Darmowe ebooki » Pamiętnik » Wyznania - Jean-Jacques Rousseau (jak czytać książki w internecie za darmo txt) 📖

Czytasz książkę online - «Wyznania - Jean-Jacques Rousseau (jak czytać książki w internecie za darmo txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Jean-Jacques Rousseau



1 ... 20 21 22 23 24 25 26 27 28 ... 119
Idź do strony:
id="anchor-220">220 Afferte, który Mistrz kazał mi z nią śpiewać i którego pani de Warens słuchała z taką przyjemnością. Słowem, wszystko, nawet poczciwa służąca Piotrusia, zacna dziewczyna, której chłopaki z chóru tyle psot płatały, wszystko wraca mi nieraz we wspomnieniach owego czasu szczęścia i niewinności, aby mnie czarować i zasmucać.

Żyłem w Annecy blisko od roku bez zarzutu, wszyscy byli ze mnie zadowoleni. Od Turynu nie popełniłem żadnego szaleństwa; a ten piękny stan trwał tak długo, jak długo byłem pod okiem mamusi. Ona mnie prowadziła i prowadziła zawsze dobrze. Przywiązanie do niej stało się mą jedyną namiętnością; a że namiętność ta nie była obłędem, dowodzi, iż serce moje kształtowało mój rozsądek. Prawda, iż jedno jedyne uczucie, pochłaniające niejako wszystkie władze, odejmowało mi możność uczenia się czegokolwiek, nawet muzyki, mimo wszelkiej z mej strony wysiłków. Ale nie było w tym mojej winy; przeciwnie, okazywałem dobrą wolę, pilność i wytrwałość. Byłem roztargniony, marzący, wzdychałem co chwila. Cóż poradzić? Brak postępów zupełnie był niezależny ode mnie. Z drugiej strony, abym znów wrócił na drogę szaleństw, trzeba było jedynie, aby się znalazł ktoś, kto by mnie pociągnął. Ten ktoś zjawił się. Przypadek przyszedł mu z pomocą i jak się pokaże dalej, moja szalona głowa nie umiała się obronić.

Jednego wieczora w lutym, w tęgi mróz, siedząc w domu wkoło ognia, usłyszeliśmy pukanie. Piotrusia bierze latarnię, schodzi, otwiera: jakiś młody człowiek wciska się za nią do pokoju. Przedstawia się swobodnie i zwraca się do Mistrza w dwornym i zgrabnym powitaniu, podając się za muzyka z Francji, który wskutek złego stanu finansów musi szukać w swej sztuce środków opędzenia drogi. Na to miano „muzyk z Francji”, serce zadrżało zacnemu Mistrzowi — kochał namiętnie swój kraj i swą sztukę. Przyjął młodego wędrowca, ofiarował mu łóżko, którego tamten zdawał się mocno potrzebować i które przyjął bez wielkich ceremonii. Przyglądałem mu się, gdy się grzał przy ogniu i gwarzył, czekając wieczerzy. Był średniego wzrostu, ale pleczysty; miał coś niekształtnego, mimo iż bez szczególnego kalectwa, coś jakby karzeł o spłaszczonych ramionach. Zdaje mi się, że i kulał nieco. Miał czarne ubranie, bardziej zniszczone niż stare, które opadało z niego w strzępach; bardzo cienką i bardzo brudną koszulę, piękne koronkowe mankiety, kamasze, z których jeden mógłby pomieścić obie jego nogi; wreszcie jako ochronę od śniegu kapelusik taki, jakie się nosi w salonie pod pachą. Ten komiczny strój miał jednak coś szlachetnego, z czym obejście nie kłóciło się zresztą. Fizjonomię miał bystrą i sympatyczną. Mówił łatwo i dobrze, ale bez cienia skromności. Wszystko znamionowało w nim młodego utracjusza, który otrzymał dobre wychowanie, ale którego awanturniczy temperament popchnął do włóczęgi. Rzekł, iż nazywa się Venture de Villeneuve, że idzie z Paryża i zabłądził w drodze. Po czym, zapominając nieco o roli muzyka, dodał, iż spieszy do Grenoble odwiedzić krewniaka, którego ma tam w parlamencie. Przy wieczerzy rozmowa toczyła się o muzyce. Gość odzywał się z wielką pewnością siebie. Znał wszystkich wirtuozów, wszystkie dzieła, aktorów, aktorki, ładne kobiety, wielkich panów. We wszystkim, o czym była mowa, zdawał się bardzo mocny; ale ledwie dotknął jakiego przedmiotu, zwracał rozmowę na inny za pomocą jakiegoś błazeństwa, z którego się wszyscy śmiali, zapominając, o czym była mowa. Była to sobota, nazajutrz miała być muzyka w katedrze. Mistrz proponuje mu, aby zaśpiewał — odpowiedź: „Bardzo chętnie”; pyta go, jakim głosem śpiewa — „Pierwszy tenor”, i znowuż o czym innym. Nim ruszyliśmy do kościoła, dano mu partię do przejrzenia; nawet okiem na nią nie rzucił. Ta gaskonada221 zdziwiła Mistrza. „Zobaczycie — szepnął mi do ucha — że on ani jednej nuty nie zna”. — „Mocno się obawiam” — odparłem. Szedłem za nimi bardzo niespokojny. Kiedy koncert miał się zacząć, serce biło mi jak młotem, bardzo bowiem obchodził mnie już ten przybłęda.

Uspokoiłem się od pierwszej chwili. Odśpiewał dwa ustępy czysto i z najlepszym smakiem, a co większa, bardzo ładnym głosem. W życiu nie miałem przyjemniejszego zdziwienia. Po mszy Venture był przedmiotem owacji kanoników i muzykantów, na które odpowiadał błaznując, ale zawsze z wdziękiem. Mistrz uściskał go serdecznie, ja również. Widział, że byłem bardzo rad, co, o ile mi się zdaje, sprawiło mu przyjemność.

Każdy mi przyzna, sądzę, iż, zadurzywszy się poprzednio w Bâcle’u, ostatecznie tylko zwykłym włóczędze, mogłem się zapalić do pana Venture, który miał wykształcenie, talent, dowcip, obył się w świecie i który robił wrażenie przemiłego urwisa. Zdarzyło mi się to w istocie, a byłoby się zdarzyło, jak myślę, każdemu młodemu na moim miejscu, o tyle łatwiej jeszcze, o ile miałby więcej rozeznania, aby poznać się na czyichś talentach, i więcej smaku, aby się do nich zapalić. Venture bezsprzecznie był utalentowany, miał zwłaszcza jeden talent, rzadki w jego wieku: nie był natrętny w roztaczaniu swych bogactw. Prawda, iż chełpił się wieloma rzeczami, o których nie miał pojęcia; ale o tych, które umiał, a było ich sporo, nie wspominał nic: czekał sposobności popisu; wówczas, bez zbytniej gorliwości, roztaczał swą biegłość, która, podana w ten sposób, czyniła tym większe wrażenie. Ponieważ po każdym takim sukcesie przerywał niedbale nie wspominając o reszcie, nie wiadomo było kiedy ujrzy się dno skarbnicy. Żartowniś, figlarz, niewyczerpany w konceptach, pełen uroku w rozmowie, zawsze uśmiechnięty a nie śmiejący się nigdy, umiał najwykwintniejszym tonem mówić najgrubsze rzeczy, które mu uchodziły. Kobiety, nawet najskromniejsze, same były zdziwione na ile mu pozwalają. Próżno zdawały sobie sprawę, że trzeba by się pogniewać — nie mogły. Co do niego, zadowalał się zupełnie dziewczętami z ulicy i nie sądzę, aby był stworzony do miłości; ale miał dar wnoszenia niesłychanego uroku w towarzystwo innych, szczęśliwszych odeń w tym względzie. Trudno wyobrazić sobie, aby przy tylu przemiłych talentach w kraju, w którym umieją się na nich poznać i ocenić je, mógł długo pozostać w sferze podrzędnych muzyków.

Moja przyjaźń dla pana Venture’a, jakkolwiek żywsza i trwalsza niż uczucie, które powziąłem dla Bâcle’a, bardziej była usprawiedliwiona w swej przyczynie, a zarazem mniej żałosna w skutkach. Lubiłem go widywać, rozmawiać z nim. Wszystko, co robił, zdało mi się zachwycające, co mówił, było mi wyrocznią, ale zacietrzewienie nie szło tak daleko, abym się z nim nie mógł rozłączyć. Miałem tuż obok siebie najlepszą ochronę przeciw takim wybrykom. Zresztą, jasne mi było, iż zasady jego, wyborne dla niego samego, nie nadawały się zgoła dla mnie. Mnie trzeba było innych rozkoszy, o jakich on nie miał pojęcia i o których nie śmiałem nawet z nim mówić, pewny, iż wyśmiałby mnie. Mimo to pragnąłem połączyć moje przywiązanie dla niego z owym innym, które władało w mym sercu. Opowiadałem o nim mamusi z entuzjazmem. Mistrz również dołączał swoje pochwały. Pozwoliła go przyprowadzić. Ale spotkanie zawiodło zupełnie: on ujrzał w niej pretensjonalną wykwintnisię, ona w nim urwisa i nicponia. Zaniepokojona tak podejrzaną znajomością, nie tylko nie pozwoliła więcej go sprowadzać, ale odmalowała mi tak wymownie niebezpieczeństwo tego towarzystwa, że stałem się nieco powściągliwszy w przyjaźni. Zresztą, bardzo szczęśliwie dla mych obyczajów i rozsądków, niebawem rozstaliśmy się.

Mistrz miał upodobania właściwe swej sztuce: lubił wino. Przy stole był wstrzemięźliwy; ale kiedy pracował, musiał popijać. Służąca znała go tak dobrze, iż skoro tylko przygotował papier nutowy i wydobył wiolonczelę, dzbanek i szklanka zjawiały się natychmiast na stole, przy czym dzbanek odnawiał od czasu do czasu swą zawartość. Nie będąc nigdy zupełnie pijany, był prawie stale zaprószony; a doprawdy szkoda, był to bowiem człek z gruntu dobry i tak wesoły, że mamusia nie nazywała go inaczej jak „kotusiem”. Na nieszczęście, kochał swą sztukę, pracował dużo i pił toż samo. To odbiło się na jego zdrowiu, a z czasem i na humorze: stawał się drażliwy i łatwo obrażający się. Niezdolny do grubiaństwa ani uchybienia komu, nigdy nie powiedział złego słowa nawet chłopakom z chóru; ale i jemu nie trzeba było uchybić: w czym miał słuszność. Złe było w tym, iż Mistrz, będąc nieco ciężkiego pojęcia, nie umiał poznać się na tonie i na charakterach i często uroił sobie coś bez powodu.

Dawna kapituła genewska, w której tylu książąt i biskupów uważało sobie za zaszczyt zasiadać, straciła na wygnaniu222 pierwotną świetność, ale zachowała przywileje. Aby się do niej dostać, trzeba jeszcze teraz być szlachcicem albo doktorem Sorbony; sądzę zaś, że jeśli jest duma godna przebaczenia (po tej, która opiera się na osobistej zasłudze), to z pewnością duma z urodzenia. Zazwyczaj księża, jeśli mają na żołdzie ludzi świeckich, którym dają zatrudnienie, poczynają sobie z nimi dość z góry. Tak i kanonicy traktowali często biednego Mistrza. Kantor zwłaszcza, nazwiskiem ksiądz de Vidonne, zresztą bardzo przyzwoity człowiek, ale zanadto nadęty szlachectwem, nie zawsze się doń odnosił ze względami, do jakich prawo dawał mu talent. Mistrz zaś niechętnie cierpiał to lekceważenie. Tego roku w Wielkim Tygodniu zaszła między nimi żywsza niż zazwyczaj sprzeczka, a to z okazji tradycyjnego obiadu, który biskup wydał dla kanoników i na który Mistrza zawsze zapraszano. Kantor rzucił mu jakieś pogardliwe słowo, którego Mistrz nie mógł strawić. Postanowił uciec najbliższej nocy i nic nie zdołało go wstrzymać, mimo iż pani de Warens, z którą poszedł się pożegnać, dokładała wszelkich starań, aby go ułagodzić. Nie mógł sobie darować przyjemności pomszczenia się na swych tyranach, zostawiając ich w kłopocie podczas świąt, w które to dni właśnie był im najpotrzebniejszy. Sam kłopotał się jedynie o nuty, które chciał zabrać z sobą, co nie było łatwe: była tego cała skrzynia, duża i ciężka, której nie można było unieść pod pachą.

Mamusia zrobiła to, co sam byłbym zrobił wówczas i dziś jeszcze na jej miejscu. Po daremnych wysiłkach, widząc go mimo wszystko zdecydowanym, starała mu się, o ile mogła, przyjść z pomocą. Śmiem powiedzieć, iż było to jej obowiązkiem: poczciwy Mistrz zawsze był na jej usługi. Czy to w rzeczach swej sztuki, czy w innych grzecznościach, był we wszystkim na jej rozkazy, i to z serdecznością, która zdwajała cenę jego dobrych chęci. Było to zatem z jej strony jedynie odwdzięczenie w ciężkich okolicznościach przyjacielowi tego, co on robił dla niej w drobniejszych okazjach od paru lat. Ale dobre jej serce nie potrzebowało z pewnością szukać podniety w poczuciu obowiązku. Zawołała mnie, kazała mi towarzyszyć Mistrzowi przynajmniej do Lyonu i być na jego usługi tak długo, jak długo mnie będzie potrzebował. Wyznała mi później, że chęć oddalenia mnie od Ventury niemało przyczyniła się do tego postanowienia. Z Klaudiuszem Anet, swym wiernym sługą, naradziła się co do skrzyni. Był on zdania, iż zamiast najmować juczne zwierzę w Annecy, co by niechybnie zdradziło ślad, trzeba raczej z zapadnięciem nocy przenieść skrzynię w rękach kawał drogi, następnie zaś wynająć osła, aby ją przywieźć aż do Seyssel, gdzie, będąc już na terytorium francuskim, niczego nie potrzebujemy się obawiać. Usłuchaliśmy rady. Wyruszyliśmy tegoż wieczora o siódmej. Mamusia, pod pozorem opłacenia moich kosztów, zaopatrzyła nieco szczupłą sakiewkę „kotusia”, co jak sądzę, bardzo mi się przydało. Klaudiusz Anet, ogrodnik i ja, zanieśliśmy z wielkim mozołem skrzynię do najbliższej wsi, gdzie nas zluzował najęty osiołek; tej samej nocy powędrowaliśmy do Seyssel.

Zauważyłem, o ile mi się zdaje, że bywają okresy, w których tak jestem niepodobny do samego siebie, iż można by mnie wziąć za innego człowieka o wręcz przeciwnym charakterze. Zaraz dam przykład. Ksiądz Reydelet, proboszcz w Seyssel, był kanonikiem kapituły św. Piotra, tym samym znał Mistrza; był tedy człowiekiem, przed którym w tej chwili najbardziej powinien się był ukrywać. Ja wpadłem na koncept, aby, przeciwnie, iść prosto do niego i pod jakimś pozorem poprosić o nocleg, tak jakbyśmy tu byli za zezwoleniem kapituły. Mistrzowi spodobał się ten pomysł, który zemście jego dodawał pieprzyk złośliwego figla. Idziemy tedy bezczelnie do księdza Reydelet, który przyjął nas bardzo dobrze. Mistrz powiedział mu, że wędruje do Bellay223, aby na życzenie biskupa objąć część muzyczną w uroczystościach wielkanocnych, i że za kilka dni mamy nadzieję być z powrotem. Ja na poparcie tego kłamstwa nawiązałem setkę innych w sposób tak naturalny, iż ksiądz Reydelet, ujęty mą werwą i humorem, nabrał do mnie sympatii i okazywał mi ją w tysiączne sposoby. Podjedliśmy smacznie, wyspali się jeszcze smaczniej. Ksiądz Reydelet nie wiedział wprost, jak nas ugościć. Rozstaliśmy się w najlepszej przyjaźni, z przyrzeczeniem zatrzymania się dłużej w powrotnej drodze. Ledwie mogliśmy się doczekać chwili, gdy się znajdziemy sami, aby się wyśmiać do syta; przyznaję, że dotąd jeszcze chce mi się śmiać, gdy o tym pomyślę, trudno bowiem wyobrazić sobie lepiej i ze szczęśliwszym rezultatem odegraną psotę. Byłaby nam starczyła długo na zabawę, gdyby nie to, że Mistrz, nieustannie w czasie drogi zaglądający do dzbanka, dostał dwa czy trzy razy swoich napadów, które nawiedzały go coraz częściej, a były bardzo podobne do epilepsji. To mnie wprawiło w wielkie przerażenie i wtedy już zacząłem myśleć, jakby się zręcznie wycofać z kłopotu.

Wędrowaliśmy do Bellay, aby tam spędzić święta Wielkanocy, jak to oznajmiliśmy księdzu Reydelet. Mimo że nas nie oczekiwano, znaleźliśmy u miejscowego kapelmistrza i w ogóle u wszystkich najlepsze przyjęcie. Mistrz zażywał w swej sztuce wielkiego poważania, na które w zupełności zasługiwał. Kapelmistrz z Bellay wystąpił ze swymi najlepszymi dziełami i dokładał starań, aby pozyskać uznanie tak dobrego sędziego: prócz tego bowiem, że Mistrz znał się doskonale na rzeczy, sąd jego był zawsze wolny od zawiści, jak i od pochlebstwa. Przerastał on o tyle wszystkich tych prowincjonalnych muzykusów i oni sami czuli to tak dobrze, że uważali go nie tyle za kolegę, ile za swoją głowę.

Spędziwszy bardzo przyjemnie kilka dni w Bellay, wyruszyliśmy wreszcie i ciągnęliśmy dalej bez przypadków. Przybywszy do Lyonu, ulokowaliśmy się w Notre-Dame-de-Pitié. W oczekiwaniu skrzyni, którą za pomocą innego kłamstwa wyprawiliśmy Rodanem z pomocą

1 ... 20 21 22 23 24 25 26 27 28 ... 119
Idź do strony:

Darmowe książki «Wyznania - Jean-Jacques Rousseau (jak czytać książki w internecie za darmo txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz