Pamiętniki włościanina - Jan Słomka (bibliotek cyfrowa TXT) 📖
Pamiętniki galicyjskiego chłopa, wieloletniego wójta wsi Dzików, obejmujące okres „od pańszczyzny do dni dzisiejszych”.
Pierwsze wydanie Pamiętników włościanina, opublikowane w roku 1912, prócz wspomnień osobistych oraz wątków historyczno-politycznych zawierało przede wszystkim uporządkowany, szczegółowy opis życia nadwiślańskiej wsi. Domy mieszkalne, ich wyposażenie, chłopskie ubrania, fryzury, codzienne zajęcia domowe, narzędzia rolnicze, uprawa roli i hodowla zwierząt, różne rodzaje rzemiosł i handlu, relacje chłopsko-żydowskie, zabawy, wesela, święta, wychowywanie dzieci, choroby, zabobony, praktyki religijne, ceny ziemi, towarów i usług — słowem, kopalnia wiedzy o wsi polskiej w zachodniej Galicji w drugiej połowie XIX wieku.
W roku 1929 Jan Słomka opublikował drugie wydanie książki, poszerzone o trzy rozdziały opowiadające o latach pierwszej wojny światowej, upadku rządów austriackich, tworzeniu polskiej władzy i pierwszym dziesięcioleciu niepodległej Polski. Swoje życie, życie swojej wsi oraz zmiany, jakie dokonały się w ciągu prawie 70 lat, przedstawia nam autor, który chodził do szkoły „wszystkiego dwie zimy”, ale radził sobie na swoje potrzeby wystarczająco. „Umiem czytać, pisać i porachować, jak mam co”.
- Autor: Jan Słomka
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Pamiętniki włościanina - Jan Słomka (bibliotek cyfrowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jan Słomka
W sprawach karnych, jeżeli chodziło o mniejszą winę, oskarżony bez wszelkiego protokołu dostawał kilka kijów na ławie i na tym koniec. Ale trudniejsza była sprawa, gdy obwiniony przeczuwał, że go czeka większa kara; wtenczas już tak łatwo na wezwanie nie szedł, ale uciekał i krył się, gdzie mógł. Jeżeli go zaś policjanci ujęli, a był mocny, to obu nabił i dalej się ukrywał. Za takim była nieraz robiona nagonka, zwłaszcza gdy chodziło o większego winowajcę. Nieraz do pomocy policjantom (ponieważ żandarmów w Tarnobrzegu jeszcze nie było) byli przyzywani strażnicy pograniczni (finanswachy), pełniący służbę nad Wisłą od Królestwa Polskiego. Zdarzało się jednak, że jak się obwiniony dobrze ukrywał, to go nigdy nie mogli złapać, i w końcu cała sprawa ucichała.
Najwięcej do czynienia było wówczas ze złodziejami, których po wsiach nie brakowało. W samym Dzikowie byli tylko szkodnicy polni, co wypasali końmi zboże, wykopywali ziemniaki itp., ale po innych wsiach, zwłaszcza położonych w lasach, kradli konie i bydło ze stajni i pastwiska, podkopywali się do komór i brali zboże, słoninę, odzież, korale, po drogach i lasach grasowały całe bandy złodziejów i rabusiów i złodziejstwo rzadko się wykryło. Dopiero jak nastali żandarmi, kradzieże i rabunki zaczęły powoli ustawać i dziś po wsiach bardzo rzadko się trafiają.
Grubsze sprawy cywilne, np. gruntowe, przeprowadzał nie mandatariusz, ale sędzia (justicjariusz), który urzędował w Nisku, a nazywał się Jan Alss, ale chłopi do niego mniej spraw miewali.
*
Byłem już sporym chłopakiem, jak skończyło się urzędowanie mandatariuszów, a w Tarnobrzegu nastał urząd powiatowy, obejmujący dzisiejszy powiat sądowy tarnobrzeski. I ten urząd sprawował te czynności, które obecnie spełnia starostwo i sąd, to znaczy miał władzę administracyjną i sądowniczą, a było wszystkiego trzech głównych urzędników, mianowicie: Bissachini (Niemiec) był starostą, a dwóch innych: Mokrego (Czecha) i Święcickiego tytułowali sędziami lub komisarzami. I Tinz, były mandatariusz, był przydzielony do tego urzędu powiatowego i prowadził dział wojskowy aż do samej emerytury.
Urzędowali oni tu, gdzie obecnie mieści się starostwo, tj. w klasztorze oo. Dominikanów.
Nad tymi urzędami pozostały z dawna urzędy obwodowe, czyli cyrkuły, a powiat tarnobrzeski należał do cyrkułu rzeszowskiego. Nie słyszałem jednak, żeby chłopi ze sprawami tam się udawali, ja sam byłem w Rzeszowie dopiero wtedy, jak zostałem sędzią przysięgłym.
