Darmowe ebooki » Opowiadanie » Złoty garnek - E. T. A. Hoffmann (darmowe biblioteki online TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Złoty garnek - E. T. A. Hoffmann (darmowe biblioteki online TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 E. T. A. Hoffmann



1 ... 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13
Idź do strony:
zgasł, ale na to podszedł stary, mrukliwy duch ziemi, który był ogrodnikiem Fosforusa, i rzekł: „Panie! — któż by mógł bardziej skarżyć się na Salamandra niż ja? Czyż nie przystroiłem moimi najpiękniejszymi metalami wszystkich tych pięknych kwiatów, które on spalił? Czyż nie chroniłem, nie pielęgnowałem dzielnie ich zalążków, czy nie roztrwoniłem na nie niejednej pięknej barwy? A jednak ujmuję się za biednym Salamandrem, którego tylko miłość (ty sam, o panie, często jej ulegałeś) doprowadziła do niszczycielskiej rozpaczy. Złagodź mu zbyt ciężką karę!”

„Ogień jego na teraz zagasnął — rzekł książę-duch. — Rozpali się w nieszczęśliwym czasie, kiedy mowa przyrody nie będzie już zrozumiała dla zwyrodniałego rodzaju ludzkiego, kiedy duchy pierwotne, wygnane w odległe krainy, tylko z dali najdalszej głuchymi dźwiękami przemawiać będą do ludzi, kiedy wytrąconemu z kręgu harmonii tylko tęsknota bezmierna przypominać będzie o pełnym cudów królestwie, w którym ongiś przebywał, gdy jeszcze wiara i miłość mieszkały w jego sercu — w tym nieszczęśliwym czasie na nowo rozpali się materia ognista Salamandra, ale w poczęciu swoim stanie się on tylko człowiekiem i będzie musiał pogrążyć się zupełnie w nędzę życia, znosić jego udręki. Ale ma być mu zachowaną nie tylko pamięć o jego pierwotnym pochodzeniu; ożyje on także w świętej harmonii z całą przyrodą, rozumieć będzie jej cuda, a moc bratnich duchów będzie mu podległa. Odnajdzie wtedy znowu w liliowym krzewie zielonego węża, a owocem jego zaślubin z nią będą trzy córki, które ludziom pojawią się w postaci matki. Na wiosnę zawisną one na ciemnym krzaku bzu i dźwięczeć będą swoimi lubymi, kryształowymi głosami. Jeżeli znajdzie się wtedy, w owym żałosnym, nędznym czasie zatwardziałej nieczułości dusz, młodzieniec, który ich śpiew zrozumie — i nie dość — jeżeli jeden z wężyków spojrzy nań swymi wdzięcznymi oczami, jeżeli spojrzenie to wznieci w młodzieńcu przeczucie dalekiej, cudownej krainy, ku której mógłby się wznieść odwagi pełen, gdyby zrzucił z siebie brzemię prostackiej powszedniości, jeżeli wraz z miłością do węża zrodzi się w nim żywa gorąca wiara w cuda przyrody i zarazem we własne swoje istnienie wśród tych cudów — to wąż będzie jego. Ale nie pierwej, aż znajdzie się trzech takich młodzieńców, którzy poślubią trzy córki, będzie mógł Salamander odrzucić swe ciężkie brzemię i wrócić do braci swoich”.

„Pozwól, o panie — rzekł duch ziemi — że ofiaruję każdej z tych trzech córek dar, który uświetni życie z przeznaczonym mężem. Każda otrzyma ode mnie garnek z najpiękniejszego metalu, jaki posiadam; wypoleruję go promieniami, które wezmę diamentom; całe nasze państwo pełne cudów, tak jak istnieje ono teraz, w harmonii z całą przyrodą, odbijać się ma przepychem olśniewających blasków w zwierciadle jego błyszczącej powierzchni; a w chwili zaślubin wykwitnie z jego wnętrza lilia płomienista, której wiecznotrwały kwiat słodkimi zapachami otoczy wybranego młodzieńca. Wnet wtedy zrozumie on mowę tego kwiatu i cuda naszego świata, i sam zamieszka z ukochaną w Atlantydzie”.

