tego, co zebrał dotąd, ale wedle tego, co mówił, spotkał się z nadzwyczajnymi trudnościami w Niemczech, nie rozumiejąc ani słowa po niemiecku, po francusku i po łacinie, skazany na język turecki, grecki i lingua franca249 za cały ratunek; co wszystko nie na wiele mu się zdało w tym kraju. Zaproponował mi, bym mu towarzyszył jako sekretarz i tłumacz. Mimo świeżo nabytego fioletowego ubranka, które dość harmonizowało z mą nową pozycją, wyglądałem tak niepokaźnie, iż liczył snadź, że bez trudności przyjdzie mu mnie pozyskać, w czym zresztą się nie omylił. Łatwo dobiliśmy targu: ja nie żądałem nic, on przyrzekał wiele. Bez poręki, bez rękojmi, bez znajomości, oddałem się w jego ręce i oto z dnia na dzień puszczam się na wędrówkę do Jerozolimy.
Zaczęliśmy kwestę od kantonu fryburskiego, gdzie mój prałat utargował niezbyt wiele. Godność biskupa nie pozwalała puszczać się na żebraninę i kwestować u osób prywatnych; ale przedłożyliśmy pełnomocnictwa senatowi, który ofiarował niedużą sumkę. Stamtąd udaliśmy się do Berna. Stanęliśmy w oberży „Pod Sokołem”, wówczas dobrej gospodzie, gdy schodziło się lepsze towarzystwo. Stół był liczny i dobrze zaopatrzony. Od dawna już z jadłem moim było nader krucho, bardzo trzeba mi było skrzepić się pod tym względem; nadarzyła się sposobność, korzystałem z niej. Jego wielebność archimandryta był to człek dość światowy,
Uwagi (0)