Językiem urzędowym był niemiecki, przy czym urzędnicy do polskich ludzi starali się mówić po polsku (ale niejeden nie umiał się dobrze po polsku rozmówić), protokoły jednak i pisma z urzędu były w języku niemieckim. Toteż często bywało, że ludzie nie chcieli podpisywać protokołów czy innych kawałków pisanych po niemiecku, bo się bali, że może napisane co innego, nie to, co sobie życzyli, i w ogóle narzekali na to urzędowanie niemieckie i nie dowierzali mu.
Był wtedy w Dzikowie gospodarz Michał Kaput znający skądś język niemiecki, więc gdy raz we wsi była komisja w sprawach serwitutowych, starszyzna gminna przyzwała go, żeby się przysłuchiwał, co urzędnicy do siebie po niemiecku będą mówili, czy nie będą się naradzali na jaką szkodę gminy. A gdy chłopi nie mogli się z komisją dogadać, wysunęli Kaputa, żeby się po niemiecku rozmówił, co też nastąpiło. Zdziwili się niemało wówczas urzędnicy, że jest chłop znający po niemiecku, a jeszcze większy był dla Kaputa podziw w całej gminie; mówili, „że się ciął z urzędnikami, co ony do niego przepowiedziały, to on do nich” i wszyscy się go wypytywali, o czym wtedy mówił.
*
Urządzenia powyższe dotrwały do roku 1867, a w tym roku nastały te, które istniały do upadku państwa austriackiego, mianowicie: weszła w życie nowa, obecnie jeszcze obowiązująca ustawa gminna i rady powiatowe176, nastąpiło oddzielenie sądownictwa od administracji, czyli nastały sądy i starostwa, ustaliła się ostatecznie konstytucja w całym państwie austriackim177, a wreszcie niedługo potem językiem urzędowym w Galicji stał się język polski178. W owym więc czasie nastąpił przełom w stosunkach wewnętrznych Galicji i zaczął się nowy okres w jej życiu179.
*
W gminie po roku 1867 przestała zbierać się cała gromada, a na podstawie nowej ustawy nastały rady gminne, wybierane z początku na trzy lata, później zaś, jak i obecnie, na sześć.
Tak przy pierwszych, jak i przy późniejszych wyborach gminnych nikt nie ubiegał się o to, żeby go wybrali na radnego, a ten, co szedł na wybór, do ostatniej chwili nie wiedział, na kogo da głos i przy głosowaniu wymieniał tych, na których drudzy przed nim głosowali albo którzy mu wleźli na oczy. Dużo też było takich, co zupełnie nie przychodzili na wybór, bo nie chcieli być nigdzie wybranymi, a jeżeli byli wybrani, to się okupywali poczęsnym, ażeby ich zwolnić od tego obowiązku.
Z początku po nastaniu rad gminnych wójtem w Dzikowie był Wojciech Mróz, gospodarz niepiśmienny, jak wszyscy poprzedni wójtowie. Za niego dopiero nastał pierwszy pisarz gminny w Dzikowie, a był nim Jan Kuraś z Wielowsi180, a potem Tarczyński, który był zarazem pisarzem, czyli sekretarzem w gminie tarnobrzeskiej. Mróz, jak dostał jakie pismo, przychodził też radzić się do mnie; ja przeczytałem i dawałem wyjaśnienie, więc już wtedy zapoznałem się dosyć ze sprawami gminnymi, a następnie w roku 1873 zostałem na wójta obrany. Mróz, zdając mi urzędowanie, wręczył mi pieczęć gminną i skrzynkę drewnianą, w której było kilka papierów, tj. arkusz majątku gminnego i parę poleceń z rządu, niemających już wartości, i na tym koniec.
Odtąd pieczęć wójtowska długo miała pozostawać w moich rękach, byłem bowiem wójtem z przerwami do roku 1918. Natomiast w radzie gminnej zasiadam bez przerwy od czasu ich nastania do dnia dzisiejszego.
Tak Kuraś, jak i Tarczyński, który był pisarzem w Dzikowie i za mojego wójtostwa, brali za pisarkę tylko piętnaście reńskich rocznie. Ja zaś jako wójt przez pierwszy okres, trwający wtedy trzy lata, nie pobierałem żadnej płacy, podobnie jak wszyscy przede mną wójtowie.