— Wiem już teraz bardzo dobrze, drogi Anzelmusie, że ojciec mój jest właśnie tym Salamandrem, o którym ci opowiedziałam. Musiał on, pomimo wyższości swej natury, poddać się najdrobniejszym troskom powszedniego życia i stąd może pochodzi jego zgryźliwy nieraz humor, jakim obdarza niektórych. Często powtarzał mi, że na określenie właściwości duchowych, jakich książę-duch Fosforus wymagał, stawiając to jako warunek poślubienia mnie i moich sióstr, istnieje teraz wyrażenie, jednak zbyt często nadużywane w nieprzyzwoity sposób, nazywa się to mianowicie duszą dziecięcą i poetyczną. Dusze takie znaleźć można nieraz u młodzieńców, których pospólstwo wyśmiewa za prostotę ich obyczajów i za to, że brak im zupełnie tak zwanej ogłady światowej. Ach, drogi Anzelmusie, tyś przecie zrozumiał pod bzowym krzakiem mój śpiew, moje spojrzenie. Ty kochasz zielonego węża. Ty wierzysz we mnie i chcesz być moim na wieki! Piękna lilia wykwitnie ze złotego garnka i będziemy, połączeni, żyli razem szczęśliwie i błogo w Atlantydzie.

— Ale nie mogę przed tobą ukrywać, że we wstrętnej walce Salamandrów z duchami ziemi, czarny smok wyrwał się i z chrzęstem umknął w powietrzne przestwory. Wprawdzie Fosforus znowu trzyma go w więzach, ale z jego czarnych piór, które posypały się podczas walki na ziemię, zrodziły się wrogie duchy, te wszędzie stają przeciw Salamandrom i duchom ziemi. Owa kobieta, która ci jest tak nieprzyjazną i która, jak to ojciec mój wie doskonale, dąży do zawładnięcia złotym garnkiem, zawdzięcza swe istnienie miłości jednego takiego pióra, co wyleciało ze skrzydła smoka, do jakiegoś buraka. Zna ona swe pochodzenie i swą siłę: albowiem z jęków i drgawek pojmanego smoka przeniknęła tajemnicę niektórych czarodziejskich konstelacji i używa wszelkich środków, aby działać z zewnątrz na duszę, podczas gdy mój ojciec zwalcza ją piorunami, strzelającymi z Salamandrowego wnętrza. Ona zbiera wszystkie złe pierwiastki, mieszkające w szkodliwych ziołach i trujących zwierzętach, mieszając je przy sprzyjających konstelacjach wytwarza pewne złośliwe zmory, które napełniają duszę człowieka zgrozą i przerażeniem i oddają go w moc demonów, przez zwyciężonego w walce smoka spłodzonych. Strzeż się tej starej, drogi Anzelmusie, ona jest twoim wrogiem, bo twoja dziecięco niewinna dusza zniweczyła już niejeden z jej złych czarów. Wiernym bądź miłości twej — wnet już osiągniesz cel!

— O moja, moja Serpentyno! — zawołał student Anzelmus — jakżebym mógł cię opuścić, jakżebym mógł ciebie nie kochać wiecznie!

Pocałunek zapłonął na jego ustach, obudził się jakby z głębokiego snu, Serpentyna znikła, wybiła szósta; uczuł ciężki wyrzut, że nie przepisał ani odrobiny, z niepokojem, co też na to powie archiwariusz, spojrzał na swoją kartkę i o dziwo! — przepisywanie tajemniczego rękopisu było pomyślnie doprowadzone aż do końca, a uważniej wpatrując się w znaki zrozumiał, że przepisał opowieść Serpentyny o jej ojcu, ulubieńcu księcia-ducha Fosforusa w cudownej krainie Atlantydzie.

Teraz wszedł archiwariusz Lindhorst w swoim białawoszarym płaszczu, w kapeluszu na głowie, z laską w ręku; spojrzał na zapisany przez Anzelmusa pergamin, zażył potężny niuch tabaki i rzekł z uśmiechem:

— Tegom się też spodziewał! No! Oto jest bity talar, panie Anzelmie, pójdziemy sobie teraz jeszcze do Linka, proszę za mną!

Archiwariusz przeszedł szybko przez ogród, w którym panował taki wściekły hałas, takie śpiewania, gwizdania i gadaniny, że student Anzelmus był zupełnie ogłuszony i dziękował Bogu, skoro się znalazł na ulicy.

Zaledwie uszli kilka kroków, spotkali registratora Heerbranda, który chętnie się do nich przyłączył. Przed bramą nabili fajki; registrator Heerbrand narzekał, że nie ma przy sobie krzesiwa, a na to archiwariusz Lindhorst zawołał z oburzeniem:

— Co tam krzesiwo! Masz pan tu ognia, ile zechcesz!

To mówiąc, prztyknął palcami, z których wytrysnęły wielkie iskry i szybko rozpaliły fajki.

— Patrz no pan, co to za chemiczny kawał — rzekł registrator Heerbrand, ale student Anzelmus nie bez wewnętrznego drżenia pomyślał o Salamandrze.

U Linka registrator Heerbrand wypił tyle mocnego dubeltowego piwa, że zaczął — on, zwykle taki łagodny, cichy człowiek — śpiewać rozwlekłym tenorem burszowskie67 pieśni, pytał gorączkowo każdego, czy jest jego przyjacielem, czy nie, aż wreszcie student Anzelmus musiał go zanieść do domu, gdyż archiwariusz Lindhorst od dawna już gdzieś zniknął.

Wigilia dziewiąta

Jak student Anzelmus cokolwiek przyszedł do rozumu. — Towarzystwo przy ponczu. — Jak student Anzelmus wziął konrektora Paulmanna za puchacza, a ten się bardzo o to rozzłościł. — Kleks i jego skutki

Wszystkie te dziwy i cudowności, które codziennie otaczały studenta Anzelmusa, odsunęły go zupełnie od zwyczajnego życia. Nie widywał żadnego ze swoich przyjaciół i niecierpliwie wyczekiwał co rano godziny dwunastej, roztwierającej68 mu jego raj. A jednak, choć całą duszą lgnął do lubej Serpentyny i cudów czarodziejskiej krainy u archiwariusza Lindhorsta, musiał chwilami myśleć o Weronice, a nawet zdawało mu się czasem, że przychodzi ona do niego i wyznaje, zarumieniona, jak serdecznie go kocha i jak stara się wydrzeć go widziadłom, które go tylko dręczą i ośmieszają. Chwilami bywało tak, jakby waliła się nań nagle jakaś obca siła i parła go niepowstrzymanie ku zapomnianej Weronice, jak gdyby musiał iść za nią, gdzie by tylko zechciała, niby łańcuchami przykuty do tej dziewczyny.

Otóż w noc potem właśnie, kiedy po raz pierwszy ujrzał Serpentynę w postaci czarownego dziewczęcia i poznał cudowną tajemnicę zaślubin Salamandra z zielonym wężem, Weronika stanęła mu przed oczyma żywiej niż kiedykolwiek. Tak! — nawet dopiero kiedy się obudził, uprzytomnił sobie wyraźnie, że to mu się tylko śniło, bo przekonany był, że Weronika rzeczywiście jest u niego i skarży się z wyrazem rozdzierającego bólu, co go do głębi przenikał, że on poświęca jej szczerą miłość dla fantastycznych widziadeł, które powodują tylko jego rozterkę wewnętrzną i mogą przecież wtrącić go w nieszczęście i zgubić. Weronika była powabniejszą, milszą niż kiedykolwiek; próżne czynił wysiłki, by o niej zapomnieć, i stan ten sprawiał mu mękę, od której miał nadzieję uwolnić się na rannej przechadzce. Jakaś tajemna, magiczna siła ciągnęła go do Bramy Pirnańskiej i właśnie miał zamiar skręcić w boczną ulicę, kiedy konrektor Paulmann, idący za nim, zawołał głośno:

— Aj, aj! Najszanowniejszy panie Anzelmie! Amice! Amice!69 Gdzież się pan podziewasz, u Boga Ojca? Wcale się pan nie pokazujesz, może pan nie wiesz, że Weronika formalnie tęskni za tym, żeby znowu co z panem zaśpiewać? No, chodź pan teraz, przecieżeś pan szedł do nas!

Student Anzelmus, rad nierad, poszedł z konrektorem.

Kiedy wchodzili do domu, Weronika wyszła ku nim bardzo ładnie i starannie ubrana, tak że konrektor Paulmann zapytał, pełen zdziwienia:

— Cóż to, czemuś tak wystrojona, czyż spodziewałaś się gości? Otóż właśnie prowadzę pana Anzelmusa!

Całując grzecznie i dwornie rękę Weroniki, student Anzelmus uczuł leciuchny uścisk, który płomieniem przeniknął mu całe ciało.

Weronika była wprost samą wesołością, samym wdziękiem i skoro Paulmann wyszedł do swego gabinetu, potrafiła tak dalece rozruszać Anzelmusa przez wszelakie przekomarzania się i filuterne70 dowcipy, że zapomniał zupełnie o swojej nieśmiałości i w końcu uganiał się po całym pokoju za swawolną dziewczyną. Ale tu znowu zwalił mu się na kark demon niezręczności, młodzieniec zawadził o stół i ładna szkatułka Weroniki upadła na ziemię. Anzelmus podniosł ją, wieczko odskoczyło, błysnęło mu małe, metalowe zwierciadło, w które spojrzał z jakąś całkiem szczególną ochotą. Weronika chyłkiem z tyłu podeszła ku niemu, położyła mu rękę na ramieniu i tuląc się doń mocno, również patrzała mu przez ramię w zwierciadło. Anzelmus uczuł, że jakaś walka poczyna mu się w duszy: myśli, obrazy wybłyskiwały i znikały znowu — archiwariusz Lindhorst, Serpentyna, zielony wąż — wreszcie uspokoiło się wszystko, cały ten zamęt przetworzył się w jasną świadomość. Zrozumiał wyraźnie, że ustawicznie myślał tylko o Weronice, że przecież owa postać, która zjawiła mu się wczoraj w niebieskim pokoju, to była równifeż Weronika i że tę baśń fantastyczną o zaślubinach Salamandra i zielonym wężem on przecież tylko napisał, ale wszak mu jej nie opowiedziano. Sam dziwił się swoim marzeniom i kładł je wyłącznie na karb podniecenia wewnętrznego wywołanego miłością Weroniki, jak również na karb pracy u archiwariusza Lindhorsta, w którego pokoju w dodatku jeszcze pachniało tak dziwnie odurzająco. Uśmiał się serdecznie z tego wariackiego przywidzenia, żeby być zakochanym w jakimś małym wężu i brać dobrze uposażonego tajnego archiwariusza za Salamandra.

— Tak, tak! to Weronika! — zawołał głośno, ale odwracając głowę spojrzał prosto w niebieskie oczy Weroniki, z których promieniowała miłość i tęsknota. Głuche „ach!” wybiegło jej na usta, które w tej samej chwili zapłonęły na jego wargach.

— O, szczęście moje! — westchnął student w zachwycie — o czym wczoraj tylko marzyłem, to spełnia się już dzisiaj.

— I zechcesz naprawdę ożenić się ze mną, skoro zostaniesz radcą dworu? — zapytała Weronika.

— Ależ tak! — odpowiedział student Anzelmus; a właśnie drzwi zaskrzypiały i konrektor Paulmann wszedł mówiąc:

— No, drogi panie Anzelmie, nie puszczę już pana dzisiaj, nie pogardzisz obiadem u mnie, a potem Weronika przyrządzi nam pyszną kawę i wypijemy ją sobie z registratorem Heerbrandem, który także obiecał przyjść.

— Ach, drogi panie konrektorze — odparł student Anzelmus — czyż pan nie wie, że muszę iść do archiwariusza Lindhorsta z powodu tego przepisywania?

