Wyznania - Jean-Jacques Rousseau (jak czytać książki w internecie za darmo txt) 📖
Najsłynniejsza powieść autobiograficzna w literaturze światowej.
Nie są totypowe, znane od wieków pamiętniki i wspomnienia, w których autor jestświadkiem, a nierzadko współtwórcą historii. W tym przypadku zdarzeniahistoryczne stanowią zaledwie mgliście zarysowane tło. Rousseau bowiemzamierzył swoje Wyznania jako utwór literacki zupełnie innego, nowegorodzaju, jako bezprecedensowe w swojej szczerości studium ludzkiej duszy: „Chcę pokazać moim bliźnim człowieka w całej prawdzie jego natury; a tymczłowiekiem będę ja”. Z bezlitosną prawdomównością opowiada o swoim życiu,począwszy od dzieciństwa i lekkomyślnej młodości. Opisuje wydarzeniastawiające go w korzystnym świetle, ale nie skrywa także intymnych iwstydliwych faktów, niskich, godnych potępienia uczynków. „Powiem głośno:oto co czyniłem, co myślałem, czym byłem. Wyznałem dobre i złe równieszczerze”.
- Autor: Jean-Jacques Rousseau
- Epoka: Oświecenie
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wyznania - Jean-Jacques Rousseau (jak czytać książki w internecie za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jean-Jacques Rousseau
Skoro tedy określono tak stanowczo miarę mych talentów i wskazano najwłaściwszy zawód, była już tylko mowa o tym, jak ułatwić mą wokację204. Trudność była w tym, że nie przeszedłem żadnych studiów; nie posiadałem nawet dosyć łaciny na to, aby zostać księdzem. Pani de Warens wpadła na myśl, aby mnie przygotować przez jakiś czas w seminarium. Pomówiła z przełożonym. Był to lazarysta205 nazwiskiem ksiądz Gross, poczciwy człeczyna, wpółślepy na jedno oko, chudy, szpakowaty, najrozumniejszy i najmniej skłonny do pedanterii ze wszystkich lazarystów, jakich znałem; co zresztą nie mówi zbyt wiele.
Zachodził czasem do mamusi, która go ugaszczała, czuliła się z nim, kokietowała nawet. Niekiedy kazała mu się sznurować, której to czynności podejmował się dość chętnie. Gdy on poważnie wywiązywał się z funkcji, ona uganiała po pokoju to tu, to tam, chwytała się tego i owego. Wleczony za sznurowadło, ksiądz superior206 biegł za nią, narzekając i powtarzając raz po razu: „Ale stójże pani spokojnie!”. Przedstawiało to obrazek dość malowniczy.
Ksiądz Gross przychylił się chętnie do projektu. Zadowolił się umiarkowaną opłatą i podjął się nauki. Chodziło jedynie o zezwolenie biskupa; nie tylko zgodził się, ale podjął się opłacać pensję. Pozwolił również, abym nosił świeckie ubranie do czasu, gdy będzie można ocenić moje widoki.
Cóż za przemiana! Ha, trzeba było się poddać. Szedłem do seminarium jak na ścięcie. Cóż to za smutne miejsce, zwłaszcza gdy się dlań opuszcza dom uroczej kobiety! Wziąłem z sobą jedną książkę, którą mamusia pożyczyła mi na moje prośby i która była mi wielką pociechą. Nie zgadnie nikt, co to za książka: nuty. Między talentami, które mamusia uprawiała, nie brakło i muzyki. Miała ładny głos, śpiewała nieźle i grała na klawikordzie. Była tak dobra, że udzieliła i mnie paru lekcji śpiewu; a trzeba było zaczynać z daleka, ledwie bowiem znałem melodie psalmów. Kilka lub kilkanaście tych kobiecych lekcji, bardzo nieregularnych, nie tylko nie doprowadziło mnie do solfedżiów207, ale nie nauczyło nawet czwartej części znaków muzycznych. Mimo to miałem taką pasję do tej sztuki, że chciałem ćwiczyć się dalej sam. Nuty, które uniosłem z sobą, nie były z najłatwiejszych; były to kantaty Clérambaulta208. Można sobie wyobrazić, jaka była moja pilność i zawziętość, kiedy powiem, że nie znając ani interwałów, ani wartości nut, zdołałem odcyfrować i prześpiewać bez błędu pierwszy recytatyw i pierwszą arię kantaty Alfeus i Aretuza. Prawda, iż utwór ten skandowany jest tak trafnie, że wystarczy rytmicznie czytać wiersze, aby trafić w rytm melodii.
Był w seminarium przeklęty lazarysta, który się zabrał do mej edukacji i który przez sposób, w jaki mnie uczył łaciny, obudził we mnie wstręt do tego języka. Miał wylizane czarne i tłuste włosy, twarz jak z piernika, głos bawoli, spojrzenie puchacza, dziczą szczeć na brodzie; uśmiech miał sardoniczny, członki poruszały się jak kikuty manekina. Zapomniałem jego obmierzłego nazwiska, ale obleśna i złowroga jego twarz tak dobrze mi się wyryła w pamięci, iż trudno mi ją przypomnieć sobie bez drżenia. Czasem zdaje mi się, że jeszcze go spotykam w korytarzu, jak wdzięcznie wysuwa swój lepki od brudu biret, dając znak, abym wszedł do pokoju, okropniejszego dla mnie niż więzienie. Można osądzić wrażenie: podobny nauczyciel dla mnie, który bywałem uczniem dworskiego labusia209!
Gdybym pozostał dwa miesiące wydany na pastwę tego potwora, jestem przekonany, że postradałbym zmysły. Ale poczciwy ksiądz Gross, który widział, że jestem smutny, nie jem, chudnę, odgadł przyczynę strapienia, co zresztą nie było trudno. Wydobył mnie z pazurów bestii, i oto — nowy kontrast, jeszcze jaskrawszy! — oddał mnie najłagodniejszemu z ludzi. Był to młody kleryk nazwiskiem Gâtier, który odbywał lata seminarium i który przez uprzejmość dla księdza Grossa, a myślę, że i przez wrodzoną poczciwość, zechciał ująć nieco czasu studiom i poświęcić go mnie. Nie widziałem nigdy bardziej ujmującej fizjonomii. Włosy blond, broda przechodziła w odcień rudawy: wygląd miał zwyczajny ludziom z owych stron, którzy pod pospolitą postacią kryją zazwyczaj umysł subtelny i bystry. Ale co uderzało najbardziej, to wrażliwa, czuła, kochająca dusza. W niebieskich oczach malowało się jakieś połączenie słodyczy, tkliwości i smutku, które sprawiało, iż ujrzawszy, nie można było minąć go obojętnie. Ze spojrzeń, z głosu biednego młodzieńca można było odgadnąć niejako, że przewiduje swój los i czuje się zrodzony po to, aby być nieszczęśliwym.
Charakter jego, cierpliwy i uprzejmy, był w zgodzie z fizjonomią. Raczej zdawał się uczyć wraz ze mną niżeli mnie nauczać. To wszystko starczyło aż nadto, aby zdobyć mą miłość: poprzednik jego uczynił to zadanie bardzo łatwym. Ale mimo czasu, który mi poświęcał, mimo najlepszej woli nas obu i mimo że brał się bardzo dobrze do rzeczy, czyniłem przy dużym nakładzie pracy małe postępy. Szczególne jest, że mimo iż objęcie210 mam dość łatwe, nie mogłem nigdy nic sobie przyswoić z nauczycielem, wyjąwszy ojca i pana Lambercier. Wszystkiego, co umiem, nauczyłem się sam, jak później się okaże. Umysł mój, niecierpliwy na wszelkie jarzmo, nie umie się poddać przymusowi chwili. Lęk, iż nie zdołam czegoś się nauczyć, rozprasza mą uwagę. Z obawy zniecierpliwienia tego, kto mi wykłada, udaję, że rozumiem, on idzie dalej, a ja nie pojmuję nic i gubię się zupełnie. Duch mój chce iść własnym krokiem i nie umie dostroić się do cudzego.
Ksiądz Gâtier ukończył seminarium i wrócił jako diakon w swoje strony. Uniósł z sobą mój żal, przywiązanie, wdzięczność. Zanosiłem za niego modły, które nie zostały wysłuchane, jak i te, które słałem za samego siebie. W kilka lat później dowiedziałem się, iż będąc wikarym, przyprawił o ciążę jakąś dziewczynę, jedyną, jaką tkliwe jego serce miało w życiu pokochać. W surowo rządzonej diecezji wypadek ten stał się niebywałym skandalem. Księżom chcącym przestrzegać reguły wolno płodzić dzieci jedynie z mężatkami. Za uchybienie temu prawidłu przyzwoitości wtrącono go do więzienia, osławiono211, wygnano. Nie wiem, czy zdołał później zatrzeć te następstwa; ale wspomnienie jego niedoli, głęboko wyryte w mym sercu, wróciło mi na pamięć, kiedy pisałem Emila: jednocząc księdza Gâtier z księdzem Gaime, ulepiłem z tych dwóch zacnych kapłanów oryginał wikarego sabaudzkiego. Pochlebiam sobie, że kopia nie przyniosła hańby pierwowzorom.
Gdy przebywałem w seminarium, pan d’Aubonne musiał opuścić Annecy. Intendentowi zaczęły się nie podobać miłostki z żoną. Postępował w tym jak ów pies ogrodnika212; mimo bowiem, iż pani Corvezi była godna wszelkich względów, sam żył z nią bardzo licho. Południowe upodobania213 czyniły mu jej towarzystwo zbytecznym; obchodził się z nią tak brutalnie, iż była wręcz mowa o separacji. Pan Corvezi był to szpetny człowiek, czarny jak kret, ponury jak sowa. Postępowaniem swym doprowadził do tego, iż w końcu usunięto go ze stanowiska. Powiadają, że Prowansalczycy mszczą się na nieprzyjaciołach piosenką; pan d’Aubonne pomścił się na wrogu komedią i posłał tę sztukę pani de Warens, która mi ją pokazała. Spodobała mi się i obudziła we mnie ochotę napisania też jakiej dla spróbowania, czy jestem w istocie tak tępy, jak autor zawyrokował. Ale dopiero w Chambéry urzeczywistniłem ten zamiar, pisząc sztuczkę pt. Kochanek samego siebie. Zatem, mówiąc w przedmowie do tej sztuki, że napisałem ją w osiemnastym roku, skłamałem o kilka lat.
Do tego czasu mniej więcej odnosi się wypadek mało ważny sam w sobie, ale który nie był bez następstw i narobił wiele hałasu w świecie wówczas, gdy o nim zapomniałem. Raz na tydzień wolno mi było wychodzić; nie potrzebuję mówić, jaki użytek robiłem z tego czasu. Jednej niedzieli, kiedy byłem u mamusi, ogień wszczął się w budynku franciszkanów przylegającym do jej domu. Budynek ten, w którym mieściły się kuchnie klasztorne, pełen był, aż do stropu, suchych drew. Wszystko stanęło w ogniu w jednej chwili. Dom był w wielkim niebezpieczeństwie; płomienie, niesione wiatrem, już poczęły go lizać. Zaczęto go opróżniać w pośpiechu i wynosić meble do ogrodu położonego pod mymi dawnymi oknami, za strumykiem. Byłem tak pomieszany, że rzucałem przez okno, bez różnicy, co mi podpadło pod rękę; między innymi kamienny moździerz, który w innym czasie ledwie byłbym udźwignął. Byłbym gotów wyrzucić nawet wielkie lustro, gdyby mnie ktoś nie wstrzymał. Zacny biskup, który tego dnia bawił u mamusi, nie pozostał bezczynny: zaciągnął ją do ogrodu, gdzie zaczął odprawiać modły wraz z nią i obecnymi; tak iż, nadbiegłszy w chwilę potem, ujrzałem cały dom na kolanach i sam też ukląkłem. Podczas modłów tego świętego człowieka wiatr zmienił kierunek, ale tak nagle i tak w porę, że płomienie, które ogarniały dom i wciskały się już przez okna, zwróciły się w inną stronę dziedzińca. Dom nie ucierpiał żadnej szkody. W dwa lata później, kiedy ksiądz de Bernex umarł, antonianie214, jego dawni współbracia, zaczęli gromadzić dokumenty do jego beatyfikacji. Na prośbę ojca Boudet dołączyłem do tych aktów poświadczenie tego zdarzenia, co było słuszne; zbłądziłem tylko w tym, iż podałem ten fakt za cud. Widziałem biskupa pogrążonego w modlitwie i podczas tej modlitwy, w moich oczach, wiatr zmienił szczęśliwie kierunek — oto co mogłem zeznać i poświadczyć; ale żeby jedna z tych dwóch rzeczy była przyczyną drugiej, tego nie powinienem był stwierdzać, nie mogłem bowiem tego wiedzieć. Wszelako, o ile mogę sobie przypomnieć mój stan pojęć, wówczas szczerze katolicki, działałem w dobrej wierze. Miłość cudowności, tak wrodzona ludzkiemu sercu, cześć dla cnotliwego prałata, tajemna duma, że i sam może przyczyniłem się do cudu — oto co mnie skusiło. Tyle jest pewne, że gdyby istotnie cud ten był skutkiem najżarliwszych modłów, miałbym zaiste prawo mniemać, że i ja nie byłem w nim bez zasługi.
Przeszło trzydzieści lat później, kiedy ogłosiłem moje Listy z gór215, pan Fréron216 odgrzebał, nie wiem jakim sposobem, ten certyfikat i zrobił z niego użytek w dziennikach. Trzeba przyznać, że pomysł był szczęśliwy i na czasie, a zestawienie to mnie samego zabawiło szczerze.
Przeznaczone mi było stać się wyrzutkiem wszystkich zawodów. Mimo iż ksiądz Gâtier wydał co do mych postępów orzeczenie jak mógł najmniej nieprzychylne, jawnym było, że nie stoją one w stosunku do włożonej pracy; to nie było zachęcające, aby prowadzić dalej moje studia. Toteż biskup i superior zniechęcili się i zwrócili mnie pani de Warens jako osobnika, który nie zda się nawet na księdza. Poza tym, mówili, dobry chłopiec i niezepsuty; co było przyczyną, że mimo tylu niekorzystnych opinii nie porzuciła mnie.
Odniosłem w jej dom z tryumfem nuty, z których tak wiele korzystałem. Melodia z Alfeusa i Aretuzy — to mniej więcej wszystko, czegom się nauczył w seminarium. Moje wyraźne zamiłowanie do tej sztuki nasunęło dobrej opiekunce myśl, aby ze mnie zrobić muzyka; a była sposobność po temu. Muzykowano w jej domu przynajmniej raz na tydzień, a kapelmistrz katedralny, który przodował małemu koncertowi, odwiedzał ją często. Był to paryżanin, tytułowany przez wszystkich Mistrzem217, dobry kompozytor, żywy, wesoły, młody jeszcze, dość przyjemnej postaci, nie żaden orzeł, ale zresztą najlepszy człowiek w świecie. Mamusia zapoznała mnie z nim. Polubiłem go bardzo, on też nie był dla mnie źle uprzedzony. Powstał projekt umieszczenia mnie u niego; ugodzono się. Krótko mówiąc, przystałem do niego i spędziłem tam zimę, tym przyjemniej, iż dom jego znajdował się o dwadzieścia kroków od mamusi, mogliśmy tedy być u niej w jednej chwili i często wieczerzaliśmy razem.
Można sobie wyobrazić, że życie na chórze kościelnym, śpiewne i wesołe, w towarzystwie muzykantów i chłopców z chóru, podobało mi się lepiej niż pobyt w seminarium z ojcami lazarystami. Życie to, mimo iż swobodniejsze, było wszelako wcale jednostajne i uregulowane. Było mi przeznaczone kochać niezależność, a nigdy jej nie użyć do syta. Przez pół roku nie wyszedłem ani razu z domu inaczej, jak tylko udając się do mamusi albo do kościoła, i nawet nie miałem żadnej pokusy w tej mierze. To był okres mego życia, w którym cieszyłem się największym spokojem i który wspominam najmilej. W rozmaitych sytuacjach, jakie kolejno przebywałem, niektóre nacechowane były takim uczuciem błogości, że wspominając je, doznaję wzruszenia, jak gdyby jeszcze trwały. Nie tylko przypominam sobie czas, miejsce, osoby, ale wszystkie otaczające przedmioty, temperaturę powietrza, jego zapach, barwę, jakieś nieokreślone wrażenie danego miejsca, którego doznałem tylko tam i które mnie ogarnia na nowo najżywszym wspomnieniem. Tak na przykład wszystko, co ćwiczyliśmy na próbach, wszystko, cośmy śpiewali na chórze, wszystko, co się tam działo, piękny i szlachetny strój kanoników, ornaty księży, mitry kantorów, twarze muzykantów, stary kulawy cieśla, który grał na kontrabasie, młody blondyn, kleryczek rzępolący na skrzypcach, jakaś obstrzępiona sutanna, którą Mistrz, odpiąwszy szpadę, wkładał na świeckie ubranie, i piękna komża z cienkiego płótna, którą zakrywał jej łachy, kiedy udawał się na chór; duma, z jaką trzymając w ręku flecik, sadowiłem się w orkiestrze na trybunie, aby odegrać parę taktów, które Mistrz dopisał umyślnie dla mnie; smaczny obiadek, który nas czekał potem; apetyt, z jakim się do niego siadało — owo pasmo drobnych wydarzeń, odbijające się z całą żywością w mej pamięci, czarowało mnie sto razy wspomnieniem, tak samo i bardziej jeszcze niż w rzeczywistości. Zachowałem zawsze czułość dla jednej melodii z Conditor alme siderum218, idącej jambami219, w którąś bowiem niedzielę adwentu słyszałem z łóżka, jak śpiewano ten hymn przed świtem na stopniach katedry. Panna Merceret, pokojowa mamusi, miała trochę pojęcia o muzyce; nigdy nie zapomnę motetu
Uwagi (0)