Gdy na drugi okres byłem ponownie wybrany, nie chciałem przyjąć wyboru, ponieważ obowiązki wójtowskie wymagały dość czasu i miałem wskutek tego upadek w gospodarstwie, a Rada gminna przeciwną była uchwaleniu jakiegokolwiek wynagrodzenia dla wójta i niektórzy mówili, „że by to wstydem było dla gminy aż za pieniądze szukać wójta”. Więc byłem w tej sprawie wzywany do starostwa i gdy się tam wytłumaczyłem, dlaczego wyboru przyjąć nie mogę, starosta ówczesny, Stanisław Jakubowicz, osobiście przybył na posiedzenie rady gminnej i przemawiał za tym, żeby Rada płacę wójtowską uchwaliła. I dopiero wtedy została uchwalona pensja 30 złr na rok, jak ja wtedy żądałem, i taka pozostała aż do roku 1900.
*
Stosunek między wsią i dworem był w Dzikowie dobry. Ostatnim właścicielem Dzikowa za pańszczyzny był hr. Jan Bogdan Tarnowski, zmarły w roku 1850 w Królestwie Polskim. Mówiono o nim powszechnie, że był to pan dobry, nie pozwolił swoim poddanym najmniejszej krzywdy zrobić, przyjaźnie ich traktował, pierwszy często pozdrawiał.
I musiał być dla ludzi dobrym, bo wieść o jego śmierci wywołała wielki smutek, a gdy przyszła wiadomość, że zwłoki jego będą sprowadzone do Dzikowa przez Sandomierz, zgromadziły się w oznaczonym dniu na drodze z Dzikowa do Sandomierza tysiączne rzesze ludu włościańskiego ze wszystkich wsi, które do jego państwa należały. Pamiętam, jakie było wzruszenie, gdy zapowiedziano, że zwłoki już prowadzą, że są już w Sandomierzu, bo słychać, jak biją dzwony tamtejsze (i było je słychać, bo dzień był pogodny, cichy). Lud przejęty żalem nie czekał na miejscu, ale szedł naprzeciw ku Sandomierzowi, a jaka ogarnęła ludzi żałość, gdy ujrzeli trumnę, kryjącą zwłoki, wyrazić się to nie da. Opisuję to jako naoczny świadek, bo byłem tam razem z babką.
Żal był tym większy, że pomiędzy ludem włościańskim utrzymywała się pogłoska, że hrabia nie umarł zwykłą śmiercią, ale został z rozkazu rządu rosyjskiego rozstrzelany za jakąś polityczną działalność. Mówili, że otrzymał wezwanie od tegoż rządu, iż ma się stawić w oznaczonym dniu do usprawiedliwienia się pod zagrożeniem utraty dóbr, jakie posiadał pod panowaniem rosyjskim. Gdy się zaś tam zgłosił — mówiono — że już więcej żywy nie wrócił. W rzeczywistości — jak w późniejszych czasach mogłem sprawdzić — hrabia umarł nagle w drodze powrotnej z majątku swojej żony.
Żoną jego była Gabriela z Małachowskich. Tę dobroduszną panią dobrze zaznałem, gdyż jak umarła, miałem dwadzieścia lat. Zatem jej dobroć mogę sam stwierdzić. Odwiedzała chorych, szczególnie najbiedniejszych, dawała im wsparcie, chowała swoim kosztem umarłych. Ratowała każdego w najgorszej potrzebie, nikogo nie opuściła, toteż garnęli się do niej biedni jak pszczoły do ula. Założyła szkółkę dla dzieci chłopskich w Dzikowie.
Oboje mieli to sobie za zaszczyt i radość, gdy ich rodzina włościańska, nawet najbiedniejsza, poprosiła za chrzestnych ojców, szczególnie pierwszego dziecka w rodzinie. Toteż nie brakło im chrzestników po wsiach, a następnie dorosły chłopak czy dziewczyna chlubili się tym, że hrabstwo Tarnowskich mieli za chrzestnych rodziców.
W ogóle chłopi okazywali przywiązanie do dworu tutejszego, w roku 1846 w czasie rabacji gotowali się stanąć w obronie zamku i z tych to czasów pewnie pochodziła śpiewka ludowa.
Po Bogdanie Tarnowskim odziedziczył dobra dzikowskie syn jego, Jan. Był w całym słowa znaczeniu gospodarzem-rolnikiem, dbał nadzwyczajnie o dobrą uprawę gruntu i wzorowe prowadzenie gospodarstwa. Często konno objeżdżał i kontrolował folwarki, sam załatwiał sprawy administracyjne, sam zajmował się uporządkowaniem zawiłych spraw serwitutowych po ustaniu pańszczyzny.
W miejsce drewnianych, lichych budynków, jakie były po folwarkach z czasów pańszczyźnianych, wznosił murowane, tak że z całą prawdą można o nim powiedzieć, iż „zastał swoje folwarki drewniane, a zostawił murowane”, i dał przez to różnym rzemieślnikom niemało zarobku. Opowiadali o nim, że gdy w czasie objazdów na niwie świeżo uprawionej zauważył perz, schodził z konia, wyciągał cały perz z roli i przywoził na folwark, a rządca miał wiele wyrzutów, że dopuszcza do zaperzenia gruntu. Gdzie nie dało się narzędziem rolniczym roli wyczyścić, wchodzili ludzie, wyrywali ręcznie każdy chwaścik i mieli zarobki.
Toteż na dworskich niwach były wtedy ładne urody, aż miło było popatrzeć na nie. Niejeden włościanin, zwłaszcza taki, który miał swój kawałek pola obok pańskiego, musiał się zawstydzić, kiedy widział, że na dworskim piękny urodzaj, a u niego lichy. Nieraz też była mowa między gospodarzami, że pan ma już takie szczęście na tym świecie, że mu się nawet w polu lepiej rodzi. Ale gdy się przekonali, że lepsze plony daje staranniejsza uprawa gruntu, brali przykład z dworu, ziemię lepiej nawozili i uprawiali i otrzymywali wydajniejsze zbiory, a dziś kto ma cztery morgi gruntu, to już mu chleba nie brakuje.
W życiu publicznym brał bardzo znaczny udział. Był prezesem Towarzystwa Rolniczego w Krakowie, Rady Powiatowej w Tarnobrzegu, posłem na Sejm, wreszcie marszałkiem krajowym w latach 1886–1890.
Pragnął żyć z włościanami w sąsiedzkiej zgodzie, być ich przedstawicielem, przy tym umiał włościan uszanować. Gdy w roku 1887 obchodził srebrne wesele, zaprosił na tę uroczystość włościan z bliskich i dalszych wsi. Toteż kościół oo. Dominikanów w Tarnobrzegu wypełniony był wówczas ludem włościańskim po brzegi, następnie wszyscy byli proszeni do zamku w Dzikowie, gdzie byli podejmowani w ogrodzie za stołami suto zastawionymi. Hrabiostwo byli ciągle między gośćmi, zajmując się nimi.
Gdy w roku 1894 przechodził dłuższą słabość i widział się bliskim śmierci, prosił, ażeby go włościanie do grobu nieśli. Toteż na wiadomość o jego zgonie nie brakowało chłopów na pogrzebie i każdy pragnął nieść trumnę, więc się często zmieniali od bramy zamkowej do kościoła oo. Dominikanów, gdzie zwłoki jego spoczęły w grobie fundatorskim.
Ożeniony był z żyjącą dziś jeszcze Zofią z Zamoyskich, panią wielkiej pobożności i wielce litościwego serca. Ona też po folwarkach w dobrach dzikowskich urządziła ochronki i sprowadziła do nich zakonnice służebniczki, które mają za obowiązek opiekować się dziećmi, gdy ich matki zajęte są pracą poza domem.
Najlepsze również wspomnienia wśród ludności tutejszej pozostawił po sobie hr. Stanisław Tarnowski181, brat Jana i Juliusza, poległego w roku 1863. Mieszkał on wprawdzie stale w Krakowie, gdzie był profesorem uniwersytetu i prezesem Akademii Umiejętności182, często jednak przyjeżdżał do rodzinnego Dzikowa i spędzał tu wolne chwile. Chętnie przychodził ludziom z pomocą, nikomu nie odmówił wsparcia, ktokolwiek o nie prosił. Wszelkie dobrodziejstwa jednak świadczył ludziom w cichości, prawdziwie w myśl Pisma Świętego: „Niech nie wie lewica, co daje prawica”. Nieraz jako wójt potwierdziłem przekazy pocztowe tym, którzy od niego wsparcie otrzymywali.
Zwłaszcza pamiętał zawsze o włościance tutejszej Marii Grębowcowej, która była jego piastunką w latach niemowlęcych. Zapewnił jej spokojne utrzymanie do końca życia, odwiedzał w czasie przyjazdu do Dzikowa, wspierał całą jej rodzinę. Byłem raz świadkiem, jak żegnał się z nią przed jednym z wyjazdów do Krakowa. Grębowcowa była już wtedy ociemniałą staruszką, płakała ze wzruszenia, usłyszawszy głos hr. Stanisława wchodzącego do jej izby. Wypytywał ją o zdrowie, zapowiadał zaspokojenie wszelkich potrzeb, mianował ją matką, a na pożegnanie w rękę pocałował.
Umarł w roku 1916. Życie jego było nacechowane głęboką pobożnością, wsławione pracą naukową.
Następcy tych hrabiów wstępowali w ich ślady i starali się w dalszym ciągu utrzymywać dobre stosunki z ludnością włościańską. O dobrych ich czynach wspominam w odpowiednich miejscach Pamiętników.
*
Co do
Uwagi (0)