— Amice! Patrz no pan! — rzekł konrektor Paulmann, wyciągając zegarek kieszonkowy, który wskazywał wpół do pierwszej.

Student Anzelmus zobaczył teraz, że o wiele za późno byłoby wędrować do archiwariusza Lindhorsta i tym chętniej zgodził się z życzeniami konrektora, że przyświecała mu nadzieja patrzenia na Weronikę przez cały dzień, może też spodziewał się otrzymać jakieś ukradkowe spojrzenie, jakiś tkliwy uścisk dłoni albo nawet zdobyć całusa.

Tak wysoko sięgały teraz zamiary studenta Anzelmusa i robiło mu się coraz milej na sercu, w miarę jak przekonywał się, że wnet uwolni się już zupełnie od fantastycznych urojeń, które mogły zeń istotnie uczynić zupełnie obłąkanego głupca.

Registrator Heerbrand zjawił się rzeczywiście po obiedzie, kiedy wypił kawę, a mrok zapadł, dał do zrozumienia, uśmiechając się chytrze i wesoło zacierając ręce, że ma przy sobie coś, co zmieszane i doprowadzone do właściwego stanu przez piękne rączki Weroniki, porządnie zrubrykowane i ustawione, gdzie trzeba, może im wszystkim uprzyjemnić chłodny wieczór październikowy.

— No, to prosimy na stół z tymi tajemniczymi rzeczami, które pan nosi ze sobą, zacny panie registratorze! — zawołał konrektor Paulmann; pan registrator sięgnął do głębokiej kieszeni swojej zarzutki i trzema nawrotami wydobył stamtąd flaszkę araku71, cytryny i cukier. Zaledwie pół godziny upłynęło, a już wspaniały poncz dymił na stole Paulmanna. Weronika ponalewała wszystkim, przyrządziła, i przyjaciele rozpoczęli bardzo miłą, wesołą pogawędkę.

Ale kiedy studentowi Anzelmusowi mocny trunek uderzył do głowy, powróciły mu znowu wszystkie obrazy tych cudów i dziwów, które niedawno przeżywał. Ujrzał archiwariusza Lindhorsta w jego adamaszkowym szlafroku, błyszczącym fosforycznie; ujrzał lazurowobłękitny pokój, złote drzewa palmowe, a wreszcie znowu poczuł, że musi jednak wierzyć w Serpentynę; szumiało w nim, wrzało w nim wszystko.

Weronika podała mu szklankę ponczu; biorąc ją, dotknął z lekka jej ręki.

— Serpentyna! Weronika! — westchnął do siebie z cicha. Zapadł w głębokie rozmarzenie, ale registrator Heerbrand zawołał na cały głos:

— To jednak zadziwiający starzec, którego nikt nie rozgryzie, ten archiwariusz Lindhorst. No, jego zdrowie! Trąćmy się, panie Anzelmie!

Na to student Anzelmus zbudził się ze swoich snów i rzekł, trącając się z registratorem Heerbrandem:

— To wszystko dlatego, najszanowniejszy panie registratorze, że pan archiwariusz Lindhorst jest właściwie Salamandrem, który zniszczył w gniewie ogród księcia-ducha Fosforusa, bo opuściła go kochanka, zielony wąż!

— Co? Jak?! — zapytał konrektor Paulmann.

— Tak — mówił dalej student Anzelmus — i dlatego właśnie musi teraz być archiwariuszem królewskim i mieszkać tu, w Dreźnie, ze swoimi trzema córkami, ale te córki to po prostu trzy małe złotozielone wężyki, które wygrzewają się na słońcu w krzakach bzu, śpiewają uwodzicielsko i wabią młodzieńców jak syreny.

— Panie Anzelmie! Panie Anzelmie! — zawołał konrektor Paulmann — czy panu się w głowie przewróciło?! Dlaboga, co też pan

1 ... 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13
Idź do strony:

Darmowe książki «Złoty garnek - E. T. A. Hoffmann (darmowe biblioteki online TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz